Z potężnej konstrukcji satelity energetycznego zawieszonego 35 000 kilometrów nad równikiem wydobywał się potężny strumień energii i padał na Ziemię, przesuwając się w stronę Waszyngtonu; był na tyle mocny, że mógł zabić wszystko, co znalazło się na jego drodze. Padł na ziemię w okolicach Bethes-dy i przemieszczał się na południowy wschód, przeszywając malutkie, okrągłe cumulusy, które unosiły się wszędzie, dążąc do celu: cmentarza wojskowego Arlington.
Ptaki spadały z nieba ze spalonymi piórami, ich wnętrzności eksplodowały od nagłej fali ciepła. Trawa brązowiała i skręcała się w miejscu, gdzie dotknęła jej wiązka. Z drzew, które właśnie pokryły się liśćmi, unosiły się smużki dymu. Strumień energii przesuwał się przez dystrykt Kolumbii jak palec śmierci. Woda w Potomacu zawrzała krótko, gdy dziesięć milionów watów energii przeprawiło się przez rzekę i dotarło do cmentarza Arlington.
Układy zapłonowe w samochodach przestawały działać. Silniki w samochodach na Key Bridge nagle przestawały pracować: huk wgniatanych błotników i zgniecionych bagażników. Ludzie w samochodach mdleli od nagłej fali ciepła; kilku zmarło i osunęło się za kierownicą. Systemy elektronicznie w domach wyłączały się; dzieci jęczały, że z elektroniczna grą coś się stało, a ich rodzice bezradnie naciskali guziki na pilotach od telewizorów, które nagle zgasły.
Zamontowany na słupie telefonicznym koło parku Meri-dien Hill transformator eksplodował w chmurze dymu i iskier. Bawiące się na trawie dzieci patrzyły na to, przerażone.
Pani Rhonda Bernstein, która pilnowała dzieci w parku, gdy jej córka i zięć niezdara przygotowywali obiad w ogrodzie, wystraszyła się wybuchu transformatora na tyle, że sięgnęła do kieszeni po telefon komórkowy, by zadzwonić pod 911. Nie działał. Zmarszczyła brwi, potrząsnęła nim i znów nacisnęła malutki guzik. Nic.
Te przeklęte tanie rzeczy nigdy nie działają, kiedy są potrzebne, pomyślała ze złością. Też mi interes. Zauważyła, że się poci. Nie miałam uderzeń gorąca od pięciu lat, pomyślała. Ale to było coś gorszego. Nie mogła złapać oddechu. Czuła uderzenia pulsu w skroniach. A dzieci przestały się bawić. Żadne z nich nie biegało. Dwoje upadło, a reszta była przerażona.
Wtedy zobaczyła, że trawa staje się brązowa. Zwijała się i ciemniała na jej oczach, jakby ktoś wrzucił ją do piekarnika.
Zebrała siły, by podnieść się z ławki, ale przewróciła się, powalona śmiertelnym atakiem serca.
— Hej, magnetrony znów zaczęły działać! — zawołał ktoś w centrum kontroli lotów na Matagordzie.
Lynn Van Buren popędziła w kierunku ten konsoli i zobaczyła, że istotnie, magnetrony satelity znów podjęły pracę i dawały pełną moc. To nie może być robota Dana i jego łudzi, pomyślała. Nie są jeszcze nawet w połowie drogi.
Stanęła na czubkach palców i wrzasnęła do mężczyzny siedzącego dwa rzędy od niej:
— Jakie wieści z White Sands?
— Nic — odparł. — Ani miliwata.
Van Buren zmarszczyła czoło i zaczęła się zastanawiać. Satelita znów wysyła energię, ale antena odbiorcza niczego nie odbiera. Poczuła, jak serce zaczyna jej walić młotem, aż ociera się o żebra. To niedobrze. To bardzo niedobrze.
— Coś dziwnego się tam dzieje — krzyknął jeden z techników. Van Buren pobiegła do jego konsoli.
— Popatrzcie na akcelerometr — powiedział, stukając palcem w krzywą, która błyszczała na czerwono na jego konsoli, na tle gwałtownie zmieniających się liczb. — Ptaszek się rusza!
— To niemożliwe!
— Popatrz na pieprzone liczby! Van Buren spojrzała.
— Zaczyna manewrować! — wrzasnęła.
— Ale to nie my — odparł technik. — Nie ruszaliśmy go od chwili wprowadzenia na orbitę geosynchroniczną, parę miesięcy temu.
Van Buren popędziła do konsoli łączności.
— Połącz mnie z szefem.
— Są teraz na pokładzie pojazdu transferowego — odparł technik łączności.
— Wiem! — warknęła Van Buren. — Dawaj go! Technik spojrzał na nią. Van Buren nigdy dotąd nie straciła panowania nad sobą.
— Czemu się nagle zrobiło tak gorąco? — spytał Irv Lamont.
— Jest tak przyjemnie, a raptem robi się gorąco jak w sierpniu.
Osiemdziesięciosześcioletni Lamont grał w szachy przed kawiarnią z Cassem Bernardillo, przyjacielem liczącym sobie jakieś sześćdziesiąt wiosen.
Bernardillo uniósł wzrok znad szachownicy.
— Chmurzy się. Pewnie będzie padać.
— Zapowiadali, że będzie ciepło i słonecznie — mruknął Lamont.
— Prognoza pogody. Co oni tam wiedzą? Pamiętasz, co było w zeszłym roku w lutym? Musiałem odgarnąć z podjazdu dziesięć centymetrów tego ich „ciepło i słonecznie”.
— Powinieneś się przeprowadzić do bloku — rzekł Lamont.
— Nie masz już siły na robotę przy domu.
— Mieszkam w tym domu od trzydziestu pięciu lat i wyprowadzę się z niego nogami do przodu.
Lamont spojrzał na starego przyjaciela i skrzywił się, a potem sięgnął do kołnierzyka.
— Chryste, jak gorąco.
— Wejdźmy do środka. Mają tam klimę.
— Zawsze jest za zimno.
— Wolisz się tu upiec?
Lamont już miał odpowiedzieć, ale upadł twarzą w szachownicę, rozrzucając pionki po chodniku. Bernardillo osunął się na krzesło i upadł na chodnik. Kilka osób idących ulicą przewróciło się. Samochód uderzył w słup oświetleniowy, a miejski autobus wpadł na rząd zaparkowanych samochodów; rozległ się upiorny zgrzyt metalu o metal. Ludzie krzyczeli i przewracali się, martwi i umierający.
Al-Baszyr nie spuszczał wzroku z telewizora. Prezydent Stanów Zjednoczonych wysiadł z długiej, czarnej limuzyny, uśmiechaj ąc się do tłumu ludzi stój ących wzdłuż przej ścia prowadzącego na podium, gdzie miał wygłosić mowę, a następnie złożyć ceremonialny wieniec pod Grobem Nieznanego Żołnierza.
— Wiązka jeszcze tam nie dotarła! — krzyknął, nie odrywając wzroku od ekranu. — Jeszcze jej tam nie ma!
Egipcjanin stał za jednym z siedzących techników.
— Przesunięcie takiego wielkiego satelity nie jest łatwe. Trzeba to robić powoli i ostrożnie.
— Nakierujcie wiązkę na cel! — złościł się al-Baszyr.
— Przesuwa się przez miasto. Jeszcze parę minut.
Al-Baszyr spróbował opanować niecierpliwość. Parę minut to żaden problem. Niech zacznie przemawiać. Dopadniemy go w samym środku przemówienia. Niech cały świat zobaczy, jak się smaży, on i jego świta.
Potem uśmiechnął się do siebie. Za parę minut, najpóźniej za pół godziny, będzie po wszystkim. A ja pójdę na górę po moją nagrodę. Zasłużyłem na to. Będzie moja, czy tego chce, czy nie.
Jane Thornton zajęła miejsce przy senatorze Quillu, a prezydent szedł i ściskał dłonie długiego szeregu VIP-ów, czekających pod plastikowym zadaszeniem. Wszyscy prezentowali do kamery swoje najlepsze uśmiechy.
Za każdym razem, gdy widziała prezydenta osobiście, Jane Thornton dziwiła się, jaki jest niski. Dziwne, pomyślała. Amerykańscy prezydenci są zawsze albo dwumetrowymi wielkoludami, albo miniaturowymi liliputami. Waszyngton, Lincoln, nawet Reagan — wszyscy byli wysocy. Teddy Roose-velt nie był wysoki, ale za to dynamiczny, energiczny.
Prezydent był co najmniej pięć centymetrów niższy od niej, nawet w butach na koturnach — cały Waszyngton wiedział, że takie nosi. Posłała mu uśmiech, patrząc na niego z góry, a on uścisnął jej dłoń. Odwzajemnił uśmiech w błysku fleszy.
— Powinienem pani podziękować.
— Mnie, panie prezydencie?
— Tak, dzięki pani Scanwell może zdobyć nominację po pierwszym głosowaniu.
— Cóż, staram się.
— Doskonale. Sądzi pani, że pokona urzędującego prezydenta? Skopię mu tyłek w listopadzie. Już się na to cieszę.
Uśmiech na twarzy Jane nawet nie drgnął.
— W takim razie powodzenia. Przyda się panu.
— Słyszałem, że wybrał panią na wiceprezydenta — dodał prezydent.
— Ma pan długie uszy — mruknęła Jane.
— Proszę przyjąć propozycję, jeśli ją pani złoży. Skopię też pani ten śliczny tyłeczek. To będzie jeszcze przyjemniejsze.
Orbitalny pojazd transferowy wyglądał jako boja o kształcie sztangi, oblepiona małżami. Skonstruowano go, by latał wyłącznie w kosmosie i nigdy nie wracał na Ziemię, nie musiał więc mieć eleganckiego aerodynamicznego kształtu jak wahadłowiec. Cały jego pancerz był upstrzony antenami, zestawami narzędzi, wysięgnikami i systemami podtrzymywania życia.
W środku przypominał puszkę z sardynkami. Mieścił dziesięć osób w skafandrach, ale już przy siedmiu robił wrażenie pękającego w szwach. Nie było tam foteli; w nieważkości nie były potrzebne. Zespół Dana stał, przypiąwszy się butami do pętli z tkaniny, przymocowanych do metalowego pokładu.
Adair stał na przedzie okrągłej kabiny, śledząc piszczące i mrugające przyrządy pomiarowe, które go otaczały, i nie patrzył w zakrzywione okno z kwarcowego szkła tuż przed nim. Dan stał za nim, wyglądając przez okno. Na zewnątrz była tylko czerń, głęboka i ciemna jak nieskończoność. Przez ciemną kwarcową szybę było widać tylko kilka najjaśniejszych gwiazd.
— Spotkanie z bestią za osiem minut — zawołał Adair. Podobnie jak w wahadłowcu, w pojeździe także było powietrze. Załoga mogła zdjąć hełmy i oddychać, korzystając z powietrza przechowywanego w wewnętrznych zbiornikach. Był to kosztowny luksus, ale Dan cieszył się z niego. Osiem minut, pomyślał. A potem zacznie się praca. Tymczasem siedem osób po prostu stało, nie mając do roboty nic poza czekaniem. Nie było wrażenia ruchu; nawet się nie kołysali w swoich uprzężach.
— Wiadomość z Matagordy — oznajmił Adair. — Na dwójce. Dan dotknął przełącznika na nadgarstku i przełączył się na częstotliwość numer dwa.
— Mówi Dan — rzekł.
W słuchawkach rozległy się elektroniczne trzaski, po czym zabrzmiał głos:
— Tu Van Buren. Nasze przyrządy wykazują, że magnetrony znów pracują, ale energia nie dociera do White Sands.
Dan zmarszczył brwi.
— To nie ma sensu.
Opóźnienie trwało ułamek sekundy, tylko tyle, by uświadomić mu, że dzieli ich 35 000 kilometrów.
— A satelita się porusza — dodała głosem o ton wyższym.
— Porusza?
— Ktoś zmienia jego pozycję. I tym kimś nie jesteśmy my.
— Oddala się od White Sands?
— Tak.
— Dokąd?
— To właśnie próbujemy ustalić.
— Dowiedzcie się! Natychmiast!
— Pracujemy nad tym, szefie.
— Skontaktuj się ze mną, jak tylko będziecie wiedzieć.
— Dobrze — Van Buren rozłączyła się.
— Hej! — zawołał Adair. — Widzę bestię!
Dan spojrzał w kierunku wskazywanym przez wyciągnięte ramię astronauty. Był tam: wielki płaski kwadrat wiszący w pustce kosmosu, a jego krawędzie lśniły w słońcu. Zbliżali się do niego od dołu; Dan dostrzegł rzędy kanciastych i obłych kształtów, mieszczących inwertory i magnetrony oraz inny sprzęt. Daleko, najdalej od wiązki wysyłanej przez antenę, znajdowała się kopuła centrum sterowania. Obok niej była szczelina cumownicza. Do niej właśnie Adair kierował pojazd transferowy.
Błysk światła przykuł jego uwagę. Dan pochylił się, z ręką na plecach Adaira, by nie polecieć dalej, i wyjrzał przez okno. Dostrzegł długą, wąską, metalową konstrukcję, unoszącą się w przestrzeni kilkaset metrów od satelity, obracającą się wolno i odbijającą promienie słoneczne.
— To chyba antena nadawcza? — krzyknął.
— Jezu, szefie, chyba rzeczywiście — rzekł Adair.
— Jakim cudem mogła się oderwać?
— Pytaj się mnie, a ja ciebie.
— Podleć w kierunku drugiego końca satelity — polecił Dan. — Chcę zobaczyć, co tam się stało.