CHARTUM, SUDAN

Asim al-Baszyr siedział spokojnie z rękami złożonymi na brzuchu, a pozostali siedzący wokół stołu radośnie gratulowali sobie nawzajem. Głupcy, pomyślał. Ale utrzymywał na okrągłej, brodatej twarzy starannie wystudiowaną obojętną minę.

Nazwali się Dziewiątką. Żadnych poetyckich imion, żadnych bohaterskich deklaracji czy odważnych czynów. Po prostu Dziewiątka. Pracowali w tajemnicy, planowali w tajemnicy, a nawet zwycięstwa święcili w tajemnicy.

Tutaj, w sali konferencyjnej zapuszczonego hotelu, gdzie pachniało stęchłym cynamonem i zepsutym olejem używanym do smażenia w kuchni po drugiej stronie korytarza, większość miała na sobie plemienne szaty, także ich sudański gospodarz, który siedział na końcu stołu, okutany w białą galabiję i turban. W podupadłej stolicy zapomnianego przez wszystkich Sudanu byli bezpieczni: nie było tu wścibskich oczu ani zabójców z Zachodu. A przynajmniej tak im się wydawało. Al-Baszyr nosił jednak zachodni garnitur, choć nienawidził krawata.

— Powstrzymaliśmy Amerykanina — rzekł wysoki, brodaty Saudyjczyk, uśmiechając się radośnie. — Jego marzenia legły w gruzach, czy raczej w szczątkach jego wahadłowca.

— Ale oni nie wiedzą, że ta katastrofa to nasza sprawka — oświadczył ciemnoskóry Sudańczyk. — Myślą, że to był wypadek.

— Tym lepiej — odparł Saudyjczyk. — Niech niewierni tak myślą. Nie ma potrzeby ściągania na siebie uwagi.

Pozostali przytaknęli mruknięciem.

Formalnym szefem grupy był uchodźca z Iraku, niegdyś generał, nadal lubiący nosić oliwkowozielony mundur. Spotykali się rzadko i w ukryciu. Dłuższe przebywanie ze sobą nie było bezpieczne. Mimo wszystkich środków bezpieczeństwa, mimo wszystkich sukcesów Jankesi i ich służalcze pieski nadal dysponowali potężnym arsenałem, którego mogli użyć przeciwko nim.

— Celem tego spotkania — rzekł generał głębokim, niskim głosem, na tyle głośno, żeby uciszyć wszystkich pozostałych przy stole jest podjęcie decyzji, gdzie teraz uderzyć.

— Randolph jest załatwiony — oznajmił Egipcjanin, którzy opracował plan zniszczenia wahadłowca. — Astro Manufacturing Corporation zostanie postawiona w stan upadłości w ciągu najbliższych trzech miesięcy. Albo jeszcze wcześniej.

Al-Baszyr uniósł rękę w geście sprzeciwu.

— Być może za wcześnie na świętowanie zwycięstwa.

— Co masz na myśli? — spytał Saudyjczyk, a jego twarz o szczupłym, jastrzębim nosie pociemniała z niezadowolenia.

— Randolph to zaradny człowiek — rzekł al-Baszyr.

— I co z tego? Zadaliśmy poważny cios jego przedsięwzięciu — zaoponował Egipcjanin, a na jego okrągłej, łysej głowie pojawiły się krople potu, mimo obracających się leniwie wentylatorów. — Moim zdaniem Randolph jest skończony.

— Być może — zgodził się niechętnie al-Baszyr. Generał, siedzący na honorowym miejscu przy stole, zmrużył oczy.

— Cóż cię trapi, bracie?

Bracie? Al-Baszyr spojrzał na niego z pogardą. Ci maniacy i fanatycy religijni nie są moimi braćmi. Postarał się jednak nie okazywać niechęci. Muszę wytłumaczyć tym świrom, że sytuacja jest poważna, przypomniał sobie.

Odsunął krzesło i wstał. Wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę, a w sali zapanowała cisza.

— Jak powiedziałem, Randolph to zaradny człowiek. I jego Astro Corporation nadal ma satelitę energetycznego na orbicie. Jest prawie gotowy.

— Ale bez wahadłowca to przedsięwzięcie nie może się powieść — wtrącił Egipcjanin. — Obsługa satelity byłaby zbyt kosztowna, wysyłanie ludzi, którzy mieliby go naprawiać i konserwować. Montowanie go z wykorzystaniem klasycznych rakiet o mało nie doprowadziło go do bankructwa.

— To prawda, nie da się czerpać zysków z satelity energetycznego bez wahadłowca — przyznał al-Baszyr. — Ale sam satelita jest wart kilka miliardów dolarów, prawda? To niezły element przetargowy dla kogoś o takim darze przekonywania, jak ma Randolph.

— Więc wysadźmy go w powietrze — oznajmił Saudyjczyk, uderzając blat stołu dłonią o długich palcach. — To go wykończy.

— To nas wykończy — warknął al-Baszyr.

Cała reszta patrzyła na niego, nie ukrywając wrogości.

— Pozwolę sobie przypomnieć, że wszystkie zwycięstwa naszych ludzi nad Ameryką drogo nas kosztowały. Po jedenastym września doszło do wyniszczenia talibów w Afganistanie. Nieprzejednanie Saddama Husseina doprowadziło do inwazji na Irak i upodlenia tego kraju. Nasze największe zwycięstwo, Dzień Mostów, skończyło się katastrofą i permanentną amerykańską „ochroną” pól naftowych Zatoki Perskiej.

— Przecież nie zajęli pól w Iranie! — warknął mułła.

— Ani w Arabii — dodał Saudyjczyk.

— Do tego dojdzie — ostrzegł al-Baszyr — jeśli znów uderzymy otwarcie.

— Przecież oni nie wiedzą, że to my stoimy za katastrofą wahadłowca — przypomniał generał. — A katastrofa zdyskredytowała samą ideę wahadłowca.

— I bardzo dobrze — przyznał al-Baszyr. — Jeśli jednak wysadzimy satelitę, spadnie na nas zemsta Amerykanów.

W pomieszczeniu znów zrobiło się cicho. Po chwili przemówił generał.

— Co więc powinniśmy zrobić?

Al-Baszyr o mało się nie uśmiechnął. Mam ich, pomyślał. Z całą powagą odparł:

— Powinniśmy wykorzystać tego satelitę. Do własnych celów.

Загрузка...