— Wenezuela? — spytał Dan.
Lynn Van Buren, siedząca naprzeciw niego przy konferencyjnym stole w rogu zagraconego gabinetu Dana, pokiwała głową, z uśmiechem szerszym niż dotychczas, gdyż wiedziała, że znalazła to, czego szukała.
— Wenezuela — powtórzyła. — Możemy wylądować ptaszkiem w Caracas i nie będziemy musieli zmieniać trasy na orbicie.
— Przeleci nad Caracas?
— Dość blisko. Na drugiej orbicie. Dan zaczął myśleć głośno.
— Moglibyśmy załadować pracowników kontroli naziemnej na statek…
Van Buren pokiwała głową z entuzjazmem.
— Wystarczy zapasowy sprzęt i podstawowa załoga. Nie potrzeba więcej niż trzech albo czterech sensownych ludzi.
— Wsadzimy ich na statek i nie powiemy im, dokąd płyną — pomysł najwyraźniej Dana rozbawił.
— Ani po co.
— W ten sposób nikt poza firmą nie dowie się, gdzie chcemy posadzić ptaszka.
Van Buren zaśmiała się.
— Pożeglujemy z rozkazami w zapieczętowanej kopercie. Dan odwzajemnił uśmiech.
— W ten sposób zapewnimy sobie najwyższy stopień tajności.
— A zatem Wenezuela. Postanowione.
— Z jednym zastrzeżeniem — rzekł Dan. — Jak, na Królew Śnieżkę i siedmiu krasnoludków, dostaniemy pozwolenie na wi scie w przestrzeń powietrzną Wenezueli i wylądowanie tam?
Van Buren bawiła się sznurem pereł na szyi.
— To nie jest problem inżynieryjny, szefie.
— Masz rację. To problem polityczny.
— Znasz jakichś dobrych polityków, szefie? — spytała Va Buren. — Czy to oksymoron?
Asim al-Baszyr wrócił do Houston po spotkaniu w Pekini i z nonszalancją spowodowaną poczuciem wyższości przed stawił Wendellowi Garrisonowi projekt umowy z chińskin rządem.
— Tricontinental będzie sprzedawać węgiel w Azji — streści sprawę — aż po Pakistan i Afganistan.
Garrison zmarszczył brwi. Staruszek wyjechał swoirr elektrycznym wózkiem inwalidzkim zza biurka i nie mówiąc ani słowa, zaprowadził al-Baszyra do zaokrąglonej tekowej szafki, która stała u stóp jednego z okien sięgających sufitu. Nacisnął przycisk w podłokietniku wózka i szafka otworzyła się, ujawniając trzy rzędy butelek.
— Wybierz sobie truciznę — rzekł do al-Baszyra gderliwym tonem. — Chyba zasłużyłeś na drinka.
Al-Baszyr wybrał odrobinę sherry, zaś Garrison wrzucił do szklanki lód i nalał sobie bourbona.
— W ten sposób będziemy konkurować sami ze sobą — mruknął Garrison, kiedy stuknęli się szklaneczkami. — Sprzedajemy dużo ropy do Pakistanu.
— To nie będzie miało wpływu na naszą sprzedaż ropy — rzekł al-Baszyr. — Pakistańczycy chcą zbudować nową, wielką elektrownię, zasilaną chińskim węglem.
— Kupionym od nas.
— Oczywiście.
Garrison pokiwał niechętnie głową. Al-Baszyr nie uznał za stosowne poinformować go, że sprzedaż chińskiego węgla w krajach Środkowej Azji pozwoli sprzedać więcej ropy z pól naftowych Iranu i innych znad Zatoki Perskiej w Europie i Ameryce. Zachód musi być od nas zależny, pomyślał al-Ba-szyr. Trzeba ich do nas mocno przywiązać, a nigdy nie zdołają się uwolnić.
Po wypiciu drinka z Garrisonem al-Baszyr wrócił do swojego hotelowego apartamentu, z niecierpliwością wyczekując weekendu, który będzie mógł spędzić na wypoczynku. A potem powrót do Tunezji i spotkanie z Dziewiątką. Siedmiu członków grupy wykazuje niepokój w związku ze sprawą satelity energetycznego. Trzeba ich uspokoić, powiedział sobie w duchu al-Baszyr.
Roberto czekał na niego w apartamencie. Al-Baszyr pomyślał, że jego widok zawsze kojarzy mu się z przemocą. Roberto był na tyle duży, że onieśmielał innych, ale to nie sam wzrost sprawiał, że ludzie wyczuwali niebezpieczeństwo. Emanowała z niego złość. Jego rysy twarzy były zawsze ściągnięte; oczy zawsze żarzyły się. Poruszał się z oszczędną, kontrolowaną energią skradającego się kota. Kiedy mówił, głos miał cichy, niski, prawie łagodny. To było jeszcze bardziej złowieszcze.
Roberto stał pośrodku salonu; wielki mężczyzna o potężnych ramionach, rękach opadających wzdłuż ciała i dłoniach zwiniętych w pięści. Al-Baszyr czuł się przy nim mały i nieco wystraszony, ale wiedział, że Roberto by go nie skrzywdził. Zrekrutował Roberto w San Quentin i poręczył za niego podczas przesłuchania przed radą, opierając się na rekomendacjch mułły, który penetrował system kalifornijskiego więziennictwa, poszukując nawróconych na islam. Roberto nie był muzułmaninem. Jeśli chodziło o ał-Baszyra, to wcale nie musiał być. Miał inne kwalifikacje.
Al-Baszyr wskazał jeden z pluszowych foteli przy sofie.
— Usiądź, przyjacielu, i powiedz mi, co się stało w siedzibie Astro.
Roberto podszedł do fotela i opadł na niego, jak kot przysiadający ostrożnie na legowisku, gotowy wyskoczyć z niego w ułamku sekundy. Al-Baszyr zajął fotel naprzeciwko.
— Mówią, że chcą wsadzić drugi wahadłowiec na rakietę — rzekł Roberto, prawie szeptem.
Al-Baszyr skrzywił się.
— Chcą lecieć drugim wahadłowcem?
— Mówią, że chcą tylko wszystko sprawdzić. Nie będą startować.
Al-Baszyr poczuł, jak kiełkuje w nim podejrzenie.
— Muszą dostać zgodę od władz na próbny lot — rzekł, bardziej do siebie niż Roberto. — To mało prawdopodobne.
— Jest coś jeszcze.
— Tak?
— Sekretarka Randolpha zaczyna węszyć. Zadaje takie same pytania jak Tenny.
— Ta czarna? Taka ładna?
— Taaa.
Al-Baszyr dotknął brody.
— Nie podoba mi się to. Roberto milczał.
— Miej na nią oko. Chcę wiedzieć, o co jej chodzi.
— Pojadę na Matagordę…
— Nie — warknął al-Baszyr. — Mamy informatora w firmie, tak?
Roberto pokiwał głową.
— I to niejednego. Od nich się dowiedziałem.
— Więc korzystaj z informatorów. Nie powinni cię tam zobaczyć, chyba że będzie to absolutnie konieczne.
— Musimy coś z nią zrobić — rzekł Roberto.
— Może — odparł al-Baszyr. — Może.
Roberto uśmiechnął się, a al-Baszyr pomyślał, że pewnie będzie musiał pociągnąć za jakieś sznurki we władzach, żeby Randolph na pewno dostał zgodę na lot próbny wahadłowca.