WYSPA MATAGORDA, TEKSAS

Maszerując po pomoście ze swojego jednopokojowego mieszkanka do biura, gdzie czekała na niego taca ze śniadaniem zostawionym przez April, Dan dostrzegł Passeau wkraczającego przez przesuwne drzwi do hangaru, oświetlonego porannymi promieniami słońca. Inspektor FML zdjął już marynarkę i przewiesił ją starannie przez ramię. Wolną ręką powoli rozwiązał krawat i rozpiął koszulę, po czym stanął i patrzył na wrak wahadłowca, spoczywający na podłodze hangaru.

Z tej odległości trudno było ocenić wyraz twarzy Passeau, ale patrząc na pochylone ramiona, Dan uznał, że musi być zmartwiony i zniechęcony.

Zapomniał od razu o tym, że miał iść do biura, i zbiegi w dół po stalowych stopniach, by dołączyć do inspektora.

— To takie dołujące — odezwał się Passeau, gdy rozpoznał Dana. — Nienawidzę oglądania wraków samolotów. Strasznie mnie to smuci.

— Proszę za mną — rzekł Dan. — Pokażę panu coś, co pana rozweseli.

Passeau poszedł za nim, nie protestując, znów w jasność słonecznego poranka. Dan poczuł ciepło Słońca sączące się przez koszulę z krótkim rękawem. Będziemy z ciebie czerpać energię, zagroził w duszy Słońcu. Ukradniemy ci trochę energii, żeby rozświetlić cały świat.

— Dokąd idziemy? — spytał Passeau, maszerując obok Dana.

Wskazując na hangar B, potężny metalowy prostopadłościan o kilkadziesiąt metrów od nich, Dan odparł:

— Tam.

Przesuwne drzwi hangaru były zamknięte, ale tuż obok nich były znacznie mniejsze drzwi, wysokości człowieka. W cieniu stał przy nich uzbrojony strażnik.

— Dzień dobry, panie Randolph — rzekł strażnik z uśmiechem. Był zażywnym mężczyzną o kwadratowej szczęce i wyglądał na zmęczonego. Ale miał w kaburze pistolet kaliber 9 mm.

— Dzień dobry, Frank — odpadł Dan. — To jest doktor Passeau. Jest z FML.

Passeau bawił się identyfikatorem zawieszonym na tasiemce na szyi; strażnik rzucił na nią okiem.

— Doktor Pas-so — przesylabizował. — Doskonale.

Przez chwilę ich oczy musiały przyzwyczajać się do półmroku panującego w hangarze. Passeau wstrzymał oddech.

— Więc to jest to — rzekł, prawie szeptem.

— Właśnie tak — odpadł Dan.

Na środku hangaru stał zgrabny, srebrzysty wahadłowiec o tępo zakończonych skrzydłach, identyczny jak ten, który się roztrzaskał. Na końcu widać było pojedynczą brzechwę ogonową, ponad parą dysz silników rakietowych. Dziób sterczał jak wysoki obcas, opływowa przednia szyba wskazywała miejsce, gdzie był kokpit. Wahadłowiec stał na trzech kołach, dwa były tam, gdzie krótkie skrzydła łączyły się z kadłubem, trzecie pod dziobem.

Passeau wolnym krokiem obszedł go dookoła, z zachwytem w oczach. Wyciągnął wolną rękę i dotknął gładkiej, metalowej powłoki, jak wyznawca dotykający statui w katedrze.

— Hej, ty tam! Łapy przy sobie! — krzyknął ktoś niskim głosem.

Passeau cofnął rękę, jakby go coś oparzyło.

Dan dostrzegł chudego, czarnego mężczyznę w nowiutkim białym kombinezonie, wyłaniającego się z cienia pod podestem, z grymasem na ciemnej twarzy.

— Nie dotykaj tego żelastwa, chłopie.

— Panie Passeau, to mój główny technik, Niles Muhamed. Niles, to doktor Passeau z Federalnego Ministerstwa Lotnictwa.

Niezadowolony wyraz twarzy Muhameda odrobinę się zmienił.

— Milo mi pana poznać, doktorze Passeau. Ale proszę trzymać ręce z daleka od zero dwa.

— Przepraszam — mruknął Passeau. — Powinienem był wiedzieć.

— Niles rządzi w hangarze — wyjaśnił Dan. — Nikt nie może kiwnąć palcem tak, żeby Niles o tym nie wiedział.

— To piękna maszyna — rzekł Passeau, wskazując wahadłowiec.

— Prawie gotowa do lotu — odparł Dan.

— Jeszcze tydzień — powiedział Muhamed. — Może dziesięć dni. Sprawdzamy wszystko po dwa razy. Jak Święty Mikołaj.

— Dobrze — odparł Dan. Passeau milczał. Po prostu patrzył z zachwytem na statek.

— No, dalej — powiedział w końcu Dan. — Mamy trochę pracy.

Muhamed pokiwał głową z aprobatą. Nie lubił, jak po jego hangarze włóczyli się obcy. Albo szef.


On nie jest taki zły, pomyślał Randolph, patrząc, jak Passeau dyskutuje zawzięcie z Joe Tennym o dochodzeniu w sprawie wypadku.

— Dane telemetryczne są jednoznaczne — mówił Tenny, wskazując na poszarpane, szpiczaste krzywe na ekranie komputera.

— W tym miejscu uruchomiły się silniki przednie — mruknął Passeau, kiwając głową.

— Tylko że zgodnie z programem wcale nie miały się tu uruchamiać — rzekł Tenny, stukaj ąc w klawiaturę. — Widzi pan? To ten program, po lewej, a po prawej rzeczywiste zachowanie silnika.

Passeau wpatrywał się w ekran z taką uwagą, jakby to była Mona Lisa. Albo rozkładówka Playboya, pomyślał Dan.

Zabrał urzędnika z FML do biura Tenny’ego, gdzie Passeau mógł porównać swoje notatki na temat katastrofy ze spostrzeżeniami potężnego inżyniera. Tenny narzekał kiedyś, że tylu ludzi z FML, Krajowej Rady ds. Bezpieczeństwa w Transporcie i pól tuzina innych agencji rządowych kręciło się po siedzibie Astro, że spędzał cały czas na pilnowaniu tej bandy biurokratów. Tak jednak musiało być. Jeśli zdarzy się wypadek, zwłaszcza śmiertelny, stada rządowych ogarów będą węszyć wszędzie. Nawet NASA przysłała zespół doradców, choć wahadłowiec byl przedsięwzięciem w całości prywatnym.

Dan polecił Tenny’emu, by ściśle współpracował z prowadzącymi dochodzenie. Inżynier z niechęcią przekazał swoje najważniejsze zadania głównej asystentce, Lynn Van Buren, i poświęcił cały swój czas na pracę z Passeau i innymi ludźmi z agencji rządowych.

Biuro Tenny’ego znajdowało się naprzeciwko biura Dana; miało prawie identyczny metraż, ale było schludne i niezagra-cone. Jedyną rzeczą, która wydawała się nie na miejscu, były malarskie sztalugi w odległym kącie pomieszczenia, a na nich niedokończony akrylowy pejzaż tropikalnej plaży o zachodzie słońca, namalowany jaskrawymi, śmiałymi kolorami.

Kiedy tylko zaczęli rozmawiać o szczegółach technicznych, zachowanie Passeau — cała jego osobowość — zmieniły się. Dan pomyślał, że w jego biurze zachowywał się jak biurokrata przystawiający pieczątkę pod jego aktem zgonu. Ale tu, w obecności Joe, był inżynierem próbującym wymyślić, co też, u licha, stało się złego podczas tego lotu.

— Mogę zobaczyć jeszcze raz powiększenie na filmie? — spytał Passeau.

— Jest dość ziarnisty — rzekł Tenny, ujmując mysz komputerową potężną dłonią.

— Tak, wiem, ale chcę zobaczyć ten manewr lotu nurkowego. Może można na tyle poprawić obraz, żeby zobaczyć obłoczek z silnika.

Tenny pokiwał głową, był pod wrażeniem.

— Tak, myślałem o tym.

Randolph wstał z krzesła, które podsunął mu Tenny. Lepiej zostawić ich samych. Im więcej czasu Passeau spędzi z Joe, tym mniej będzie zawracał głowę mnie.

— Panowie — odezwał się Dan — wybaczcie, że was opuszczę, ale muszę trochę pozarządzać.

Ledwo zauważyli jego wyjście, uważnie wpatrując się w film z katastrofą wahadłowca, głowa przy głowie. Dan nie był w stanie oglądać tego jeszcze raz.

Ciesząc się, że udało mu się wyjść, Dan wyjął komórkę z kieszeni spodni i sprawdził plan dnia. Spotkanie z dyrektorem PR o dziesiątej. Dostrzegł, że jest już parę minut po pełnej godzinie, i pobiegł korytarzem, odpowiadając burkliwie na pozdrowienia mijanych pracowników, aż zobaczył spieszącego w jego stronę dyrektora PR.

Len Kinsky był wysokim, tyczkowatym, typowym nowojorczykiem. Pracował tam wiele lat jako redaktor i dziennikarz czasopism technicznych. Wyjechał z miasta w trakcie paskudnego rozwodu i przyjął pracę, jak to określał, „na zadupiu”, bo potrzebował zarobków wyższych, niż mogła mu zapewnić praca dziennikarza, odkąd musiał płacić prawnikowi i spełniać nieustanne żądania byłej żony.

Choć opuścił Nowy Jork, to miasto nadal w nim tkwiło. Był dumny z tego, że był rdzennym mieszkańcem Wielkiego Jabłka. Co najmniej raz dziennie mówił każdemu, kto miał ochotę tego słuchać, że cały stan Teksas nie jest wart tyle co jedna przecznica najgorszych slumsów Manhattanu. Nie wierzył w rakiety, nie interesował się badaniami kosmosu ani satelitami energetycznymi, ani niczym, co byłoby bardziej skomplikowane od fotela. Dzięki temu był fantastycznym kandydatem na dyrektora PR w Astro, przynajmniej Dan tak sądził. Najgorsza pułapka, w jaką może wpaść specjalista od PR, to uwierzenie we własną propagandę. Kinsky nie był do końca przekonany, czy wierzy nawet w samoloty.

Miał pociągłą, końską twarz, jasnoniebieskie, chłodne oczy, które spoglądały podejrzliwie spod grubych, rudawych brwi. Miał rude włosy barwy imbiru, grube i splątane jak poszycie w dżungli. Był znany z tego, że na przyjęciach zwraca na siebie uwagę, wyciągając starą zapalniczkę Ronsona i podpalając sobie włosy. Wszyscy wstrzymywali oddech i zamierali, a Kinsky gasił pożar kilkoma klepnięciami, uśmiechał się i rzucał:

— Czy to nie rewelacja?

Teraz nie uśmiechał się, zbliżając się do Randolpha, aRon-son tkwił w jego kieszeni.

— Jak leci, Len?

Kinsky zmienił kurs jak żołnierz wykonujący w tył zwrot i zrównał się z Randolphem. Obaj szli szybkim krokiem w kierunku biura Dana.

— Kiepsko, szefie. Pieprzony New York Times wrzucił tradycyjny tekst od redaktora, jak to ludzie powinni trzymać się z dala od kosmosu. Prawie oskarżyli cię o morderstwo.

Randolph prychnął z niechęcią.

Wall Street Journal pisze mniej więcej to samo, tylko w bardziej eleganckim stylu.

— A konkretnie?

— Twierdzą, że satelitą energetycznym można zarządzać zdalnie, za pomocą maszyn; nie trzeba wysyłać ludzi w kosmos.

— Taaaa… — mruknął Dan. — A księżyc jest z zielonego sera.

— Zacytowali trzech profesorów uniwersyteckich.

Dan otworzył z hukiem drzwi swojego biura, aż wystraszył siedzącą przy biurku April.

— Kiedy tylko któryś z tych przemądrzałych geniuszy zacznie pracować w swoim laboratorium za pomocą zdalnie sterowanych maszyn, nie korzystając ze studentów niższych lat ani ludzi w ogóle, wtedy uwierzę, że nie musimy wysyłać żadnych ludzi na satelitę.

Wkroczył do swojego gabinetu i opadł na fotel przy bogato zdobionym biurku.

— Ty o tym wiesz, szefie — powiedział Kinsky, sadowiąc się na wyściełanym krześle przed biurkiem — a może nawet ja o tym wiem. Ale media i opinia publiczna nie.

— Durnie i tępaki — mruknął Randolph. — Ale jeśli chcesz sobie zjednać rząd…

— Dwakroć przeklęty rząd — warknął Dan. — W tej chwili u Tenny’ego siedzi facet z FML. Z zamiarem zamknięcia firmy. Na dobre.

— Masz wysoko postawionych przyjaciół, szefie.

— Może powinienem wybudować kościół?

Na podłużnej twarzy Kinsky’ego pojawił się wyraz sprytu.

— Albo porozmawiać z gubernatorem stanu.

— Gubernatorem?

— Gubernatorem Scanwellem. Mówią, że w przyszłym roku będzie kandydował na prezydenta.

— I co mi z tego przyjdzie?

— Cóż — mruknął Kinsky — Scanwell to czarny koń. Dla waszyngtońskich polityków to autsajder. Przyda mu się jakiś temat, którego bandyci z firm konsultingowych doradzających politykom jeszcze dla siebie nie zagarnęli.

Randolph skrzywił się.

— Od czasów Kennedy’ego żaden polityk nie mieszał się do lotów kosmicznych.

Kinsky potrząsnął energicznie głową.

— Nie, nie, szefie. Nie chodzi o loty kosmiczne. Chodzi o energię.

— Energię.

Dyrektor od PR-u pochylił się gwałtownie w fotelu i rzekł:

— Posłuchaj. Z każdym rokiem Stany są coraz bardziej zależne od ropy z Bliskiego Wschodu, prawda? Europa też.

— Zgadza się — przytaknął Dan.

— Każdy prezydent od czasów Nixona przebąkuje coś o niezależnych źródłach energii, tak? I co roku kupujemy od Arabów coraz więcej ropy. Z pieniędzy za ropę finansuje się dyktatury, niewolnictwo, ataki na Izrael, co tylko chcesz.

— I terroryzm — mruknął Dan.

— Właśnie! — przytaknął Dan. — I terroryzm. Dobrze, więc oto pojawiasz się ty i Astro Corporation. Co zamierzasz zrobić?

— Utrzymać się na powierzchni.

— Nie! Próbujesz znaleźć nowe źródło energii dla Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej! Energia słoneczna! Energia z jednego satelity wystarczy, żeby zamknąć wszystkie elektrownie w Teksasie, te na paliwo kopalne i atomowe!

— Albo w Kalifornii.

— Albo w Nowym Jorku!

Dan opad! na miękki, podatny fotel.

— Świetnie, zatem oferujemy jakiś pomysł na odcięcie się od cycka z ropą naftową. To nic nowego.

— Ale gubernator Teksasu mógłby to wykorzystać w swojej kampanii. W ten sposób zwróciłby na siebie uwagę całego kraju. Całego świata!

— I myślisz, że przeciwstawiłby się lobby naftowemu? — rzekł wątpiącym tonem Dan. — Chyba ci się coś przyśniło.

— On się mu już przeciwstawił, w legislacji ekologicznej, którą przeforsował. Zdobył stanowisko gubernatora bez pieniędzy lobby naftowego!

— Wygrał o włos.

— Ale wygrał. Pokonał ich.

— Tak. A przy odrobinie szczęścia jakiś terrorysta wysadzi go w powietrze.

— To tym lepiej!

Dan potrząsnął głową z niechęcią.

— Politycy odwrócili się od nas, Len. Doskonale o tym wiesz. Wiesz też, że próbowałem zapewnić sobie jakieś poparcie polityczne w Waszyngtonie. Ale nie są zainteresowani.

— Bo jesteś dla nich zbyt niezależny. A NASA uważa cię za konkurencję. Nikt w Waszyngtonie nie odważy się poprzeć prywatnej firmy, występując przeciwko agencji rządowej.

— Ale my nie jesteśmy dla nich konkurencją…

— To twoje zdanie, szefie. A księżyc jest z zielonego sera.

Randolph gapił się na swojego dyrektora.

— Wiesz, że to powiedzonko istniało już w XVI wieku?

Kinsky wzruszył obojętnie ramionami.

— Szefie, powinieneś pogadać z gubernatorem.

— Już kiedyś gadałem. Raz.

— Na ceremonii rozpoczęcia programu budowy wahadłowca. Wydaje mi się, że tam był.

— Co mam więc teraz robić? Iść do gubernatora z kapeluszem w ręce i prosić o datki?

— Nie! Masz go zmusić, żeby zaprosił cię do Austin. Ajak już tam będziesz, opowiesz mu, w jaki sposób możesz mu pomóc dostać się do Białego Domu.

Mimo wątpliwości Dan uśmiechnął się.

— Dobrze. Jak mam go zmusić, żeby zaprosił mnie do Austin?

— Zostaw to mnie, szefie. Za to mi płacisz.

Загрузка...