Asim al-Baszyr szedł po dywanie barwy piasku, ozdobionym zakrzywionymi łukami, które miały przypominać ślady, jakie zostawia wiatr na pustyni. Korytarz terminalu imienia Szejka Raszyda zdobiły złote repliki palm. Turyści i pielgrzymi kłębili się w sklepach bezcłowych, gdzie, ku uciesze żądnych zakupów podróżnych, wystawiono towary z całego świata. Al-Baszyr w równym stopniu gardził sprzedającymi, jak i nabywcami. Za oknami terminalu widział jaskrawe biurowce i hotele, w tym trzydziestopiętrowy, przypominający żagiel hotel Burj al Arab. Typowo zachodnia ostentacja, zżymał się w duchu. Zamiast opierać się zalewowi krzykliwej zachodniej kultury, imitują ją, w sposób czasem karykaturalny.
Kiedy wkroczył do prywatnego gabinetu, który dla niego zarezerwowano, Egipcjanin już tam był; w kiepsko dopasowanym lnianym garniturze wyglądał żałośnie. Al-Baszyr oczywiście miał na sobie ręcznie szyty jedwabny garnitur w kolorze granatowym.
Nie, pomyślał, Egipcjanin nie jest smutny; jest przerażony i zaniepokojony. Ta cała sprawa z satelitą energetycznym przekracza jego możliwości.
Al-Baszyr dostosował się do życzeń Dziewiątki, która zażądała, by spotkali się twarzą w twarz; Egipcjanin upierał się przy muzułmańskim Bliskim Wschodzie, gdzie byliby stosunkowo bezpieczni. Stosunkowo, pomyślał al-Baszyr z uśmieszkiem. Armia Stanów Zjednoczonych okupowała Dubaj i pozostałe emiraty; mimo okazjonalnych samobójczych zamachów bombowych Amerykanie umacniali swoje panowanie nad Zatoką. Ale to się niedługo zmieni, pomyślał al-Baszyr.
Egipcjanin siedział tyłem do okna i widocznej za nim panoramy wieżowców. Umundurowany pracownik lotniska nalał im kawy i dyskretnie wyszedł.
— Wyglądasz na zaniepokojonego, bracie — rzekł al-Baszyr do Egipcjanina.
— Randolph planuje uruchomić satelitę za dziesięć dni.
— Triumfalnie ogłosił to podczas przesłuchania w Senacie w zeszłym tygodniu. — Al-Baszyr ujął delikatną filiżankę i pociągnął łyk kawy.
— To odważny gest.
— Ja go świetnie znam. To w gruncie rzeczy facet o rozdętym ego.
— Ale czy będziemy gotowi za dziesięć dni? Postukując palcem w dysk z danymi, który miał w kieszeni marynarki, al-Baszyr odparł:
— Mam tu kompletne plany satelity. Kiedy zacznie przesyłać energię na Ziemię, przejmiemy go i skierujemy wiązkę na Waszyngton.
— Potrafimy to zrobić?
— Dość łatwo. Kiedy technicy Randolpha będą próbowali ustalić, co się dzieje, skupimy wiązkę i zabijemy tysiące ludzi.
— Łącznie z prezydentem?
— Wszystko już ustalone. Randolph ma wysokie mniemanie o sobie, ale jest strasznie ufny. Typowy Amerykanin. Pomogłem mu znaleźć pieniądze na inwestycje, więc myśli, że jestem jego przyjacielem. Pokazał mi całą firmę. Oni są żałośnie naiwni.
— Jesteś pewien, że to się uda? — spytał Egipcjanin, sięgając po własną filiżankę. — Pozostali z Dziewiątki są tym dość… zatroskani.
— Powiedz im, że wszystko jest załatwione. Kiedy satelita zacznie działać, zrobimy z niego najbardziej śmiertelną broń przeciwko wrogom Allacha.
Egipcjanin uśmiechnął się i najwyraźniej trochę uspokoił. Al-Baszyr odwzajemnił uśmiech. Gdy pili mocną, gorącą, słodką kawę, al-Baszyr powtarzał sobie stanowczo: niech sobie myśli, że uderzymy w imię Allacha. Niech inni myślą, że jestem bojownikiem w walce islamu z Zachodem. Ale ja w to nigdy nie uwierzę. Religia ma swoje cele. Wykorzystaj ich wiarę, ale pamiętaj o swoim własnym celu: Tricontinental Oil i władza, przed którą ugną się całe kraje.
Panorama wieżowców Houston była równie krzykliwa, a na pewno bardziej monumentalna niż ta w Dubaju. Siedząc przy swoim biurku w budynku FBI, Nacho Chavez jadł śniadanie: właśnie odgryzł kawałek burrito, które trzymał przez serwetkę, już przesiąkniętą tłuszczem.
— To musi być al-Baszyr — powiedziała Kelly Eamons.
— A jakie masz na to dowody? — spytał.
— Ten cały Roberto pracował dla al-Baszyra — odparła Kelly, która przysiadła na najbardziej skrajnych pięciu centymetrach swojego krzesła. — Al-Baszyr nie korzystał z usług żadnych innych kierowców, kiedy był w Houston.
— No i?
— Roberto to niezły osiłek. Prawdopodobnie to on zabił Larsena.
— Tego pracownika Astro, który popełnił samobójstwo? — spytał Nacho z ustami pełnymi burrito.
— To nie było samobójstwo. Roberto go zabił.
— Udowodnij.
Eamons rzuciła mu spojrzenie swoich błękitnozielonych oczu. Ach, te rude i ich irlandzki temperament, pomyślał Nacho.
— Dobrze — odparła. — Mamy nagranie na sekretarce Larsena. Musimy sprawdzić, czy to jego głos.
Nadal odgrywając rolę adwokata diabła, Chavez odparł:
— Nie wiemy, gdzie jest, a jeśli nawet go znajdziemy, to nic na niego nie mamy, żeby go zatrzymać.
— Wyszedł za kaucją za napad.
— Lokalna sprawa. Nie nasza jurysdykcja.
— Pewnie i tak opuścił już stan i pojechał do L.A. Chavez żuł przez chwile z namysłem, po czym odparł:
— Pewnie tak.
— W takim razie jest poszukiwany, nie? Sprawa międzystanowa. To nasza jurysdykcja, nie?
Była tak prostoduszna w swoim rozumowaniu, że Chavez musiał się uśmiechnąć.
— Kelly, czy naprawdę choć przez mikrosekundę sądziłaś, że grube ryby z góry zgodzą się na polowanie na człowieka tylko z powodu oskarżenia o napad?
— Nacho, mógłbyś zadzwonić do L.A. — odparła natychmiast Eamons — i poprosić, żeby go poszukali.
— Tak, a L.A. jest na tyle małe, że znalezienie w nim jednego Latynosa to pestka.
— Przestań! Spróbować można. Według kartoteki ma tatuaże gangu. To spore ułatwienie.
Chavez odłożył resztki burrito na talerz.
— Poczekaj sekundę. Czemu ty się tak upierasz przy tym Roberto?
— Bo to on zabił Larsena. I zapewne także Tenny’ego.
— I uważasz, że jak go przyciśniemy, to wyśpiewa, kto go wynajął?
— Tak. Al-Baszyr. Ten facet to prawdopodobnie terrorysta. To on doprowadził do katastrofy pierwszego wahadłowca i wynajął Roberta do zatarcia śladów.
— Skąd wiesz?
— To między innymi do niego należał tankowiec, który eksplodował pod Golden Gate.
— A drugi tankowiec? Na Florydzie? Potrząsnęła głową.
— To była inna firma. Ale myślę, że gdybyśmy pogrzebali głębiej, jakiś ślad byśmy znaleźli.
— Może — przyznał Chavez. — Ale co z tego? Ma też udziały w Tricontinental Oil. Czy z tego powodu ma być terrorystą? Do licha, oni przecież finansują Astro Corporation i satelitę energetycznego.
Eamons milczała.
— To jest za słabe, Kelly — rzekł Chavez. — Nie mamy nic poza podejrzeniami. Żadnych dowodów.
— Nagranie.
— Tak, to może być przydatne — przyznał Chavez. — Gdybyśmy mieli Roberta i byli w stanie stwierdzić, czy to on.
— Więc spróbujmy go znaleźć! Chavez westchnął cierpliwie.
— Pewnie, mogę zadzwonić do znajomego w biurze w L. A. Ale nie sądzę, żeby coś z tego wyszło. Do licha, przecież on może być już w Hongkongu.
Eamons pokiwała ponuro głową. Słabe to, faktycznie, przyznała w duchu. Kręcimy się w kółko, próbując znaleźć Roberta. A na razie polujmy na al-Baszyra; musimy znaleźć jakiś sposób, żeby go dopaść.