Siedząc w ostatnim rzędzie w kabinie wahadłowca i słuchając odliczania w słuchawkach, Dan zauważył, że cała siódemka leży z nogami w powietrzu, jak kobiety w jakichś wymyślnych pozycjach seksualnych. Uśmiechnął się do siebie. Byli zapakowani w skafandry, owinięci grubą warstwą plastiku i tkaniny. W tych ciuchach nie można się nawet masturbować, pomyślał.
Po raz pierwszy lecę wahadłowcem, pomyślał. Wszystkie wcześniejsze podróże odbywał na pokładzie kapsuł przypominających rosyjskie Sojuzy, zbudowanych w Rosji lub wyprodukowanych przez komercyjnego dostawcę na ich licencji. Nie miał ochoty płacić NASA 10 000 USD za każde pół kilo ładunku, ani NASA nie paliła się do wynoszenia na orbitę żądnego pieniędzy biznesmena zamiast naukowca czy inżyniera.
— T minus dwie minuty — usłyszał w słuchawkach Dan. — Wewnętrzne zasilanie włączone. Wszystkie systemy aktywne.
Gerry Adair siedział za sterami. Oczywiście, nie było dla niego nic do roboty, odliczanie i start następowały automatycznie. Adair miał przystąpić do pracy później, kiedy znajdą się na ustalonej orbicie, i sterować wahadłowcem podczas połączenia z czekającym tam orbitalnym pojazdem transferowym.
— T minus dziewięćdziesiąt sekund. Ciśnienie tlenu w normie, ciśnienie wodoru w normie.
Nadal nie wiadomo, co spowodowało przestój, pomyślał Dan. Chyba się nie dowiemy, dopóki nie znajdziemy się na miejscu.
— T minus sześćdziesiąt sekund systemy podtrzymywania życia na zasilaniu wewnętrznym. Ogniwa paliwowe aktywne.
Van Buren połączyłaby się, gdyby odkryła, co się stało z ptaszkiem. Dobrze, że nie stało się to wczoraj, przy całym tłumie VIP-ów. Vicki pewnie szaleje, grożąc sądem, jeśli nie wypuścimy jej z bazy. Trudno. Nie mogę dopuścić, by coś wypaplała, dopóki nie naprawimy satelity.
— Dziesięć… dziewięć… osiem…
Dan zamknął oczy i złapał za podłokietniki leżanki, tak mocno, jak tylko zdołał chwycić rękami w grubych rękawicach. Wiedział, że bestia kopie jak muł.
A nawet gorzej. Silniki rakietowe odpaliły i Dan poczuł, jakby wystrzelono go z armaty. Czterdziestotonowe kowadło spadło mu na pierś; gałki oczne zaczęły mu się zapadać w tył głowy. W kabinie nie było okien, przez które można by wyjrzeć, ale i tak nie potrafił odwrócić głowy. Leżał na chroniącej przed przeciążeniem leżance i próbował oddychać. Nie mógł podnieść rąk z podłokietników, ba, nie mógł nawet poruszyć palcem u nogi w ciężkich butach.
Momentami nic nie widział albo widział wszystko skąpane w czerwonej poświacie, jak w laboratorium fotograficznym z włączoną czerwoną żarówką.
Jestem już na to za stary, powiedział sobie Dan. Co mnie, na wszystkich bogów, podkusiło, żeby wsiadać do tej przeklętej karuzeli?
Minęła prawie wieczność, zanim nacisk trochę zmalał. Dan usłyszał huk i kabina zadrżała. Oddzieliła się rakieta nośna, pomyślał. Odpadła i lecimy już na silnikach wahadłowca.
I nagle wszystko ustało. Nacisk znikł. Ręce Dana uniosły się z podłokietników. Poczuł ucisk w żołądku, ale przypomniał sobie, żeby nie robić gwałtownych ruchów głową.
— Hurra! — krzyknęła jedna z kobiet. — To była jazda!
— Zróbmy to jeszcze raz!
Dan uśmiechnął się słabo i skupił się na tym, żeby nie zwymiotować.
Na cmentarzu w Arlington Jane musiała uścisnąć dłonie wielu ludziom. Gdy straż honorowa złożona z żołnierzy, marynarzy, lotników i piechoty morskiej wysypała się z ciężarówek i zaczęła się ustawiać w szeregi, szykując sztandary, senator Thornton przedzierała się w kierunku loży dla VIP-ów, witając się i wymieniając pozdrowienia z politykami i biurokratami.
Zauważyła, że pojawili się agenci tajnych służb; próbowali wtopić się w tłum, skanując widzów specjalnymi skanerami elektrooptycznymi, które wyglądały jak modne okulary przeciwsłoneczne.
Jane wiedziała, że niedługo ma się pojawić prezydent. Kawalkada limuzyn i motocykli pewnie już opuściła Biały Dom i podążała w kierunku Lincoln Memoriał.
Było coś ironicznego w fakcie, że ośrodek nerwowy skomplikowanej sieci satelitów szpiegowskich był zagrzebany głęboko pod ziemią. Za żelbetem, który mógł przetrwać nawet wybuch bomby atomowej, dziesiątki techników śledziły cały czas ekrany, na których widniał nieomal każdy cal powierzchni ziemi, lądów i mórz. Namierzano statki, nawet zanurzone łodzie podwodne. Żadna ciężarówka ani pociąg nie mogły się przemieścić bez wpadnięcia w czujne oko czuwającego na orbicie satelity.
W pomieszczeniu szumiały urządzenia elektryczne; było spore i miało dobrą klimatyzację, ale było tu gorąco i tłoczno; przy rzędach konsoli siedział tłum techników. Choć było święto, przy każdej konsoli ktoś siedział, wpatrując się uważnie w ekran. Długie lampy na suficie były przygaszone; większość światła w pomieszczeniu pochodziła z monitorów, migoczących tajemniczo na tle betonowych ścian.
Nie działo się nic poza rutynowymi czynnościami, więc oficer pełniąca służbę powinna być zrelaksowana. Tak jednak nie było. Komandor podporucznik marynarki marzyła o pełnieniu służby na statku, a tymczasem tkwiła tu, niańcząc gromadę satelitarnych szpiegów. Była zaskoczona, gdy zobaczyła, że do centrum monitorowania wkracza wicedyrektor departamentu bezpieczeństwa wewnętrznego, eskortowany przez dwóch żołnierzy piechoty morskiej. Jej zdumienie szybko ustąpiło miejsca zainteresowaniu, a potem irytacji.
— Namierzenie sygnału elektronicznego? — spytała wicedyrektora po raz trzeci. Spojrzała na cienki plik kartek, który jej podał. — Przy tak słabym sygnale? — Potrząsnęła głową.
Wicedyrektor był po pięćdziesiątce; typowy biurokrata, który pracował w Ministerstwie Skarbu, zanim otwarła się przed nim nowa ścieżka kariery w sektorze bezpieczeństwa narodowego. Był przystojny, z twarzą wyglądającą jak wyrzeź-biona; pewnie po operacji plastycznej. Był przyzwyczajony do przekonywania ludzi, którzy niechętnie wykonywali jego polecenia. Nie był przyzwyczajony do odmowy, zwłaszcza w wykonaniu kobiety w mundurze.
— Pani podporucznik — rzekł cicho, w poszumie wydawanym przez konsole — to polecenie zostało wydane na najwyższym poziomie Ministerstwa Bezpieczeństwa Narodowego. Prośbę skierowała FBI i dodam, że została ona zatwierdzona przez CIA.
— Mogłoby nawet pochodzić z Gabinetu Owalnego — odparła podporucznik. — Sygnał jest po prostu zbyt słaby, żeby nasz satelita go namierzył. Co za dureń zamontował komuś taką tandetę?
— Satelity Ferret wyłapywały jeszcze słabsze sygnały. Machając mu przed oczami specyfikacją, odparła:
— Tak, ale nie chodzi o mcc samego sygnału. Chodzi o stosunek sygnału do szumu. Wasz nadajnik jest bardzo blisko Marsylii, a miasto emituje dużo szumu na wszystkich częstotliwościach. To jak słuchanie pisku myszy pośrodku opery włoskiej.
Wicedyrektor westchnął dramatycznie.
— Więc mam wrócić do biura i powiedzieć dyrektorowi, że nawet nie spróbujecie”?
Podporucznik prawie usłyszała niewypowiedziane słowa: To się odbije na pani karierze. Zrozumiała też, że musi to być coś ważnego, skoro wicedyrektor pojawił się tu osobiście w świąteczne popołudnie.
Spojrzała znów na specyfikację, mruknęła pod nosem coś, co było za ciche, by wicedyrektor zrozumiał, i podeszła do jednej z konsoli.