April nigdy nie widziała Kinsky’ego w tak dobrym nastroju. Musi być nieźle zalany, pomyślała, gdy dyrektor PR zaprowadził ją do pustego kąta w barze i zaczął tańczyć do melodii Tennessee Waltz. Minutę czy dwie później kilka innych par dołączyło do nich na zaimprowizowanym parkiecie.
— Nie wiedziałam, że tak dobrze tańczysz — rzekła do Kinsky’ego, zdziwiona, że ten strach na wróble potrafi się tak wdzięcznie poruszać.
Kinsky uśmiechnął się leniwie.
— Jeszcze wielu rzeczy o mnie nie wiesz.
April spodziewała się, że usłyszy jakiś standardowy tekst. Trochę ich już wysłuchała. Kinsky był rozwiedziony, więc nie mógł opowiedzieć starej historyjki z gatunku „żona mnie nie rozumie”. Nie, pomyślała, zamiast tego będzie zgrywał człowieka pełnego tajemnic.
Piosenka skończyła się i odprowadził ją, obejmując w pasie, pod jedno z okien zalanych deszczem. Ktoś nakleił na okna taśmę do pakowania w kształcie litery X.
— Co pijesz? — spytał Kinsky. April o mało nie zachichotała.
— Lemoniadę.
Jego rude brwi powędrowały w górę.
— Lemoniadę? Z wódką?
— Nie. Zwykłą lemoniadę. I Wzruszył ramionami.
— Dobra. Poczekaj tu. Zaraz wracam.
Poszedł w kierunku zatłoczonego baru, a April obróciła się i wyjrzała przez okno. Deszcz był tak gęsty, że ledwo widziała swój samochód zaparkowany parę metrów od okna. Wiatr był tak silny, że deszcz padał prawie poziomo. April nigdy dotąd nie znalazła się w sercu huraganu i trochę się bała.
Zabrzęczał jej telefon.
— Cześć, tu Kelly.
— Dodzwoniłaś się do Dana? — spytała April.
— Tak, ale to nic nie dało. Kazał mi zostać na lądzie. April skinęła głową.
— Może i racja. Jestem w motelu. Tu się da jakoś przeżyć.
— W takim razie pewnie pojadę do domu.
— Dobrze. Dotrę tam, jak tylko prom ruszy.
— Trzymaj się ciepło — rzekła Eamons.
— Jasne.
Kinsky wrócił z jakąś złowieszczą mieszaniną z owocami w jednej ręce i wysokim, zmrożonym pucharkiem w drugiej. Postawił oba drinki na parapecie, po czym ceremonialnie zdjął ze swojego papierową parasolkę i ozdobił nią drinka April.
— Dziękuję — powiedziała. Uniosła ostrożnie szklankę z lemoniadą, ale parasolka spadła na podłogę. — Och, przepraszam.
Kinsky wzruszył ramionami.
— Historia mojego życia. Próbuję robić piękne rzeczy, ale nigdy mi nie wychodzi.
— Wszystkim nam się to przytrafia.
— Ale nie tak jak mnie — zapewnił ją żarliwie Kinsky.
— Załatwiam Danowi spotkanie z gubernatorem Teksasu, a on wszystko spieprza. Wchodzi na wysoką mównicę i mówi im, że nie mogą mu pomóc.
April przeraziła się.
— Pan Randolph zrobił coś takiego?
— Użył mniej słów, ale właśnie coś takiego zrobił, mała. Właśnie tak.
— Trudno mi w to uwierzyć.
— To uwierz.
Kinsky pociągnął długi łyk swojego drinka i spojrzał przez okno. Drzewa kołysały się, a na niebie migały błyskawice.
— W Nowym Jorku nigdy nie ma aż tak gównianej pogody — mruknął.
April spróbowała trochę ożywić nastrój.
— Masz zamiar sobie podpalić włosy? O mało się nie uśmiechnął.
— Nie dziś. Nikt nie zauważy.
— Spryskiwacze mogłyby się włączyć. Kinsky odchrząknął.
— Spalić to wszystko. Zrobiłbym Danowi przysługę. Przynajmniej dostałby forsę z ubezpieczenia.
— Nie wydaje mi się, żeby to wiele pomogło.
— Taa. Firma niedługo się przekręci, a my wylądujemy na bruku.
— Dan próbuje tego uniknąć.
— Może. Ale to się nie uda. A my zaraz wylądujemy na tyłkach, mała. Ty, ja i cała reszta. Równie dobrze moglibyśmy wyjść na zewnątrz i dać się utopić.
— Nie jest wcale aż tak źle.
— Nie?
— Dan robi wszystko, żeby firma mogła dalej działać.
— Przestawia krzesła na pokładzie Titanica, mała. Za parę tygodni wszyscy staniemy w kolejce po zasiłek.
— Nie.
Kinsky znów upił trochę drinka.
— Tak. Ten statek tonie. Teraz każdy powinien zadbać o siebie.
— Co masz na myśli?
— Wiosłuj we własnym czółnie, mała. Zadbaj o samą siebie, bo nikt o ciebie nie zadba. Ani Dan, ani ktokolwiek inny. Nikt nie dba o nas, maluczkich.
April pomyślała, że bez względu na to, co pije, z każdym łykiem staje się coraz bardziej ponury. Kinsky nagle wyrzucił z siebie:
— April, pojechałabyś ze mną do Nowego Jorku?
— Do Nowego Jorku?
— Tak! Polecielibyśmy w piątek i wrócili w poniedziałek. Taki długi weekend. Przyda nam się odpoczynek od tego wszystkiego.
Zamrugała. Nagle znów przybrał entuzjastyczny ton.
— Nie sądzę, żeby było mnie stać — odparła. — Nowy Jork musi być koszmarnie drogi, nie?
— Ja stawiam. Nie będzie to kosztowało ani centa. — Na widok zwątpienia na jej twarzy dodał: — Ani nic innego. Osobne pokoje. Różne piętra. Jeśli mi nie ufasz, nawet osobne hotele.
Musiała się uśmiechnąć.
— Nigdy nie byłam w Nowym Jorku.
— Nie byłaś? Musisz jechać! Musisz! To najbardziej bajeczne miejsce na świecie. Miasto jest tak wielkie, że nadano mu dwie nazwy!
— Jak to?
— Nowy Jork, Nowy Jork!
— Ach! — zaśmiała się.
— Moje intencje są absolutnie uczciwe — rzekł Kinsky. I natychmiast dodał: — Może nie tak znowu absolutnie, ale nie będę się naprzykrzał, obiecuję. Po prostu… — zamilkł.
— Co? — spytała April, patrząc w jego bladoniebieskie oczy.
— Po prostu muszę się wydostać z tego szamba na parę dni. Wrócić do cywilizacji. Iść na dobre żarcie, trochę się zabawić. I fajnie byłoby, jakbyś pojechała ze mną, April. Pokazałbym ci miasto. Zobaczylibyśmy jakieś przedstawienie na Broadwayu, Statuę Wolności, Empire State Building, wszystko.
— To chyba sporo kosztuje — rzekła. — I co z tego?
— Masz tyle pieniędzy, że możesz je rozrzucać?
— Hej, nie musiałabyś za nic płacić. Za wszystko zapłaciłbym kartą.
April skrzywiła się z niechęcią.
— Nie, serio — powiedział Kinsky. — Stać mnie na to. Nie żyję z pensji od Dana. Mam więcej. O wiele więcej.
— Chyba nie mogę, Len.
— Możesz. Pierwsza klasa. Wszędzie. Serio.
Gałąź oderwana od drzewa przez wiatr uderzyła w okno. April odskoczyła, rozlewając lemoniadę na spodnie Kinsky-’ego.
— Och! Lenny, bardzo przepraszam. Uśmiechnął się sardonicznie.
— Hej, jak nie chcesz jechać, wystarczy powiedzieć. Nie musisz mnie od razu oblewać.