— Nie uważasz, że będzie przeszkadzać? — spytał Williamson. wskazując odzianą w rękawicę dłonią oryginalną antenę satelity, odczepioną i unoszącą się swobodnie obok satelity jak olbrzymia metalowa kra.
Buczazi potrząsnął głową w hełmie.
— Nie, jest wystarczająco daleko, żeby nie stanowiło to problemu.
— Dobrze.
Dwaj mężczyźni mocowali nową, mniejszą antenę do gniazda w pobliżu magnetronów. Praca w niewygodnych skafandrach szła wolno. Choć w próżni nie słychać było dźwięku, Williamson czuł wibracje wiertarki przez grubą tkaninę rękawic. Te pieprzone rękawice to jakiś koszmar, pomyślał. Były sztywne jak tektura. Trudno było zginać w nich palce na tyle, by pewnie uchwycić narzędzie. Już dwukrotnie o mało nie stracił wiertarki, wypuściwszy ją.
Buczaczi pracował cały czas i nie pytał o Nikołajewa. Wiedział, że Williamson zabił Rosjanina. Czy niewierny może zostać świętym męczennikiem, dumał Buczaczi? Jakie to ma znaczenie? Niech Allach decyduje. Allach litościwy, Allach miłosierny. Miał nadzieję, że Nikołajew znajdzie miejsce w raju. Choć nie był w pełni świadom celu misji, bez niego nic by nie osiągnęli.
W słuchawkach hełmu Buczaczi słyszał, jak Williamson ciężko oddycha. Praca była o wiele cięższa, niż przypuszczali, i wszystko szło znacznie wolniej. Buczaczi sam dyszał z wyczerpania; uniósł lewe ramię, by spojrzeć na instrumenty umocowane na nadgarstku.
— Prawie gotowe — rzekł Williamson.
Buczaczi zamrugał, czując, jak pot spływa mu do oczu. Szkoda, że nie mogę wytrzeć twarzy, pomyślał. Jestem mokry od potu. I nagle poczuł ukłucie strachu. Może to przez mikrofale? Może właśnie jestem smażony żywcem?
Nie, odpowiedział sobie. Wyłączyliśmy wysyłanie energii. Z piekielnej maszyny nie wydostają się żadne mikrofale i tak będzie, dopóki nie skończymy montować anteny i nie włączymy ponownie zasilania.
Trudno jednak było mu opanować drżenie rąk.
— Hej, co się dzieje? — spytał Williamson. — Co?
— Wydaje mi się, że zobaczyłem dym albo coś takiego.
— Dym? Niemożliwe.
— Coś tam było.
— To nie mógł być dym. Nie tutaj.
— Znowu!
Tym razem Buczaczi też zobaczył coś kątem oka. Strużka błyszczącego gazu, która znikła tak szybko, że oko ledwo ją zarejestrowało.
— Silniki kontroli wysokości — rzekł. — Przesuwają satelitę.
— Przecież jeszcze nie skończyliśmy!
— Pewnie na dole się niecierpliwią.
— Nie czuję, żebyśmy się przesuwali.
Buczaczi o mało się nie uśmiechnął. Już miał zacząć wyjaśniać, ale dał spokój. Jaki jest sens wyjaśniania komuś w tej chwili praw inercji?
— Dobrze, że nowa antena jest prawie zamontowana — rzekł Williamson. — Byłoby zabawnie, gdyby nadal wisiała luzem.
Ach, pomyślał Buczaczi. Więc jednak rozumie zasady Newtona, choć trochę. Na głos rzekł jednak:
— Mamy jeszcze mnóstwo pracy.
— Skończymy na czas — odparł Williamson. — Albo prawie.
Wciągając spodnie skafandra, Dan czuł się podekscytowany jak mały chłopiec. Uświadomił sobie, że nie był w kosmosie od ponad pięciu lat.
Czy to Da Vinci powiedział, zastanawiał się? Leonardo napisał coś po wypróbowaniu jednego ze swoich szybowców. Dan przypomniał sobie te słowa:
Jeśli raz posmakowałeś latania, będziesz już zawsze chodził z oczami utkwionymi w niebo, bo tam byłeś i tam będziesz chciał wrócić.
Tak jest w istocie, pomyślał Dan, wciskając ręce w rękawy skafandra. Niezły spryciarz, ten Leonardo. No i niezły malarz.
Trzymając hełm pod pachą, Dan wpadł do pokoju odpraw, gdzie czekała reszta załogi. Bo tam byłeś i tam będziesz chciał wrócić.
Pokój odpraw był mały; większość miejsca zajmowało osiem wygodnych, wyściełanych foteli dla astronautów. Siedziało tam już pięć osób w skafandrach, w tym dwie kobiety. Gerry Adair stał na środku w skafandrze i prowadził pośpieszną odprawę. Dan ustawił się z tyłu i słuchał z szacunkiem. Polecą wahadłowcem na niską orbitę, tam przesiądą się na orbitalny pojazd transferowy i nim dotrą na satelitę. Sprawdzą, co się stało z ptaszkiem, i naprawią go.
— Właśnie w ten sposób zarabiamy kasę — zażartował Adair — więc dobrze byłoby ptaszka ożywić.
Zanim wstali z foteli, wtrącił się Dan:
— Jeszcze jedno, proszę państwa. To jest sprawdzian całej naszej koncepcji. Jeśli uda nam się go naprawić i satelita znów zacznie działać, to znaczy, że udowodniliśmy sensowność naszych założeń. Wszystko, co dotąd robiliśmy, wisi teraz na włosku i tak będzie przez najbliższe parę godzin.
Adair uśmiechnął się krzywo.
— Rany, szefie, już się bałem, że zapodasz nam ten stary kit z „kompanią braci” z Szekspira.
— To też — odgryzł się Dan. — A teraz do roboty.
Al-Baszyr patrzył na ekran małego telewizora ustawionego na stole w piwnicy willi. W telewizji satelitarnej pokazywano zgromadzenie VIP-ów przy Grobie Nieznanego Żołnierza na cmentarzu Arlington.
— Prezydent Stanów Zjednoczonych przybędzie za pół godziny — poinformował prezenter. — Zebrało się tu ponad dwadzieścia tysięcy ludzi, by upamiętnić dzień…
Al-Baszyr uśmiechnął się ponuro. O, tak, ten dzień zapamiętają, powiedział sobie. Zapamiętają, i to jak.
April odkryła, że drzwi jej sypialni nie są zamknięte. Otworzyła je ostrożnie i rozejrzała się po korytarzu. Nikogo.
Powoli doszła do klatki schodowej prowadzącej w dół. Zeszła po wyściełanych dywanem schodach i rozejrzała się. W wielkim, pięknie urządzonym salonie nie było nikogo. Dom wyglądał na opuszczony, choć przez okna salonu widać było kilka samochodów i furgonetek zaparkowanych od frontu.
Gdybym miała kluczyki, pomyślała, mogłabym stąd odjechać. Ale dokąd? Jestem w o,bcym kraju. Nie znam dróg. Nie znam języka.
— Czy mogę w czymś pomóc?
April odwróciła się i zobaczyła Azjatkę stojącą po drugiej stronie salonu. Zmieniła swój strój stewardessy na kwieciste bikini i przejrzyste pareo. April nagle poczuła się kiepsko ubrana, brudna i wymięta w swojej sukience.
— Czy mogę w czymś pomóc? — powtórzyła kobieta.
— Jestem… trochę głodna — rzekła April. — Szukałam kuchni.
— Przygotuję pani coś na lunch — uśmiechnęła się kobieta. — Przyniosę go pani do sypialni.
— Ale…
— Proszę wrócić do pokoju. Pan al-Baszyr zostawił jednoznaczne polecenia. Ma pani zostać w pokoju, dopóki nie skończy tego, nad czym obecnie pracuje.