WYSPA MATAGORDA, TEKSAS

Vicki szybko się jednak otrząsnęła. Nagle zaczęła się bardzo spieszyć do swojego biura w Houston. Rozmawiała z kimś nerwowo przez telefon, pobiegła do biura Dana, przełknęła trochę ciepłego soku pomarańczowego i ruszyła do drzwi. Dan pobiegł za nią, prosząc w biegu April, żeby zorganizowała dla Vicki przelot firmowym samolotem do Houston, po czym zawiózł ją na lotnisko swoim kabrioletem.

— Dzięki, Dan, to było cudowne — rzekła, podchodząc do czekającego na nią dwusilnikowego Citation. Poklepała go po policzku. Żadnych sentymentalnych pożegnań, żadnego „zobaczymy się jeszcze?”. Doskonale, powiedział sobie w duchu Dan, idąc na parking. Doskonale.

Patrzył, jak samolot startuje, po czym pojechał do biura okrężną drogą, dookoła lotniska, wzdłuż brzegu, patrząc, jak wody Zatoki Meksykańskiej omywają biały piasek plaży. Większość wyspy Matagorda była kiedyś ranczem, a jej skąpą roślinnością żywiło się bydło. Kilkadziesiąt lat temu prawdziwy pionier wystrzelił z wyspy rakietę, jedną z pierwszych rakiet prywatnych, które zostały wystrzelone nie przez agencję rządową. Dan kupił to stare ranczo zaraz po założeniu Astro Manufacturing Corporation. Wyrównał pięciokilometrowy pas na lotnisko i zbudował hangary, stanowiska testowe i budynki biurowe z pustaków — cały kompleks. Miejscowi ekolodzy jęczeli z rozpaczy, ale lokalny inspektor budowlany po chwili wahania zatwierdził budynki jako bezpieczne i zgodne z przepisami hrabstwa dotyczącymi zabezpieczeń przed huraganami, po czym opuścił kompleks Astro z ładną sumą w gotówce w kieszeni.

Huragan, tylko tego nam trzeba, pomyślał Dan, parkując swój ciemnozielony kabriolet na własnym miejscu parkingowym. Próbował utrzymywać dziesięcioletni XJS w idealnym stanie; przed katastrofą wahadłowca często naprawiał go sam. Teraz już nie. Przeszedł szybko obok tabliczki z napisem NIECH CI NAWET NIE PRZYJDZIE DO GŁOWY, ŻEBY TU PARKOWAĆ, którą oznaczono jego miejsce. Nadchodzi pora huraganów, przypomniał sobie, czując na twarzy gorący, wilgotny powiew powietrza.

W środku klimatyzowanego hangaru Dan wspiął się po stalowych schodach do swego biura, które mieściło się na podeście otaczającym z trzech stron wielką, przypominającą stodołę przestrzeń. Na podłodze leżał wrak wahadłowca, na środku przykucnął jakiś technik, przyglądając się czemuś z namysłem. Dan pomyślał o tym, ile kosztuje klimatyzacja całego hangaru. Budynek nie miał porządnej izolacji; metalowe ściany smażące się w słońcu. Ech, żeby dało się zrobić biuro pod gołym niebem. Patrząc na technika, Dan uświadomił sobie, że to nie oszczędności na klimatyzacji uratują Astro przed bankructwem.

Przechodząc koło biurka April, uśmiechnął się do niej. Po odjeździe Vicki humor jej się poprawił. Dan zamknął za sobą drzwi i osunął się na supernowoczesny skórzany fotel przy ciężkim, ozdobnym, wiktoriańskim biurku. Dziadek podarował Danowi to biurko, kiedy powstała Astro Corporation. To było biurko jego ojca, pradziadka Dana, kiedy ten był szacownym, choć ubogim pastorem na wsi w stanie Wirginia. Dan obiecał, że będzie go używał. A teraz wypełniało małe pomieszczenie jak mroczny, złowieszczy zamek nad chaotycznym, małym przysiółkiem.

Dan włączył komputer i wywołał plan na resztę dnia. Zmarszczył brwi: pierwsza zero zero: Claude Passeau, Federalne Ministerstwo Lotnictwa. Lunch chyba nie będzie mi smakować, pomyślał.

Przyjechał, żeby zamknąć firmę, pomyślał Dan. I nie wiedział, co takiego mógłby powiedzieć, by go od tego odwieść.

Minęło dokładnie dwanaście minut, kiedy zabrzęczał telefon Dana.

— Przybył pan Passeau — oznajmiła April. Dan znów pomyślał, jakie to szczęście mieć April za asystentkę. Była inteligentna, pracowita i ładna: wysoka, smukła, o skórze barwy mlecznej czekolady, z błyszczącymi włosami sięgającymi do ramion. Prowadziła jego biuro, ustalała kalendarz spotkań, potrafiła nawet skonfigurować jego komputer.

Przypomniał sobie przez sekundę oskarżenie Vicki, jakoby miał romans z Hannah, i rozzłościł się. Gdybym miał sypiać którąś pracownicą, pewnie byłaby to April, powiedział sobie w duchu. A nie moja najlepsza pilot oblatywacz.

Drzwi gabinetu stanęły otworem i wkroczył Claude Passeau. Byl niski, nieomal filigranowy, miał na sobie jasnobezo wy garnitur i schludną muszkę w niebieskie i żółte paski. Pewnie przypinana, pomyślał Dan. Passeau wyglądał, jakby miał jakieś czterdzieści albo czterdzieści pięć lat. Jeszcze jest za młody, żeby przejmować się emeryturą. Miał zgrabny, starannie przystrzyżony wąsik; zaczynał już łysieć, ale włosy miał nadal ciemnobrązowe.

Dan wstał, obszedł biurko dookoła i wyciągnął rękę.

— Panie Passeau.

— Tak naprawdę, to doktorze Passeau — oznajmił gość miękkim, prawie mruczącym głosem. Gdy mówił, przyjemnie się uśmiechał.

Dan zaprosił go gestem do małego stołu konferencyjnego w kącie i spytał:

— Doktor nauk technicznych? — Passeau przesunął palcem po wąsiku.

— Niestety, doktor psychologii. To była jedyna specjalizacja dostępna na zaocznych studiach doktoranckich.

— Aha. Rozumiem — Dan już chciał zapytać, jaką uczelnię ukończył jego gość, ale przyszło mu do głowy, że ten doktorat jest po prostu kupiony.

— Doktorat wygląda dobrze w życiorysie — oznajmił Passeau, siadając na krześle podsuniętym przez Dana. — Rządu nie obchodzi, z jakiej jest specjalności ani skąd się go wzięło. Wystarczy mieć doktorat jakiejś w miarę renomowanej uczelni, żeby od razu przeskoczyć wyżej w siatce płac.

Dan uśmiechnął się i usiadł przy nim. Albo ten facet jest uroczo szczery, albo to jakiś bardzo cwany gość, pomyślał. April zajrzała do gabinetu.

— Czy mogę panom coś podać? Może kawy?

— Dziękuję, już jadłem — rzekł Passeau.

— Ja poproszę kawę — odparł Dan.

— W takim razie ja też — zmienił zdanie Passeau. April zamknęła drzwi, a Dan pochylił się lekko w stronę Passau i oznajmił:

— Wygląda na to, że moim ludziom nieźle się pracuje z pańskimi inspektorami. Pewnie za tydzień albo dwa odkryją przyczynę katastrofy.

— Raczej za miesiąc albo dwa — odparł Passeau.

Dan milczał, ale w duchu poskarżył się: raczej sześć miesięcy, jeśli nie uda mi się jakoś obłaskawić tego biurokraty.

— Ma pan zamiar budować kolejny wahadłowiec? — spytał Passeau.

— Tak, następny jest prawie gotowy. Jeśli chce go pan zobaczyć, to stoi w sąsiednim hangarze.

— Oczywiście zdaje pan sobie sprawę z tego, że nie dostanie pan zezwolenia na start, dopóki nie zakończy się dochodzenie w sprawie katastrofy.

Dan rozsiadł się wygodnie.

— Przebrnięcie przez całą biurokrację może zająć nawet rok.

— Co najmniej — przytaknął Passeau.

— Myślałem, że kiedy już znajdziemy usterkę, moglibyśmy polatać ptaszkiem, nie czekając na wszystkie papierki.

Passeau już miał odpowiedzieć, ale do gabinetu wkroczyła April, niosąc tacę z laki, z dzbankiem-termosem z nierdzewnej stali i dwoma filiżankami z delikatnej porcelany.

— Ja naleję — rzekł Dan, dając jej do zrozumienia spojrzeniem, żeby wyszła.

— Wiem, że chciałby pan jak najszybciej zaliczyć z powodzeniem jakiś lot — odezwał się Passeau — ale zdaje pan sobie sprawę z tego, że Federalne Ministerstwo Lotnictwa ustanowiło pewne przepisy i należy ich przestrzegać.

A księżyc jest z zielonego sera, pomyślał Dan. Na głos rzekł jednak:

— A nie moglibyśmy trochę nagiąć tych przepisów?

— I zabić kolejnego pilota? Co chce pan w ten sposób zyskać?

Загрузка...