Prezydent był siny ze złości.
— Próbowali mnie zabić! — powtarzał, prawie krzycząc, przechadzając się tam i z powrotem za swoim wielkim, ozdobnym biurkiem. — Jakieś skurwiele próbowały mnie zabić!
Dyrektor Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego nigdy nie widział prezydenta tak rozwścieczonego.
— Nie chodziło tylko o pana, panie prezydencie. Zginęło ponad sześćset osób…
— Mam to w dupie! Próbowali zabić mnie!
Sekretarz obrony — wieloletni przyjaciel i weteran licznych dyskusji — siedział na małej pluszowej sofie przy pustym kominku i czekał na właściwy moment. Po drugiej stronie Gabinetu Owalnego siedzieli: sekretarz stanu i doradca prezydenta do spraw bezpieczeństwa krajowego.
— Zbieramy informacje na temat tego, co się stało — rzeki doradca prezydenta, próbując go uspokoić. — Wygląda na to, że jakieś ugrupowanie terrorystyczne przejęło kontrolę nad satelitą w kosmosie…
— Rozwalić go! — warknął prezydent, zwracając się do sekretarza obrony. — Mamy rakiety! Rozwalić to w cholerę!
Sekretarz obrony uniósł brwi.
— Ależ właścicielem satelity jest amerykańska korporacja, panie prezydencie.
— Nie obchodzi mnie to! To cholerstwo jest niebezpieczne! Rozwalić to!
Sekretarz stanu, doskonale świadoma faktu, że jest jedyną kobietą w tym pomieszczeniu, wreszcie zdecydowała, że powinna coś powiedzieć.
— Panie prezydencie, czy nie byłoby lepiej… Prezydent zignorował ją. Wycelował palcem w szefa sztabu i rzekł:
— Proszę mnie połączyć z siłami powietrznymi. Wydam rozkaz osobiście.
Szef sztabu rozejrzał się nerwowo po pozostałych i pomaszerował wolno po dywanie z Wielką Pieczęcią Stanów Zjednoczonych w kierunku biurka prezydenta i jego konsoli telefonicznej.
Dyrektor Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego oznajmił:
— Na satelicie jest amerykańska ekipa.
— Amerykańska? — warknął prezydent.
— Polecieli tam i ujęli terrorystów, a następnie wyłączyli satelitę. Już nie wysyła mikrofal.
— Jakim cudem dostali się tam tak szybko? — spytał sekretarz obrony.
Dyrektor Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego uśmiechnął się z wyższością.
— Ba, nawet udało nam się ustalić, gdzie jest baza terrorystów. Naziemne centrum kontroli lotów, z którego przejęli sterowanie satelitą.
W Gabinecie Owalnym zapanowała na chwilę cisza, po czym odezwał się sekretarz stanu:
— Tak szybko? Nie minęła nawet godzina.
Dyrektor Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego z dumą wyjął z kieszeni marynarki zdjęcie, podszedł do biurka i położył je przed prezydentem.
— To wygląda na dom.
— Bo to willa niedaleko Marsylii. — I tam są terroryści?
— Było dwóch na samym satelicie. Grupa Amerykanów z Astro Corporation ich ujęła — dyrektor postukał palcem w zdjęcie, po czym mówił dalej: — Stamtąd właśnie pochodzą sygnały, za pomocą których sterowano satelitą.
— Jest pan tego pewien? — spytał szef sztabu.
— Absolutnie.
Prezydent odezwał wzrok od zdjęcia. — I oni nadal tam są?
— Obserwujemy ich za pomocą trzech różnych satelitów. Żaden z samochodów zaparkowanych przed domem jeszcze nie odjechał.
— Nie minęła nawet godzina.
— Prawdopodobnie demontują sprzęt i szykują się do szybkiego odwrotu — podsunął dyrektor.
Prezydent spojrzał zaczerwienionymi oczami na sekretarza obrony.
— Możemy tam walnąć jakąś zgrabną bombę? Sekretarz obrony uśmiechnął się sztywno.
— Przez które okno sobie pan prezydent życzy?
— Przecież to jest we Francji! — wtrącił doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego. — Na suwerennym francuskim terytorium!
— Kiedy moglibyśmy to zrobić? — zwrócił się do sekretarza obrony prezydent.
— Mamy na Morzu Śródziemnym parę lotniskowców. Godzina. Może mniej.
— To tak zróbcie.
Sekretarz stanu zerwała się na równe nogi.
— Panie prezydencie! Nie możemy zbombardować budynku na terytorium suwerennego kraju! Francji, naszego sojusznika, na litość boską!
— Mamy z nimi umowę antyterrorystyczną, tak?
— Tak, ale…
— To proszę zadzwonić do ambasadora Francji i wszystko mu wyjaśnić.
— Diabli wiedzą, gdzie on jest dziś po południu — odparła.
— Namierzenie go może zająć ponad godzinę.
— Dobrze. Proszę się nie spieszyć. Ajak już go pani złapie, proszę mu wszystko wyjaśniać powoli i dokładnie.
Dan myślał, że będzie wściekły, że będzie pałał żądzą mordu, gdy wysłuchał od Van Buren, co się stało na cmentarzu Arlington. Kiedy jednak usłyszał, że Jane nic się nie stało, cała wściekłość uszła z niego. Teraz będę cierpiał z powodu spadku zawartości adrenaliny we krwi, pomyślał. Jakiś głos ciągle powtarzał mu w głowie: Jane nic się nie stało. Uratowałeś ją. Wszystko w porządku.
Siedział w ostatnim rzędzie foteli w wahadłowcu, czując ból zranionego ramienia, a Adair przeprowadzał testy przed opuszczeniem orbity i lotem powrotnym na Matagordę. Obok niego siedział Gilly Williamson, wyczerpany, ponury, załamany.
Podobnie jak pozostała szóstka obecnych w kabinie, Dan i Williamson wciąż mieli na sobie skafandry kosmiczne, choć zdjęli hełmy. To wielka różnica, pomyślał Dan, kiedy można przetrzeć oczy albo podrapać się w nos.
Wiłliamson podrapał się po sterczącym podbródku i zapatrzył się w przestrzeń, ze wzrokiem utkwionym demonach swojej duszy.
— Przykro mi, że nie mogliśmy złapać twojego kumpla — rzekł Dan. — Był za daleko i gonienie go pojazdem transferowymi byłoby za ryzykowne.
Williamson lekko obrócił głowę w stronę Dana.
— Nie szkodzi. I tak chciał zostać świętym męczennikiem.
— A ty? — spytał Dan. — Też chcesz być świętym męczennikiem?
— Już jestem męczennikiem, chłopie.
Dan zastanowił się przez sekundę albo dwie.
— Nie jesteś muzułmaninem.
— Pewnie, że nie.
— To po co ta gadka o samobójstwie?
— Ja już nie żyję, chłopie. Rak. Tylko kwestia czasu.
— Więc chciałeś zyskać sławę przed śmiercią? O to chodzi? Wiłliamson posłał mu krzywy uśmiech.
— Mam żonę i dzieci. Muszę im zapewnić byt. To był mój plan emerytalny.
Na twarzy Dana pojawił się wyraz zrozumienia.
— Emerytalny? Naprawdę? Opowiedz coś więcej.
— A po co, do cholery?
Dan uśmiechnął się od ucha do ucha.
— Bo jestem chciwym jankeskim kapitalistą i dam ci dwa razy tyle, ile ci obiecali.