AUSTIN, TEKSAS

Przyjęcie nie odbywało się ani w rezydencji gubernatora, ani w reprezentacyjnych budynkach stanowych, ani nawet w żadnym z większych hoteli Austin. Morgan Scanwell zorganizował to skromne spotkanie ze swoimi największymi zwolennikami w domu rektora teksańskiego uniwersytetu.

Wjeżdżając wynajętym Lexusem na podjazd, Dan dostrzegł, że dom jest piękny, ukryty w głębokim cieniu ogrodu, gęsto obsadzonego azaliami, begoniami i jakarandami. Powietrze było ciężkie od słodkiego zapachu jaśminu. Para młodych ludzi w koszulkach i dżinsach pomagała gościom zaparkować samochody. Studenci, pomyślał Dan. Jakie to sprytne ze strony Scanwella, że zorganizował tę imprezę tutaj: żadnych dziennikarzy, a szychy z uniwersytetu będą miały wrażenie, że to dla nich.

Dan dostrzegł też mnóstwo ochroniarzy. Mężczyźni o obojętnym wyrazie twarzy, w sportowych marynarkach lub eleganckich garniturach, byli rozproszeni po ogrodzie, kilku stało przy frontowych drzwiach. Dan pomyślał, że pod garniturami mają broń o takiej sile ognia, że mogliby roznieść ciało studenta na strzępy.

W olbrzymim salonie było zaledwie kilkanaście osób, mężczyźni w zwykłych garniturach, kobiety w sukienkach lub spodniach. Scanwella nie było nigdzie widać. Jane też nie.

Młoda kobieta w ciemnym stroju pokojówki wniosła tacę wąskich kieliszków z szampanem. Kelnerka z firmy cateringo-wej, pomyślał Dan, choć równie dobrze mogła to być studentka dorabiająca jako kelnerka. Przez chwilę miał ochotę poprosić o kieliszek amontillado, ale uświadomił sobie, że sprawi tym kłopot dziewczynie, i wziął szampana. Potem dopiero dostrzegł, że niektórzy mężczyźni trzymają kieliszki do wódki. A więc pito też coś mocniejszego.

— Daniel Randolph?

Dan odwrócił się, słysząc czyjś głos, i dostrzegł niskiego, solidnie zbudowanego mężczyznę o okrągłej twarzy, ze starannie przystrzyżoną ciemną bródką. Jego skóra miała odcień, jakiego Dan nabywał po spędzeniu wakacji w słońcu. Mężczyzna miał na sobie jasnoszary garnitur z pastelowym zielonym krawatem starannie zawiązanym wokół kołnierzyka białej koszuli. Dan przypomniał sobie radę Poloniusza w kwestii ubioru: drogie, lecz nie jaskrawe.

— Tak, jestem Dan Randolph — odparł z uprzejmym uśmiechem.

— Nazywam się Asim al-Baszyr — rzeki mężczyzna, wyciągając dłoń. Musiał przełożyć szklankę z kryształowego szklą do lewej ręki; miał zimne palce.

— Miło mi pana poznać — rzekł Dan, rozmyślając: ma arabskie nazwisko, wygląda na Araba, ale pije alkohol. Kiepski z niego muzułmanin.

— Jestem członkiem zarządu Tricontinenal Oil — rzeki al-Baszyr. — Pan Garrison prosił, żebym omówił z panem szczegóły dotyczące umowy.

— Spędziłem cały poranek, rozmawiając z ludźmi Yamagaty — odparł Dan. — Oni też chcą kupić Astro.

— Nie dziwi mnie to — rzekł al-Baszyr, najwyraźniej niewzruszony.

Dan zaśmiał się smutno.

— Dopóki satelita wisi na orbicie, samotność mi nie grozi.

— Chyba że pan zbankrutuje — odparł miłym tonem al-Baszyr.

— Cóż, ma pan rację — przyznał Dan.

Scanwell wkroczył do salonu z Jane u boku. Dan poczuł, że na twarz wypełza mu niemiły grymas. Zmusił się do uśmiechu. Ona jest zawsze przy nim, pomyślał. Jakby ze sobą mieszkali. Nie, próbował sobie wyjaśnić. Po prostu widzisz ją zawsze wtedy, gdy się z nim spotyka. Taa, natrząsał się w duchu. A spotyka się z nim cały czas.

Wszyscy zwrócili się w stronę gubernatora, żeby go powitać. Miał na sobie cienką brązową marynarkę z zamszu i brązowe spodnie, a pod szyją teksańską spinkę. Jane włożyła koktajlową sukienkę do połowy uda, tropikalne kwiaty na błękitnym tle. Wygląda cudownie, pomyślał Dan. Uśmiechnięta, szczęśliwa, zachwycająca. Ich oczy na sekundę się spotkały, szybko jednak odwróciła się i zaczęła rozmawiać z gośćmi stojącymi najbliżej niej i Scanwella.

Gubernator przystąpił do obchodzenia salonu, uśmiechając się i wymieniając uściski dłoni, od jednego gościa do drugiego, nadal z Jane u boku.

Gdy podszedł do Dana, uścisnął mu mocno dłoń i rzekł:

— Cieszę się, że przyszedłeś’, Dan. Mam nadzieję, że zostaniesz, jak ta heca się skończy. Jane i ja musimy z tobą pogadać.

Dan skinął głową, ale w myślach obracał tylko słowa: Jane i on. Jane i on.

— Doskonale — Scanwell odwrócił się, z uśmiechem, do al-Baszyra.

Przedarłszy się z wprawą przez tłum gości, Scanwell stanął przed wielkim, pustym, ciemnym kominkiem i podniósł obie ręce, dając gościom znak, żeby się uciszyli.

— Jak zapewne już wiecie — zaczął — w poniedziałek odbędzie się konferencja prasowa. Nie jest już tajemnicą, że chcę ogłosić zamiar kandydowania na prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Wszyscy zaczęli klaskać. Scanwell zrobił smutną minę, spojrzał na swoje buty, po czym uniósł wzrok.

— Walka nie będzie łatwa. Muszę stawić czoła opozycji w stanie, w partii, a kiedy już zdobędę nominację — cóż, doskonale wiecie, jak wygląda kampania prezydencka.

— Udaci się, Mórg!

— Powodzenia!

Zaśmiał się lekko i dał im znak dłonią, żeby się uciszyli. Jakie on ma wielkie ręce, pomyślał Dan. Ręce atlety. Ręce kowboja.

Spojrzał na Jane i zastanowił się, czy on ją dotyka tymi rękami. Nie chciał wiedzieć.

— Cóż, wszyscy zapewne wiecie, że kandydatowi potrzebny jest jak najlepszy szef kampanii. Chciałem wam powiedzieć, zanim reszta świata się o tym dowie, że będę miał najlepszego szefa kampanii w kraju. — Zwrócił się do Jane. — Senator Jane Thornton z Oklahomy!

Wszyscy zaczęli klaskać z całej siły. Wszyscy z wyjątkiem Dana. Przez szum oklasków usłyszał, jak jedna z kobiet mówi do drugiej:

— Czyż oni nie są piękną parą? Dan zacisnął zęby.

— Jak już wielu z was wie — mówił dalej Scanwell — mam zamiar uczynić niezależne źródła energii głównym punktem mojej kampanii. Stany Zjednoczone za długo są zakładnikiem Bliskiego Wschodu. Nadszedł czas, by odciąć tę pępowinę i zyskać niezależność w branży energetycznej.

Wszystkie światła zgasły.

— Do licha! — warknął ktoś.

— Nie, tylko nie to! Wyłączyli prąd.

— Na to wygląda.

— Pewnie mnie usłyszeli — zachichotał Scanwell.

— Na zewnątrz też nie palą się żadne światła.

Jeden z kelnerów wkroczył ze świecą, którą trzymał niepewnie w dłoni.

— Panie i panowie, bardzo nam przykro. To chyba jakaś poważniejsza awaria.

— Znowu?

— To już trzecia w tym roku, a nie ma jeszcze nawet połowy lata.

Scanwell wziął świecę i postawił ją na gzymsie kominka. Gdy służba wnosiła następne, rzekł z mocą:

— Widzicie, co miałem na myśli? Ten kraj potrzebuje strategii energetycznej, która działa — dwadzieścia cztery godziny na dobę. siedem dni w tygodniu, pięćdziesiąt dwa tygodnie w roku!

Obecni zaczęli wznosić wiwaty w półmroku, przy migoczących świecach.

— Musimy położyć kres naszej zależności od importowanej ropy i odkryć źródła energii, które będą odnawialne, niezawodne i pod naszą kontrolą!

Wiwaty stały się jeszcze głośniejsze.

— Ale żebym mógł to osiągnąć, będę potrzebować waszej pomocy — podjął Scanwell. — Wszelkiej pomocy, jaką możecie mi zaoferować! Większość z was wspierała mnie hojnie już w przeszłości, więc teraz znów muszę poprosić, byście sięgnęli po książeczki czekowe!

— Och, do licha, Morganie, zapomniałem swojej! — zażartował jeden ze starszych mężczyzn.

— I tak jest za ciemno, żeby wypełnić czek! — zawołał ktoś inny.

Scanwell uśmiechnął się krzywo.

— Nie szkodzi. Wiem, gdzie mieszkacie. I w których bankach macie konta.

Zebrani wybuchnęli śmiechem. Ja też nie przyniosłem książeczki czekowej, pomyślał Dan. A gdybym nawet przyniósł, wystawiałbym same czeki bez pokrycia.


Przyjęcie trwało dalej przy świetle świec, ale w ciągu godziny ludzie zaczęli wychodzić. Na ulicach było nadal ciemno i Dan co chwilę słyszał wycie syren. Jazda do motelu będzie ciekawa, pomyślał. Nie spuszczając oka z Jane, która trzymała się blisko Scanwella, Dan spędził większość czasu na pogawędce z al-Baszyrem; wyłącznie niezobowiązująca konwersacja w stylu „poznajmy się lepiej”, żadnych konkretów.

— Jak wygląda praca w kosmosie? — spytał al-Baszyr. W półmroku nie było widać jego twarzy. — Słyszałem, że nie ma tam grawitacji.

— To nieważkość — rzekł Dan, kiwając głową. — Naukowcy twierdzą, że to mikrograwitacja, ale dla nas, zwykłych pracowników, to jest po prostu zero g.

— Człowiek unosi się jak balonik?

— Nie ma się poczucia wagi, tak. Oczywiście, nie jest to brak grawitacji: ruch po orbicie znosi działanie grawitacji ziemskiej. Tak naprawdę się spada, ale prędkość do przodu uniemożliwia spadnięcie na Ziemię.

Al-Baszyr potrząsnął głową z namysłem.

— Obawiam się, że nie zrozumiałem.

Nie mógłbyś, pomyślał Dan. Trzeba tam być. Trzeba tego samemu doświadczyć. A kiedy ci się to uda, nigdy już nie będziesz szczęśliwy na powierzchni Ziemi.

Kiedy Dan po raz pierwszy znalazł się na orbicie jako pracownik Yamagaty, cierpiał z powodu mdłości. Oddelegowano go do lotu rakietą; był trochę wystraszony, a trochę podekscytowany: leciał w kosmos! Yamagata wykupił podupadającą amerykańską firmę, która wystrzeliwała rakiety z wielkiej barki oceanicznej, więc Dan musiał polecieć na sam środek Pacyfiku z pięcioma japońskimi współpracownikami, którzy przyglądali mu się w podejrzliwym milczeniu.

Choć barka startowa była wielka, kołysała się i kiwała na olbrzymich falach Pacyfiku. Obok niej kotwiczył statek dowodzenia, przebudowany supertankowiec, który doholowal barkę na sam równik. Dan nie mógł powstrzymać uśmiechu, kiedy zobaczył, jak jego kolegom robi się nieswojo od samego kołysania barki. Nigdy nie dostał choroby morskiej, nawet podczas młodzieńczego pływania wyczarterowaną żaglówką na zatoce Chesapeake.

Wszystko przebiegało dokładnie tak jak na szkoleniu. Wcisnąć się w niewygodny skafander kosmiczny, włożyć hełm i zamknąć osłonę, powlec się w ciężkich butach do windy, która wywiozła sześciu robotników na samą górę rakiety, wpełznąć do kapsuły i ułożyć się na wyściełanej leżance.

Kapsuła przypominała metalowy grobowiec. Żadnych okien, ekranów ani paneli sterowania. Sześć leżanek upchanych w ciasnej przestrzeni jak pół tuzina trumien na zmumifikowane ciała.

Leżąc i widząc tylko, jakieś dziesięć centymetrów nad osłoną, spód leżanki, Dan czekał, a serce biło mu coraz mocniej z każdym tyknięciem zegara odliczającego sekundy do startu i słuchał postukiwania zaworów i bulgotania paliwa przetaczanego przez pompy. Rakieta budziła się do życia, drżąc jak powoli ożywająca bestia. Na trzy sekundy przed startem Dan poczuł niską, mruczącą wibrację ruszających silników.

Potem nastąpiła eksplozja i poczuł, jakby gigantyczna pięść wbijała mu się w kręgosłup. Lecieli, przyciśnięci do leżanek potężnym przyspieszeniem. Dan nic nie widział. Zacisnął zęby, żeby nie odgryźć sobie języka. Świat na zewnątrz hełmu był grzechoczącą, dygoczącą, ryczącą mgiełką bólu.

I nagłe wszystko ustało. Jakby ktoś przekręcił jakiś wyłącznik: ustało. Żadnego ruchu. Dan wciągnął głęboko do płuc konserwowe powietrze, uświadamiając sobie, że wstrzymywał oddech już od nie wiadomo ilu sekund. Zobaczył, że jego ramiona unoszą się w górę z podłokietników leżanki, jak duchy wstające z grobów. Odwrócił głowę w hełmie, by spojrzeć na japońskiego kolegę obok, i poczuł gwałtowny skurcz w żołądku. Żółć paliła go w gardle. Spocił się i zmagał się ze swoim ciałem, byle tylko nie zwymiotować.

Nie udało się. Zwymiotował w środku hełmu, żałośnie, jak pierwszy lepszy szczur lądowy przy pierwszym sztormie. Jego współpracownicy zareagowali natychmiast. Roześmiali się głośno.

Uśmiechając się do swych wspomnień, Dan zwrócił się do al-Baszyra:

— Trzeba tam być, żeby wiedzieć, jak to jest. Kiedy człowiek już przyzwyczai się do zerowej grawitacji, jest to niesamowite uczucie.

Al-Baszyr odwzajemnił uśmiech.

— Seks w stanie nieważkości jest pewnie fantastyczny. Nie ma sensu go rozczarować, pomyślał Dan.

— Trzeba wykazać się dużą pomysłowością. Oboje unosicie się jak piórka na wietrze. Ale owszem, kiedy już się załapie, o co chodzi, jest niesamowicie.

— Pewnie będę kiedyś musiał spróbować.

— Jasne. Obowiązkowo.

Rozglądając się po salonie słabo oświetlonym światłem świec, Dan dostrzegł, że większość gości już wyszła. Scanwell stał przy wyjściu, życząc dobrej nocy siwowłosej parze. Jane nadał stała przy nim.

Al-Baszyr rzucił okiem na zegarek, świecący delikatnie w mroku. Samo złoto, pomyślał Dan. Samo podnoszenie ręki, żeby sprawdzić godzinę, wystarczy mu za codzienne ćwiczenia.

— Jestem umówiony na kolację — rzekł do Dana. Odprowadzając go do wyjścia, Dan rzekł:

— Mogę polecić komuś z moich ludzi, żeby zabrał pana samolotem na Matagordę w poniedziałek, jeśli chce pan zobaczyć naszą firmę.

— Przylecę własnym samolotem — odparł al-Baszyr. poniedziałek mi pasuje. Może być jedenasta?

— Tak, jedenasta jak najbardziej — odparł Dan. Coz nie lubi wcześnie wstawać, pomyślał. Odruchowo zapy.

— A czym pan lata?

— Och, na czas pobytu w Teksasie wynająłem T-38 ale jary.

Samolot, którego używali astronauci NASA, poi Dan.

— Jak się nim lata?

— Jak na chętnej dziewicy — odparł al-Baszyr. Odwrócił się i podszedł do Scanwella, żeby się po/

Dan patrzył, jak niski, ciemnoskóry al-Baszyr wymieni. dłoni z tyczkowatym gubernatorem o pobrużdżonej Jane patrzyła na al-Baszyra, ze swoim sztucznym uśm polityka, pełnym udawanej życzliwości i sztucznegu utpi Dan wiedział, jak wygląda jej prawdziwy uśmiech.

Gdy frontowe drzwi zamknęły się za al-Baszyrem,Scafr well zwrócił się do Jane.

— To już ostatni, prawda?

— Tak — odparła z ulgą.

— Doskonale. Poprośmy kogoś, żeby nam zrobił jakieś kanapki, umieram z głodu.

Położył wielką rękę na ramieniu Dana i zagarnął go w stronę oświetlonego świecami salonu.

— Dan, chcemy, żeby satelita energetyczny stal się częścią naszego programu niezależnych źródeł energii. Co o tym sądzisz?

Dan patrzył to na Scanwella, to na Jane.

— To cudownie. Mam tylko nadzieję, że moja firma jeszcze istnieć, kiedy wygrasz wyścig do Białego Domu.

— Możemy ci pomóc, Dan — odezwała się Jane.

— Jak?

Jedna z kelnerek zajrzała do salonu.

— Czy mamy jeszcze coś zrobić, panie gubernatorze? Scanwell uśmiechnął się żarłocznie.

— Jeśli żarcie w lodówce jeszcze się nie zepsuło, to zrób[???]arę kanapek, złotko. I daj piwa, jeśli nadal jest zimne.

cii się do Dana. — Piwo może być? Dan miał ochotę powiedzieć, że woli wino, ale tylko skinął :lową.

— Może być.

Ciekawe, ile potrwa ta przerwa? — mruknęła Jane, podchodząc do sofy.

— Ostatnia trwała dwa dni — rzekł Scanwell.

Dan poczuł radość z faktu, że jego baza na wyspie Mata-gorda ma własne generatory. I zapasy paliwa na kilka dni.

Kelnerka poszła z powrotem do kuchni. Scanwell zdjął marynarkę i rzucił ją na krzesło, po czym rozluźnił zapinkę i opadł na sofę pod obrazem Remingtona przedstawiającym kowbojów zaganiających stado bydła na prerii, pod pędzonymi wiatrem chmurami, oświetlonymi Księżycem w pełni.

Jane zajęła fotel ustawiony pod kątem do sofy. Dan przysunął sobie krzesło i siadł naprzeciwko niej.

— Więc jak chcesz mi pomóc, Jane?

Ton, jakim Dan wypowiedział te słowa, sprawił, że oczy wella zwęziły się. Dan zastanawiał się, co gubernator o nich wie.

Jane, niewzruszona, odparła chłodnym tonem:

— Kiedy rozmawialiśmy ostatnim razem, wspomniałeś o pomyśle zapewnienia długoterminowego wsparcia przez rząd, niskooprocentowanych kredytach dla prywatnych firm.

— Zgadza się — odparł Dan. Zwróciła się do Scanwella.

— Morganie, czy wiedziałeś o tym, że wielkie elektrownie na zachodzie były finansowane z takich źródeł? Tama ’era. Grad Couleee: zostały wybudowane z pieniędzy iwestowanych prywatnie w kredyty na pięćdziesiąt lat, na dwa procent.

— Dwa procent? — brwi Scanwella powędrowały w górę.

— O ile pamiętam, dwa.

— I rząd federalny gwarantował te kredyty?

— Tak — wtrącił Dan. — Tamy zostały zbudowane. Dzięki nim nawodniono tereny pustynne i zapewniono energię dla Las Vegas i innych miast, które w przeciwnym razie nie zostałyby zbudowane. I wszyscy na tym zarobili.

— Po pięćdziesięciu latach — mruknął Scanwell.

— Dan — odezwała się Jane — chciałam przedstawić w Senacie projekt podobnej ustawy, która zapewniłaby federalne gwarancje dla podobnych kredytów dla ciebie.

Przez chwilę Dan nie wiedział, co powiedzieć. Nie musiał jednak, bo Jane mówiła dalej:

— Pod względem sformułowań projekt byłby nieco kreatywny, żeby nie było widać, że ustawa powstała właśnie po to, by pomóc Astro Corporation. Będzie tam zapis, że rząd będzie gwarantował kredyty dla prywatnych przedsiębiorstw budujących duże konstrukcje na orbicie, coś takiego.

— Może prywatna grupa zaangażowana w rozwój nowych form odnawialnych źródeł energii — podsunął Scanwell.

— Dość nieudolne maskowanie — mruknął Dan.

— Nie martw się, moi ludzie są dobrzy w różnych formach maskowania.

— Pięćdziesiąt lat na dwa procent? — spytał Scanwell. Jane wzruszyła lekko ramionami.

— Moi ludzie opracują też wartości liczbowe odpowiednie do dzisiejszego rynku pieniężnego.

Scanwełl potarł podbródek.

— Jeśli będzie to wyrażone zbyt mgliście, inne firmy też będą mogły się załapać.

— Nie mogę napisać, że chodzi o Astro Corporation — odparła Jane. — Projekt zostanie utrącony w komisji jako prywata.

— Poczekajcie — wtrącił Dan. — Jane, cieszę się, że chcesz mi pomóc, ale zanim projekt przejdzie przez obie izby Kongresu i trafi na biurko prezydenta, będę stał w kolejce po darmową zupkę, gdzieś w centrum Houston.

— I przy założeniu, że projekt zaakceptuje obecny prezydent — dodał Scanwell. — Osobiście w to wątpię.

Jane obrzuciła ich pogardliwym spojrzeniem.

— Żaden z was nie myśli długofalowo.

— Oświeć mnie — odparł Scanwell.

— Już samo złożenie projektu ułatwi Danowi staranie się o kapitał. Perspektywa gwarancji rządowych…

— …oznacza, że wszyscy, którzy teraz chcą pożyczyć mi pieniądze, poczekają do chwili, aż federalni ogłoszą gwarancje — przerwał jej Dan.

— Nie — zaoponowała Jane. — Sformułujemy projekt ustawy tak, żeby wszyscy, którzy już pożyczyli Astro pieniądze, mogli złożyć wnioski o gwarancje federalne dla już udzielonych kredytów, jeśli ustawa przejdzie.

— A tak można? — upewnił się Dan. — Czy to legalne? Jane uśmiechnęła się z wyższością.

— Zdziwiłbyś się, gdybyś zobaczył, co jest wydrukowane drobnym drukiem w większości ustaw.

— Ale Biały Dom tego nie zaakceptuje i prezydent zawetuje ustawę — rzekł Scanwell.

— Dobrze. Niech zawetuje.

Zanim Dan zdołał się wtrącić, Scanwell spytał:

— Niech zawetuje? W takim razie po co… Och, rozumiem.

— Ta ustawa to potężne narzędzie w twoim programie uzyskania niezależnych źródeł energii, Morganie — rzekła Jane, pochylając się w jego stronę. — Możesz opowiadać wyborcom, że twój plan nie będzie finansowany z ich kieszeni, ale zapłacą za niego prywatni inwestorzy.

— A jeśli prezydent zawetuje…

— …będziesz miał doskonały argument w walce wyborczej — oznajmiła Jane tryumfalnie.

Dan oparł się wygodnie i patrzył na tę parę, wymieniającą cyniczne uśmieszki. Ona nie robi tego dla mnie, pomyślał. Ma gdzieś Astro i problem niezależnych źródeł energii. Ona to robi dla niego, żeby pomóc mu wygrać w wyborach. Nie dla mnie. Dla niego.

Загрузка...