HOUSTON, TEKSAS

Kontaktowanie się z jakąkolwiek agencją rządową zwykle doprowadzało Dana do szaleństwa. W przypadku lokalnego biura FBI w Houston było tak samo.

Po krótkim, pełnym goryczy spotkaniu z Jane Dan spędził niedzielę w swoim biurze na wyspie Matagorda, próbując nadgonić zaległości w pracy, ale tak naprawdę zastanawiając się nad różnymi wariantami. Przyjąć ofertę Tricontinental? Al-Baszyr robił wrażenie, jakby był uczciwie i szczerze zainteresowany satelitą energetycznym. Dobrze, więc sprzedam Garrisonowi piętnaście procent firmy. Za półtora miliarda, dzięki czemu ceny akcji pójdą ładnie w górę. Co mam do stracenia?

Twoją firmę, odpowiedział mu jakiś sardoniczny glos w głowie, który zawsze sprawiał, że Dan powściągał swoje fantazje. Garrison wprowadzi ci do zarządu al-Baszyra i zanim się obejrzysz, wszystko stracisz i tylko będziesz się zastanawiał, jak to się stało.

Cóż, jest jeszcze Yamagata, zaoponował Dan. Sai jest zainteresowany satelitami energetycznymi od zawsze. Do licha, on mnie do tego pomysłu przekonał. Sojusz strategiczny miedzy naszymi firmami ma sporo sensu.

Jasne, odezwał się znów głos. Dopóki Yamagata nie wyssie wszystkich soków z twojej firmy. On chce zdobyć projekt wahadłowca. Może i jest kumplem, ale przede wszystkim jest biznesmenem. Będzie to przeżywać, ale jeśli trzeba, pójdzie do celu po twoim trupie.

Trupie, pomyślał Dan. Przypomniał sobie, że ma zadzwonić do biura FBI w Houston i spytać, jak przebiega dochodzenie. Kolejnego ranka, po pokonaniu kilku poziomów biurokratycznej czczej gadaniny, wreszcie dotarł do specjalnego agenta Ignacio Chaveza, który był odpowiedzialny za dochodzenie w sprawie Astro.

Podczas rozmowy telefonicznej Chavez robił wrażenie uprzejmego i profesjonalnego. Na ekranie telefonu Dana wyglądał na poważnego, ale nie nadgorliwego. Pełna twarz o wyrazistych rysach, grube czarne wąsy. Zaproponował, że przyleci na wyspę spotkać się z Danem.

— To nie będzie konieczne — odparł Dan, przyglądając się grubym rysom agenta. Ma w sobie sporo z Indianina, pomyślał. — Mam w czwartek spotkanie w Houston. Czy moglibyśmy się wtedy spotkać?

Chavez zgodził się na spotkanie zaraz z rana: o siódmej trzydzieści. Dan poleciał do Houston w środę wieczorem i przenocował w hotelu, by rankiem odkryć, że budynek federalny jest zamknięty dla wszystkich poza pracownikami. Dwóch potężnych strażników siedziało przy recepcji.

— Biura otwieramy dopiero o ósmej trzydzieści — rzekł grubszy z nich. — Pewnie pan pomylił godzinę.

— Nie, agent powiedział, że to ma być siódma trzydzieści — upierał się Dan, krzywiąc się ze złości. — Czy nie może pan zadzwonić do jego biura?

Wyraźnie nieszczęśliwy, chudszy z pary agentów sięgnął po telefon i zadzwonił.

— Nie odbiera. Jeszcze go nie ma. Dan prychnął.

— Dobrze. Poczekam.


— Ale nie w holu, proszę pana — rzekł ten wyższy. — Przepisy bezpieczeństwa.

— Nie mogę tu posiedzieć i poczekać?

— Niestety, nie, proszę pana. Przepisy bezpieczeństwa. Dan rozpiął sportową kurtkę.

— Nie mam pod ubraniem żadnych materiałów wybuchowych, na litość boską. Może mnie pan przeszukać, jeśli pan chce.

— Przepisy, proszę pana. Proszę poczekać na zewnątrz. Dan nadął się ze złości, ale przeszedł przez hol i pchnął szklane drzwi. Na ulicy były już parno. Samochody osobowe i ciężarówki leniwie toczyły się po jezdni. Ciekawe, jak to wygląda w godzinach szczytu, zastanowił się Dan. Nie da się poruszać szybciej niż z prędkością mili na godzinę.

Rozdrażniony, stał na zewnątrz i narzekał w duchu. W porze lunchu miał się spotkać z al-Baszyrem i Garrisonem. Samochód, który wynajął na lotnisku imienia Hobby’ego, zostawił na parkingu po drugiej stronie ulicy. Parkingowi pracowali już o siódmej trzydzieści, czemu FBI nie mogło?

— Pan Randolph?

Dan odwrócił się i rozpoznał Chaveza, którego pamięta! z rozmowy telefonicznej. Agent niósł papierową torebkę ze złotymi łukami: logo McDonald’s.

— Jest pan punktualny — rzekł Chavez z uśmiechem, demonstrując piękne, białe zęby.

Dan spojrzał na zegarek. Cyfrowy wyświetlacz pokazał dokładnie 7:30. Jak zwykle przyszedł parę minut za wcześnie.

W nieco lepszym nastroju poszedł za Chavezem z powrotem do holu, powstrzymując triumfalny uśmieszek, gdy podpisywał się na liście gości w recepcji, po czym udał się za agentem do windy.

— Strażnicy powiedzieli, że budynek otwiera się dopiero o ósmej trzydzieści — rzekł Dan, gdy drzwi windy zamknęły się za nimi.

— Zgadza się — odparł Chavez. — Lubię przychodzić wcześniej. Mogę wtedy dużo zrobić, zanim rozdzwonią się telefony.

Biuro Chaveza było niewielką przegródką, ale miało okno. Dan dostrzegł, że widać było z niego tylko pustą ścianę parkingu po przeciwnej stronie ulicy, ale w biurokratycznym świecie agencji rządowych okno i tak było dowodem na osiągnięcie przez niego pewnego statusu w hierarchii dziobania.

Chavez usiadł przy biurku, wyciągnął z torby kartonowe pudełko i otworzył je. Były tam dwie małe bułki nadziane czymś przypominającym jajka na bekonie.

— Kupiłem jedną dla pana — rzekł Chavez, po czym obrócił się w fotelu i otworzył lodówkę. — Cola? Sok jabłkowy? 0, mam nawet butelkę Perriera. Ciekawe, kto ją tu zostawił?

Dan przyjął jajko na bekonie i Perriera. Zanim zdołał o cokolwiek zapytać, agent włączył komputer.

— Muszę panu powiedzieć, że nasze śledztwo w sprawie katastrofy nie posunęło się zbyt daleko. Przyjrzeliśmy się raportom FML, ale nie wykryliśmy tam niczego, co sugerowałoby celowe działanie.

— Prawdopodobnie dlatego, że nie byliśmy z państwem całkiem szczerzy — przyznał Dan.

Chavez odłożył nietkniętego McMuffina, a w jego brązowych oczach pojawiło się zainteresowanie.

— Tak? Co pan ma na myśli?

— Mój główny inżynier doszedł do wniosku, że to był sabotaż. Powiedziałem mu, żeby z nikim o tym nie rozmawiał.

— A dlaczego, u licha, wydał pan mu takie polecenie?

— Nie wiedziałem, kto w firmie może być zdrajcą. To mógł być ktokolwiek. Więc zaczęliśmy węszyć na własną rękę.

Na twarzy agenta pojawiła się mina, która mówiła jednoznacznie, co sądzi o amatorskich dochodzeniach.

— Poza tym — ciągnął Dan — o ile nam wiadomo, dochodzenie w sprawie wypadku ze strony FBI było prowadzone wyłącznie pro forma.

Chavez był teraz śmiertelnie poważny.

— Muszę porozmawiać z tym inżynierem.

— Nie żyje. Zginął w tak zwanym wypadku — i zanim Chavez zdołał zareagować, dodał: — A inny z moich pracowników, facet, którego ten inżynier podejrzewał o zdradę, popełnił samobójstwo kilka dni temu.

— I dopiero teraz pan z tym do mnie przychodzi?

— Nie mam żadnych dowodów — odparł Dan, broniąc się. — Absolutnie żadnych. Tylko wszystko do siebie pasuje.

— Może — odparł Chavez. Sięgnął po McMuffina i odgryzł połowę. — Może — powtórzył.

— I może pan coś zrobić w tej sprawie? Chavez żuł w milczeniu przez parę minut.

— Rozmawiałem z szefem zespołu dochodzeniowego zFML.

— Z Passeau.

— Tak. Co on wie na ten temat?

— Rozmawiałem z nim o tym. Pracował z Joem Tennym, moim głównym inżynierem, aż ten zginął.

— Podczas eksplozji zbiornika wodoru?

— Tak.

— A kim był ten, który popełnił samobójstwo?

Dan opowiedział Chavezowi całą historię jeszcze raz, wprowadzając go w techniczne szczegóły metod wprowadzenia do komputera pokładowego obcych poleceń przy użyciu potężnego nadajnika ustawionego gdzieś na trasie wahadłowca. Zanim Dan skończył opowiadać, Chavez zjadł swoje śniadanie i wypił puszkę Coli. McMuffin Dana leżał nietknięty w papierku na brzegu biurka.

— Rzeczywiście, doskonały moment, żeby nam o tym wszystkim opowiedzieć, panie Randolph — rzekł Chavez, potrząsając głową.

— Pewnie tak. Ale już nie wiedziałem, co innego mogę zrobić.

Do drzwi ktoś zastukał i pojawiła się ruda kobieta o za-dziornyrn wyrazie twarzy.

— Och, przepraszam, nie wiedziałam…

— Wchodź, Kelly. Panie Randolph, to moja partnerka, agent specjalny Kelly Eamons.

Zdaniem Dana wyglądała raczej na licealną pomponiarkę niż agentkę specjalną FBI. Spódnica do kolan, ładne nogi, piękny uśmiech. Usiadła i Dan opowiedział całą historię jeszcze raz. Eamons słuchała z powagą.

Potem spojrzała na Chaveza.

— Nacho, mamy mnóstwo pracy.

Chavez pokiwał głową z powagą. Wstał i wyciągnął rękę.

— Dziękuję, że pan przyszedł, panie Randolph.

— Dan.

— Dobrze, Dan. A ja jestem Nacho. To zdrobnienie od Ignacio.

Dan odwzajemnił uścisk dłoni. — I co teraz?

— Wracasz do biura, na spotkanie czy co tam zamierzasz robić. My bierzemy się za sprawę.

Dan podziękował obojgu, a wychodząc, dostrzegł, jak Kelly Eamons bierze jego nietkniętego McMuffina i z obrzydzeniem rzuca nim do kosza.

Загрузка...