WASZYNGTON, DYSTRYKT KOLUMBIA

— Więc chce pan powiedzieć podkomisji, że pański satelita energetyczny nie jest niebezpieczny? — spytał ostrym tonem senator Quill.

Usadowiony za pokrytym zielonym suknem stole dla świadków, Dan odparł cierpko:

— Tak jest, panie senatorze. Satelita energetyczny, jeśli tylko prawidłowo się go używa, nie jest bardziej niebezpieczny niż jakakolwiek elektrownia.

— Ale terroryści zrobili z niego generator promieni śmierci! — warknął ze złością siwy senator, siedzący w odległości paru miejsc od Quilla. — Zginęło prawie tysiąc osób!

Dan spodziewał się takiej reakcji.

— Panie senatorze — odparł cierpliwie. — Co zrobiłby pan, żeby uniemożliwić terrorystom wysadzenie w powietrze elektrowni atomowej?

Senator zmarszczył białe brwi.

— No, mamy ochronę i inne takie.

— Dokładnie tak — odparł Dan. — Taką elektrownię należy zabezpieczyć. I to samo zamierzamy zrobić z satelitami energetycznymi. Zabezpieczać je. Pilnować ich. To bardzo cenne urządzenia, a fakt, że są w kosmosie, nie na Ziemi, nie oznacza, że nie muszą czy nie mogą być chronione.

— Jak chronione? — spytał Quill, który najwyraźniej chciał odzyskać kontrolę nad przesłuchaniem.

Dan rozpoczął swój starannie przygotowany wykład na temat zabezpieczeń na wypadek uszkodzenia, wbudowanych w system sterowania, oraz załóg dyżurujących przy wahadłowcach, w razie zagrożenia gotowych do natychmiastowego lotu na satelitę. Mówiąc, cały czas jednak zastanawiał się, gdzie jest Jane i dlaczego nie przyszła na przesłuchanie.


Pod koniec dnia Dan czuł się niemal wyczerpany i chciał już wracać do Teksasu. Przesłuchanie przed komisją senacką poszło gładko. Quill poruszył nawet kwestię zaproponowania Ministerstwu Obrony, by siły powietrzne przejęły ochronę amerykańskiego majątku na orbicie.

Dan zjadł kolację ze swoimi nowymi pracownikami od PR-u, którzy mieli zostać w Waszyngtonie; pogratulowali mu wystąpienia przed podkomisją. Potem pojechał wynajętą limuzyną do międzynarodowego portu lotniczego imienia Reagana. Samolot firmowy Astro stał poza ogólnodostępnym terminalem. Wysiadając z limuzyny, Dan dostrzegł wilgotną, chłodną mgłę unoszącą się znad Potomacu. Usłyszał grzmot startującego odrzutowca regularnych linii. Mgła nas nie zatrzyma, pomyślał z ulgą. Będę w domu przed północą.

I nagle serce mu zamarło: zobaczył Jane idącą ku niemu od strony terminalu. Miała na sobie doskonale dopasowany kostium — skromny, ale podkreślający piękną figurę, jasny, choć w mglistej, przytłumionej poświacie wieczora trudno było określić jego kolor.

— Odjeżdżasz bez pożegnania? — spytała, próbując się uśmiechnąć.

— Miałem nadzieję, że spotkamy się podczas mojego pobytu w Waszyngtonie — rzekł — ale doszedłem do wniosku, że to się nie uda.

— Wracasz do Teksasu.

— A ty kroczysz prosto do Białego Domu.

Zawahała się na ułamek sekundy, po czym podeszła do niego, tak blisko, że poczuł delikatną woń jej perfum, ciepło jej ciała.

— Dan — szepnęła — może powinnam polecieć z tobą dc Teksasu.

Otworzył usta ze zdumienia.

— Mogłabym to wszystko rzucić.

— Zostawić Scanwella? Opuścić Waszyngton?

Nie odpowiedziała. Zobaczył, jak łzy napływają jej d oczu.

— Nie możesz tego zrobić, Jane — usłyszał własny gło — Rano nienawidziłabyś samej siebie.

— Bądź poważny…

— Jestem poważny. A prędzej czy później znienawidź łabyś mnie. Jeśli Scanwell nie wygra wyborów, będzie zrozpaczona.

— A co z nami?

Milczał przez długą, bolesną chwilę.

— To się nie uda, Jane. Tyle nas dzieli.

— Twój satelita.

— Twoja kariera. Scanwell. Biały Dom.

— Mój Boże, Dan. Jak ja żałuję, że to tak wszystko v gląda.

— Ale tak jest.

Oparła głowę na jego ramieniu, a on objął ją w talii. E rozmyślał gorączkowo, próbując znaleźć jakiś sposób, zas nawiając się, co by było, gdyby…

Uniósł jej brodę i spojrzał w jej mgliste, zielone oczy.

— Kocham cię, Jane. I zawsze będę cię kochał.

— Kocham cię, Dan.

Pocałowała go delikatnie w usta. Puścił ją. Stali twarzą w twarz, prawie się dotykając, milczący, zrozpaczeni.

— No cóż — rzekł. — Powodzenia. Kiedy wygrasz wybory, zaproś mnie do Białego Domu.

— Do sypialni Lincolna — odparła, próbując się uśmiechnąć.

Dan zrozumiał, że nie potrafi odnaleźć w sobie słów. Minął ją i ruszył w stronę czekającego nań samolotu. I była to najtrudniejsza rzecz, jaką zrobił w życiu.

Загрузка...