Dan Randolph stał przy szerokim oknie w swoim biurze, gapiąc się ponuro na rozpościerający się poniżej hangar. W promieniach gorącego, letniego słońca, dwóch techników zdejmowało z zaparkowanej na zewnątrz ciężarówki poskręcany kawałek wraku, tak delikatnie, jakby było to ciało poległego towarzysza. Wyglądał na część skrzydła, ale był za bardzo poczerniały i zdeformowany, żeby dało się to określić z całą pewnością.
Na podłodze hangaru wyklejono białą taśmą zarys wahadłowca. W miarę jak znoszono kawałki wraku, technicy i ludzie z ekipy dochodzeniowej Federalnego Ministerstwa Lotnictwa i Krajowej Rady ds. Bezpieczeństwa w Transporcie układali je na właściwych miejscach.
— Jak już wszystko pozbierają — mruknął Dan — zaczną sekcję zwłok.
Obok Randolpha stał Saito Yamagata, z rękami splecionymi z tyłu i głową pochyloną w wyrazie współczucia.
— Równie dobrze mogliby zrobić sekcję zwłok mnie — mruknął Dan. — Już po mnie.
— Danielu, jesteś naprawdę za młody, żeby być aż tak zgorzkniałym — zauważył Yamagata.
Dan Randolph obrzucił swojego byłego szefa kwaśnym spojrzeniem.
— Dość przeżyłem, żeby zgorzknieć — odparł.
Yamagata spojrzał na niego z ukosa. Japończycy zawsze się uśmiechali, bez względu na to, co się działo. Yamagata, założyciel i szef młodej, lecz błyskawicznie się rozwijającej japońskiej korporacji zajmującej się lotami kosmicznymi, miał powody, żeby się uśmiechać. Miał na sobie trzyczęściowy garnitur uszyty przez krawca z Saville Row, błękitny, z malutką szpilką w klapie marynarki: żuraw w locie, rodzinny herb. Na jego ciemnych włosach, zaczesanych do tyłu nad szerokim czołem, zaczynały się już koło skroni pojawiać ślady siwizny. Był najwyższy ze wszystkich członków rodziny, którzy jeszcze żyli w rodzinnej pamięci, miał 180 cm wzrostu i był o cal wyższy od Randolpha. Kiedyś Yamagata był smukły jak samurajskie ostrze, ale ostatnie łata życia w dobrobycie sprawiły, że zaokrąglił się, a rysy twarzy mu zmiękły. Jego oczy nadal jednak były uważne, czujne, przenikliwe.
Dan był w samej koszuli, z rękawami podwiniętymi powyżej łokcia. Mimo średniej masy ciała był solidnie zbudowany i było w nim coś zadziornego; pewnie dlatego, że kilka lat temu złamał nos w bójce z trzema japońskimi robotnikami. Kiedy się uśmiechał, kobiety dochodziły jednak do wniosku, że jego okrągło ciosana twarz jest całkiem przystojna, a kiedy chciał, umiał być czarujący. Teraz jednak nie miał na to ochoty. Jego szare oczy, które często lśniły, jakby w skrytości ducha byl zdziwiony głupotą tego świata, teraz były smutne, puste; czaiła się w nich klęska.
Wahadłowiec był jego marzeniem; postawił wszystko na jedną kartę, wszystko, co zdołał wyżebrać i pożyczyć. Jego firma, Astro Manufacturing Corporation, chciała udowodnić, że prywatne przedsiębiorstwo może zarabiać na lotach w kosmos. A teraz jego marzenie legło w gruzach, strzaskane i poskręcane leżało na podłodze hangaru.
Dan dostrzegł małą, szczupłą postać w odległym rogu hangaru: Getry Adair, pilot rezerwowy, smukły i niewielki; z tej odległości wyglądał jak piegowaty chłopiec o twarzy barwy piasku. Adair patrzył w milczeniu na szczątki układane na podłodze. Często droczył się z Hannah Aarons; ona była poważna, a on — kipiący entuzjazmem żarto wniś. Teraz nie miał się z kim droczyć. Stał jak opuszczony przez wszystkicr nastolatek, a technicy wnosili poczerniałe, poskręcane kawałki, które kiedyś były maszyną — przecież to on mógł nią lecieć. Dan odwrócił się od okna.
— Dziś jest piąta rocznica założenia Astro Corporation, Sai. I pewnie ostatnia.
W jego biurze było pełno papierzysk i dokumentów, które leżały w stertach na potężnym, groteskowym wiktoriańskim biurku z czarnego orzecha. Nawet przez okno o grubych, podwójnych szkłach czuł głębokie, potężne drżenie suwnicy, która przenosiła poczerniałe szczątki kokpitu na drugą stroną hangaru, gdzie czekali technicy, by położyć je na właściwym miejscu na podłodze.
Stojący obok Randolpha Yamagata położył delikatnie rękę na ramieniu młodszego mężczyzny i rzekł:
— Dan, jeśli pozwolisz, żebym wykupił twoją firmę, będziesz mógł dalej ją prowadzić.
Randolph skrzywił się.
— Aż do ostatecznej katastrofy.
— Potrzebujesz kapitału. Chciałem zaproponować…
— Sai, obaj wiemy, że jeśli mnie wykupisz, za rok znajdę się na bruku, bez względu na to, jak bardzo teraz nie chcesz się mnie pozbyć. Taka firma jak Astro Corporation nie może mieć dwóch szefów. Ty to wiesz, a ja wiem, że ty wiesz.
Uśmiech Yamagaty nieznacznie zbladł.
— Pewnie masz rację — przyznał. — Ale muszę ci coś powiedzieć, Dan. Czy to niejeden z twoich prezesów mawiał, że jeśli idzie ku ciężkiemu, twardzi ludzie idą…?
— Tak, tam gdzie idzie się lżej — mruknął Randolph. Yamagata potrząsnął głową.
— Masz tyle atutów, Danielu. Satelita energetyczny jest prawie gotowy, prawda? On sam może być wart kilka miliardów.
— Jeśli zadziała.
— Doskonale wiesz, że tak. Model demonstracyjny Yamagaty działa, prawda?
Randolph pokiwał niechętnie głową. Pomagał przy budowie satelity energetycznego, jako pracownik Yamagaty. Potem wykorzystał sukces tego satelity, by zdobyć inwestorów dla własnej firmy, Astro Manufacturing Corporation. Yamagata wpadł wtedy w złość, kiedy jednak dowiedział się o katastrofie, przyleciał z Tokio. Żeby pomóc, przynajmniej tak powiedział Randolphowi. Żeby wygarnąć konkurencję po korzystnej cenie, pomyślał Dan.
— Twoja firma nie jest pierwszą, która doświadcza trudności, bo założyciel okazał się nadmiernym optymistą i był za bardzo zakochany we własnych marzeniach.
— Marzeniach? Ja nie mam marzeń. Jestem twardym jak skała biznesmenem — prychnął Randolph. — Może nie jestem dobrym biznesmenem, ale nie jestem marzycielem z głową w chmurach.
Yamagata spojrzał na Amerykanina, którego znał od prawie dziesięciu lat.
— Jesteś pewien?
— Nie jestem — warknął Dan. — Wahadłowiec jest ważnym elementem całości. Jeśli nie będziemy mieli taniej i niezawodnej metody transportu na orbitę, satelita energetyczny będzie tylko wielkim bibelotem na niebie.
— Bibelotem? — Yamagata przez sekundę wyglądał na zaskoczonego. — Aha, czymś kosztownym i bezużytecznym.
— Dokładnie, Sai.
— Więc masz zamiar kontynuować budowę wahadłowca?
— Jeśli zdołam.
Yamagata zawahał się na moment, po czym rzekł:
— Mogę dostarczyć ci kapitału na trzy kolejne lata, nawet przy obecnym poziomie strat.
— Nie, dzięki, Sai. Tkwiłbym po dwakroć w szambie, gdybym pozwolił komuś położyć łapy na moje firmie.
Yamagata westchnął dramatycznie.
— Ależ ty jesteś uparty, Danielu. Randolph dotknął swojego krzywego nosa.
— Też to zauważyłeś?
Drzwi uchyliły się i zajrzała asystentka Randolpha.
— Joe Tenny przyszedł — powiedziała. — Pogrzeb pani Aarons…
Tenny przepchnął się obok niej: niski, pulchny, ponury mężczyzna w koszulce i ciasnym, srebrnoszarym swetrze oraz nowych błękitnych dżinsach.
— Trzeba się zbierać na pogrzeb Hannah, szefie — powiedział szorstko, lecz rzeczowo. — Ja prowadzę.