KOSMODROM BAJKONUR, KAZACHSTAN

— Witamy w czyśćcu! — powiedział jowialnie Jurij Wasiliewicz Nikołajew. Miał na sobie gruby płaszcz i futrzaną czapę, która opadała mu na krzaczaste brwi. W powietrzu unosiła się para z jego oddechu.

Dwaj mężczyźni, którzy właśnie wysiedli ze staromodnego, posapującego pociągu, rozejrzeli się niepewnie. Jak okiem sięgnąć rozciągał się step: płaski i brązowy. Niebo było niesamowite, jasnobłękitne, bez jednej chmurki. Obaj nosili grube, ocieplane płaszcze; jeden miał na głowie futrzaną czapkę, drugi nie miał nic. Wiatr wiejący od jałowego stepu rozwiewał mu rzednące włosy.

— Przyjechaliście w dobrym momencie — rzekł Nikołajew, gdy złapali swoje bagaże i ruszyli w kierunku wagonu towarowego, gdzie wyładowywano sprzęt. — Piękna pogoda. Może wreszcie nadejdzie wiosna.

Nikołajew mówił po angielsku z ciężkim akcentem; byl to jedyny język, jaki rozumiała cała trójka. Dwaj pozostali prawie się nie odzywali, ciągnąc ciężkie ładunki do furgonetki, którą przyjechał Nikołajew. Nie pozwalali nikomu dotykać tych paczek, nawet rosyjskiemu kosmonaucie.

Gilly Williamson zakaszlał, wchodząc do zimnej jak lodówka furgonetki.

— Pył w gardle — rzekł przepraszającym tonem.

— Tak, dużo tu pyłu — pokiwał głową współczująco Nikołajew. Wskakując na fotel kierowcy, wskazał na niebo: — Niedługo będziemy ponad tym wszystkim.

Twarz Williamsona była jak mapa Irlandii: blada skóra, zielone oczy, jasnobrązowe włosy, które po chłopięcemu spadały mu na powieki. Ale jego twarz wyglądała staro, jakby miał więcej lat niż w rzeczywistości. Oczy miał zawsze czujne; czaiła się nich podejrzliwość. Urodzony w skąpanym we krwi Belfaście, w wieku trzech lat został sierotą i o mało sam nie zginął, gdy wybuchła bomba podłożona w samochodzie w ruchliwej dzielnicy handlowej. Kiedy osiągnął wiek studencki, był już wyszkolonym saperem pracującym dla odłamu IRA. Organizacja pomogła mu sfinansować studia, kiedy jednak zdobył dyplom inżyniera, wyjechał z Irlandii, by budować systemy elektroniczne dla dużej amerykańskiej firmy w branży lotniczej. Potem firma została wykupiona i wskutek tego przejęcia Williamsona zwolniono. A co gorsza, rutynowe badanie przed przyjęciem do pracy w innej firmie ujawniło, że ma raka płuc i nikt go nie zatrudni.

Wtedy właśnie skontaktował się z nim były członek IRA i powiadomił, że jest robota. Wszystko w najgłębszej tajemnicy. Na początku Williamson był zaskoczony: co były członek IRA robi dla pieprzonego rządu? Gilły szybko jednak odkrył, że praca nie ma nic wspólnego z rządem. Wręcz przeciwnie. Przez prawie rok przechodził szkolenie dla astronautów. Bardzo się bał lotu na orbitę, ale starał się, żeby nikt nie zobaczył tego strachu. Dlaczego ktoś, kto ma nieuleczalnego raka płuc, miałby się bać lotu w kosmos?

Trzecim członkiem grupy był Malfud Buczaczi, chudy, łysiejący, ponury algierski inżynier, który pomagał w opracowaniu planu zniszczenia mostu Golden Gate. Buczaczi był nieco starszy od Williamsona i był już weteranem kilku zamachów terrorystycznych. Miał nerwy ze stali, był zimny i wyrachowany, nie ufał nikomu, nawet temu Rosjaninowi, który miał ich zabrać na jankeskiego satelitę energetycznego.

Wioząc pasażerów i sprzęt ze furgonetką ze stacji w kierunku drewnianych baraków, Nikołajew paplał radośnie.

— To nie jest luksusowy hotel — ostrzegał ich — ale toalety przeważnie działają, a jedzenie da się znieść. Łapiecie dowcip? Znieść! — Zarechotał.

Gdy opuścili stację, dostrzegli na tle pustego nieba ko-smodrom: rzędy dźwigów przy stalowych konstrukcjach, nieruchome, rdzewiejące.

— Mój dziadek pracował przy tej budowie — Nikołajew przekrzykiwał rzężenie silnika furgonetki, prowadząc ją jedną ręką wyboistą drogą. — Jeszcze za Chruszczowa coś tu się działo, port kosmiczny, okno na wszechświat, mówię wam.

Irlandczyk i Algierczyk milczeli, patrząc na długie rzędy rdzewiejących wież.

— A teraz tak tu pusto — mówił dalej Nikołajew. — Rząd nie ma już kasy na program kosmiczny. Prywatne firmy — może czasem. Ale też niedużo.

— Nasi ludzie sporo zapłacą za ten lot — zauważył Williamson.

Całkiem sporo, pomyślał Buczaczi, mając ma uwadze, że to lot w jedną stronę.

April pomyślała, że kolacje z al-Baszyrem są przyjemne, ale zawsze czuła się przy nim spięta i niespokojna. Najlepsza restauracja w Lamar pewnie i nie była miej scem odpowiednim miejscem dla człowieka o jego pozycji, ale zachowywał się, jakby stek mu smakował, a rozmowa była cały czas ciekawa. Jadali razem kolację co najmniej raz w tygodniu. Czasem po kolacji tańczyli, choć trudno było znaleźć miejsce, gdzie grano muzykę inną niż country western.

April czuła się mile połechtana, że poświęca jej tyle uwagi, a ał-Baszyr nigdy nie był natarczywy ani nachalny. Całowała go na dobranoc pod domem i to wszystko. Nawet nie próbował się wprosić na górę.

Jednak było coś w tych jego ciemnych oczach, jakieś dziwne rozbawienie czy oczekiwanie, którego nie rozumiała. Czy ja mu się naprawdę podobam, czy umawia się ze mną, żeby się dowiedzieć, co robi Dan? To niemożliwe, powtarzała sobie. Dan pozwala mu chodzić wszędzie i pytać, o co tylko chce.

Ku zdumieniu April, ta sytuacja trwała całe tygodnie. Wiedziała, że Amerykanin już dawno wykonałby jakiś ruch. Z tego, co słyszała, Arabowie traktowali kobiety raczej instrumentalnie. Al-Baszyr zaś był miły i uprzejmy. Przyjemnie się z nim rozmawiało, świetnie tańczyło. Pomyślała, że dobrze się przy nim bawi. Z jednym wyjątkiem: niepokoiły ją jego oczy, czuła się jak sarna, na którą zaczaił się wilk. Rozbiera mnie wzrokiem, pomyślała. Czuła się przy tym niepewnie.

Zastanawiała się, jakby to było, gdyby umówiła się z Da-nem. Czy też byłby tak miły, cierpliwy i uprzejmy? Wiedziała, że nie. I zrozumiała, że nie chce, żeby tak było.

Al-Baszyr również świetnie się bawił podczas randek z April. Była urocza, inteligentna i szybko się uczyła. Uwielbiał, jak słuchała z otwartymi szeroko oczami jego opowieści o podróżach po całym świecie i międzynarodowych interesach. Nie chciała się angażować w romans, ale wiedział, że ma mnóstwo czasu. A w Houston było pod dostatkiem kobiet zaspokajających jego wszelkie życzenia.

April jest jak piękna, czuła gołębica, pomyślał. Nie należy na nią polować, należy ją zdobyć, jak w starej historii o pięknej i bestii.

Kiedy już satelita energetyczny wykona swoją pracę, powiedział sobie. Kiedy zniszczymy Astro Corporation, a Dan Randolph zostanie ukrzyżowany przez polityków i media. Kiedy April będzie bez pracy i bez nadziei. Wtedy zwróci się do mnie, zdobędę ją, a Garrisona wyślę do diabła. I będę miał prawdziwą władzę.

Al-Baszyr uśmiechnął się do siebie. Przyszłość zapowiadała się zachęcająco.

Загрузка...