HOUSTON, TEKSAS

Agent specjalny Chavez nie lubił być wzywany na górę do biura dyrektora regionalnego. Jak dla Nacho, ludzie na górze mogli robić, co chcą, i bawić się w swoje drobne gierki, nie obchodziło go to. Dopóki zostawiali go w spokoju.

Tego jednak poranka on i Kelly Eamons jechali windą z własnego biura na piętro zajmowane przez kierownictwo.

— Zobacz, jakie tu mają dywany — rzekła Eamons, gdy wędrowali korytarzem w stronę gabinetu dyrektora.

— My też mamy dywany — odszepnął Chavez.

— Ale nie takie grube.

Dyrektor pracowała na tym stanowisku od niedawna; otrzymała awans i przeniesiono ją z Seattle. Była Murzynką z Filadelfii i zyskała sobie opinię nieustępliwego i wymagającego biurokraty, który przede wszystkim troszczy się o to, jak wypada wobec Waszyngtonu. Ani Chavez, ani Eamons jej dotąd nie spotkali, jeśli nie liczyć formalnej ceremonii objęcia przez nią regionalnego biura.

Rzeczywiście wygląda na twardą sztukę, pomyślał Chavez, gdy recepcjonistka wprowadziła ich do biura pani dyrektor. Niewielka osóbka wagi koguciej, siedząca za wielkim biurkiem rządowych sortów i zadziornym wyrazem jakby zasuszonej i warzy. Skórę miała barwy tak ciemnej, jak biurowe mahonio-c meble. Jej biurko było wyjątkowo schludne, praktycznie puste, jeśli nie liczyć konsoli telefonu, smukłego monitora i bezprzewodowej myszy na podkładce z emblematem FBI. Na ścianie dostrzegł jej zdjęcia w towarzystwie drużyny Philadel-phia Eagles. Nic dziwnego, że taki z niej twardziel, pomyślał Chavez, fani tej drużyny to urodzeni mordercy.

Nie wstała zza biurka, kiedy Chavez i Eamons weszli, wskazała im gestem pokryte skórą krzesła stojące przez jej biurkiem. Żadnej propozycji kawy, żadnej nieformalnej pogawędki…

— Waszyngton właśnie otrzymał prośbę o informację zLangley…

— CIA? — wtrąciła Eamons.

Dyrektor obrzuciła ją twardym spojrzeniem.

— Gorzej. Bezpieczeństwo wewnętrzne. Grube ryby chcą wiedzieć, co takiego robimy w sprawie Astro Manufacturing Corporation.

Eamons spojrzała na Chaveza, który przełączył się natychmiast w tryb sztywnego biurokraty i odparł:

— Prowadzimy dochodzenie w sprawie wypadku ze skutkiem śmiertelnym i domniemanego samobójstwa, które mogą okazać się morderstwami.

— A z jakiej jurysdykcji? — spytała dyrektor. Chavez odruchowo rozluźnił kołnierzyk.

— Hm, te wypadki mogą być powiązane z katastrofą eksperymentalnego wahadłowca Astro — odparł.

— To mógł być sabotaż — dodała Eamons.


— Sabotaż? — warknęła dyrektor. — Kto mógł to zrobić? Zanim Chavez zdołał odpowiedzieć, Eamons rzekła:

— Niewykluczone, że terroryści. Dyrektor zaplotła grube palce przed sobą.

— To wyjaśnia zainteresowanie grubych ryb. Para agentów czekała na dalsze pytania.

— I do czego takiego doszliście?

— Jak dotąd mamy niewiele — rzekł Chavez. — Mamy jeden trop, mężczyznę, który prawdopodobnie przekupywał pracownika Astro, wyciągając z niego informacje na temat działalności firmy.

— I?

— To nie wystarczy, żeby do zatrzymać. Jest oskarżony o włamanie i wtargnięcie oraz napad. Wyszedł za kaucją.

— Czy powinniśmy go objąć nadzorem?

— Jak dotąd nie mamy nic innego — przyznał Chavez. — Zamierzaliśmy sprawdzić jego kontakty tutaj, w Houston; pracuje jako kierowca limuzyny.

— Sprawdziłam go wczoraj — oznajmiła Eamons.

— W niedzielę? — dyrektor wyglądała na zaskoczoną. Eamons radośnie wzruszyła ramionami.

— Stały dyspozytor nie pracuje w niedzielę, a jego asystentka była o wiele bardziej pomocna niż on. Rodriguez — nazwisko podejrzanego to Roberto Rodriguez — wozi głównie kierownictwo Tricontinental Oil.

— Czy Tricontinental Oil jest jakoś powiązana z Astro Corporation? — spytała dyrektor.

— Moglibyśmy zapytać o to dyrektora zarządzającego Astro, Dana Randolpha. To on do nas przyszedł pierwszy z historią o sabotażu jako przyczynie katastrofy wahadłowca.

Dyrektor zwróciła się znów do Eamons.

— Proszę o przygotowanie listy ludzi z Tricontinental, których woził Rodriguez.

— Już ją mam — odparła Eamons. — Mogę pani przesłać z mojego komputera.

— Poproszę — rzekła dyrektor. — I to natychmiast. Potrzebna mi ta lista, zanim zdecyduję, ile mogę powiedzieć ludziom z Waszyngtonu.


Dan spał, budząc się często. Śniły mu się jakieś koszmary, Jane, Scanwell i jakiś ciemny, pozbawiony twarzy potwór majaczący w pobliżu. Wstał o wschodzie słońca, zrozpaczony, zdezorientowany i całkowicie bez pomysłu, co zrobić w sprawie Jane.

Wyszła za niego. Wyszła za niego w tajemnicy. Nie chcą, żeby ktokolwiek się dowiedział. Ale mnie o tym powiedziała. Ciekawe, co to za małżeństwo; za wiele się nie widują. Ale wyszła za niego. Sypia z nim.

A ty sypiasz z innymi kobietami, przypomniał mu sardoniczny głos. Do licha, dzień przed przyjazdem Jane kotłowałeś się z Vicki Lee.

To nic nie znaczy, odpowiedział sobie. Nie ma tu żadnego uczucia, żadnej więzi. Ale ona wyszła za Scanwella; są mężem i żoną.

Spierając się w duchu z samym sobą, Dan ubrał się i poszedł do biura jeszcze przed jego oficjalnym otwarciem. Ledwo usiadł przy biurku, kiedy przez drzwi zajrzała April.

— Śniadanie? — spytała, jakby nic się nie stało. — Kawy?

— Gdzie byłaś w piątek?

— Nie dostał pan ode mnie wiadomości? — spytała, wchodząc do jego gabinetu. — Prosiłam Kelly, żeby zadzwoniła.

— Kelly?


— Eamons. Agentka FBI. Dan potrząsnął głową.

— Co się stało?

Usiadła przy biurku i opowiedziała całą historię o Kin-skym, Roberto i policji.

— Len sprzedawał temu facetowi informacje? — spytał Dan; sam pomysł najwyraźniej do niego nie docierał.

April pokiwała ponuro głową.

— To przerażający typ. Przerażający.

— Siedzi?

— Wypuścili go za kaucją.

— Doskonale — mruknął Dan i przyjrzał się twarzy April, myśląc: jeśli się boi, to nie daje tego po sobie poznać. — Więc gdzie jest teraz Len?

— Nie wiem. Pewnie w samolocie lecącym jak najdalej stąd.

— Bał się, co?

— Był sztywny ze strachu.

— A ty? Potrzebujesz jakiejś ochrony? April zawahała się.

— Nie sądzę, żeby Roberto… cóż, może. Zadrżała.

— Dobrze — rzekł Dan, krzywiąc się. — Połącz mnie z O’Connellem z ochrony. I muszę dziś rano pogadać z Gerrym Adairem.

Skinęła głową.

— Coś jeszcze?

Dan zawahał się, po czym rzekł:

— Skoro Len odszedł, potrzebuję kogoś, kto się zajmie PR-em.

— Mogę zadzwonić do paru headhunterów…

— Nie. Nie stać nas. — Dan wymierzył w nią palec jak lufę pistoletu. — Ty się zajmiesz PR-em.

— Ja? — April była przerażona.

— Ty. Skoro Len sobie poradził, to ty też możesz. Jesteś o wiele inteligentniejsza od niego.

— Ale ja nic na ten temat nie wiem! — zaprotestowała April.

Dan rozłożył ręce.

— To jest proste. Kiedy reporterzy o coś pytają, podajesz im przygotowane wcześniej odpowiedzi. Len ma stosy gotowych oświadczeń. Jeśli dostaniesz pytanie, którego dotąd nie było, pomogę ci napisać odpowiedź.

— Ale…

— Jak będziemy chcieli przygotować oświadczenie dla prasy, pogrzebiesz w plikach Lena, ma tam kontakty, nazwiska, powiązania, adresy e-mail. Nic trudnego.

April nie wyglądała na przekonaną.

— Potrafisz, mała, PR opiera się na kontaktach, a Len przygotował całkiem przyzwoitą listę.

— To na pewno coś więcej — upierała się April.

— Nie — odparł Dan. — I nawet dam ci podwyżkę. Małą podwyżkę.

Zaśmiała się.

— Dobrze, spróbuję. Ale nie mam o tym pojęcia.

— Poradzisz sobie. I otworzy się przed tobą zupełnie nowa ścieżka kariery.

Potrząsnęła słabo głową, ale przestała protestować.

— No, dobrze — mruknęła. — Coś jeszcze? Dan potrząsnął głową.

— Nie, chyba że umiesz skądś wykopać miliard dolarów. I wymyślić, jak odgonić wilki od bram.

— Wierzycieli?

— Miałem na myśli raczej Tricontinental i Yamagatę, ale cóż, tak, wisimy różnym ludziom masę forsy, nie? — Dan roześmiał się przekornie.

— A skoro już o wilku mowa — rzekła April, wstając z krzesła — ma pan wiadomości z piątku, od pana Yamagaty i pana al-Baszyra.

— Fantastycznie — odburknął Dan.


Godziny spędzone w areszcie u szeryfa najwyraźniej nie zrobiły na Robercie wielkiego wrażenia, bo w poniedziałek rano stawił się do pracy w firmie wynajmującej limuzyny. Miał na ten dzień tylko jedno zadanie: odebrać z lotniska Asima al-Baszyra, który przed południem miał przybyć na międzynarodowe lotnisko koło Houston.

Główny dyspozytor, nieokrzesany stary Murzyn, spojrzał na Roberta podejrzliwie i rzekł, potrząsając głową:

— Ależ z ciebie gwiazda, Roberto! Ten Arab płaci kupę forsy tylko za to, żebyś siedział całe rano na tyłku i w południe pojechał go odebrać z lotniska. Nie chce nikogo innego.

Roberto mruknął coś niewyraźnie.

— Co ty robisz temu Arabowi, że mu się tak spodobałeś? Roberto miał ochotę podnieść staruszka i potrząsnąć nim jak pustą tykwą, ale dyspozytor był odważnym człowiekiem; taka odwaga przychodzi z wiekiem. Wiedział, że niedługo umrze, więc nie bał się niczego. Poza tym obskoczyliby go inni kierowcy, a Roberto nie mógł sobie pozwolić na kłopoty z policją, kiedy ciążyło na nim oskarżenie o włamanie w hrabstwie Callhoun.

Dyspozytor znów się odezwał, z błyskiem w oku, jak ktoś, kto lubi się droczyć:

— Słyszałem, że te Araby to straszne pedały. Ten Arab cię podrywa, Roberto, chłopczyku?

Roberto wyszarpnął podkładkę do pisania z rąk staruszka i złamał ją, po czym bez słów wręczył zdumionemu dyspozytorowi połamane kawałki i odszedł.

Загрузка...