MIESZKANIE DANA RANDOLPHA

Gdy Dan wracał do domu po pracy, mieszkanie było zawsze czyste i wysprzątane. Jego biuro mieściło się zaledwie pięćdziesiąt metrów od mieszkania, wystarczyło przejść po podeście okalającym hangar z trzech stron, ale Tomasina, potężnie zbudowana sprzątaczka, o zawsze kwaśnej minie, jakoś zdołała ogarnąć mieszkanie, nawet jeśli Dan wychodził tylko na parę minut. Czyściła jego ubrania, myła naczynia i utrzymywała mieszkanie w idealnej czystości, nie wchodząc Danowi w drogę. Dan przeważnie nawet nie zdawał sobie sprawy z jej istnienia — jedynym dowodem na nie było wysprzątane mieszkanie. Czasem zostawiała mu kartkę zapisaną wielkimi, drukowanymi literami, z prośbą o zakupienie jakichś środków czystości, które się kończyły.

Rozbierając się, Dan zastanawiał się, co zrobić z problemem, który postawił przed nim los. Gdzieś w firmie mam szpiega, powtarzał sobie. Jak go znaleźć? Wynająć prywatnego detektywa? Powiedzieć o tym Passeau? Pewnie ściągnąłby zaraz FBI.

Wahał się, pełen niepewności. Komu mogę ufać? Zadawał sobie to pytanie, patrząc w lustro, przed którym czyścił zęby. Wiem, Joe Tenny. Joe włożył w ten projekt prawie tyle co ja. Hannah była dla niego jak siostra. Nie, raczej jak dorosła córka.

Wchodząc do swojego wielkiego łóżka, Dan uświadomił sobie, że lista osób, którym mógł zaufać, kończy się na Tennym. Z całej firmy, liczącej sobie jakieś osiemset osób, nie znał nikogo innego, komu mógłby całkowicie zaufać. A jedna z tych osób była szpiegiem. Sabotażystą.

Poczekaj, powiedział sobie w duchu, wyłączając nocną lampkę. Taki ktoś musi być biegły technicznie. To nie mogłaby być — na przykład — April. Doskonale sobie radzi z prowadzeniem biura, ale nie jest inżynierem.

I wtedy pojawiła się myśl: to wszystko może być udawane. Sabotażystą wcale nie musiałby ujawniać swoich technicznych umiejętności. Jak określa się taką osobę w szpiegowskim slangu? Kret, przypomniał sobie. Mam w firmie kreta.

Leżał w łóżku w ciemnościach i przeskakiwał z jednej myśli do drugiej. Przestań się zadręczać, powiedział sobie. Zaśnij. Niech podświadomość popracuje nad problemem. Kiedy będziesz jutro wstawał, prawdopodobnie podsunie ci odpowiedź.

Uznał, że udzielił sobie dobrej rady, przewrócił się na bok i zamknął oczy. Ale sen nie nadchodził. Nadal widział we śnie Jane, u boku gubernatora Scanwella.


Inwestor z Austin okazał się tak marudny, że Dan przypuszczał, iż w ogóle nie będzie w stanie dopchać się do gubernatora i porozmawiać z nim na osobności, ale Len Kinsky powiedział mu, żeby był cierpliwy.

— Pół Teksasu próbuje się teraz zobaczyć ze Scanwellem — powiedział Kinsky przekrzykując szum i brzęczenie tłumu. Stali przy jednym z barów ustawionych w rozległej przestrzeni hotelowego atrium.

— Tego się właśnie obawiam — mruknął Dan, sącząc swoje sherry. — Będziemy tu sterczeć całą noc i nie dopchamy się do niego.

— Bądź cierpliwy — rzekł Kinsky. — Pospaceruj sobie. Drinki są za darmo, nie?

— Kolacja też — przyznał Dan.

Kinsky skrzywił się, dając mu do zrozumienia, co myśli o teksańskiej kuchni.

Dan chciał wyjść. Nie podobał mu się widok Jane stojącej przy Scanwellu. Drażniło go to, denerwowało. Takie wybrała życie, powiedział sobie. Jest politykiem i uwielbia to. Dan miał ochotę uciec.

Zamiast tego przedzierał się przez tłum obcych, z drinkiem w dłoni, uśmiechając się mechanicznie do mężczyzn we frakach i wystrojonych, obwieszonych biżuterią kobiet. Nie znal nikogo z nich i oni go nie znali. Specjalnie oddalił się od Kin-sky’ego, który rozmawiał z młodą blondynką, z szelmowskim uśmiechem na ustach. Wędrując w tłumie, Dan zastanawiał się, po co tracić czas; chciał uciec, ale wiedział, że zostanie aż do pełnego goryczy końca.

Dostrzegł jakąś rudą piękność, która wyglądała na równie zagubioną, samotną, trzymającą wysmukły kieliszek z szampanem w jednej ręce i kosztowną torebkę w drugiej. Miała na sobie krótką sukienkę wyszywaną czarnymi i czerwonymi cekinami.

— Ma pani suknię w barwach mojej szkoły — rzekł Dan zamiast wstępu.

Nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia i po wymienieniu kilku zdań Dan odszedł. Nie ma za grosz poczucia humoru, uznał.

Kinsky znów go odnalazł i poszli do sali balowej, gdzie nakryto do kolacji: mnóstwo okrągłych stołów. Dan i jego dyrektor PR usiedli do stołu z ósemką starszych kobiet i mężczyzn. Kiedy jeden z nich zapytał Dana, na czym polega jego praca, a Dan zaczął wyjaśniać, szybko zmienił temat i zaczął rozmawiać o golfie.

Grupy kelnerek ustawiły potrawy na stole. Opiekany stek i gotowane ziemniaki, plus bukiet rozgotowanych warzyw. Dan spojrzał na Kinsky’ego: dyrektor PR wyglądał jak męczennik prowadzony na szubienicę.

Przy głównym stole Scanwell wygłosił krótką mowę na temat wspaniałej inicjatywy dobroczynnej, z okazji której i zorganizowano tę kolację. Dan prawie go nie słuchał. Patrz; na Jane, siedzącą obok gubernatora. Była wspaniała; czuła s: jak ryba w wodzie, uśmiechała się i plotkowała z pozostalyn siedzącymi przy głównym stole.

Kolejne przemówienia wydawały się trwać wiecznie; Da słuchał, jak kolejne osoby gratulują sobie nawzajem wspank le wykonanych zadań. Tak, powiedział sobie w duchu Dai a wspaniałe zadania, które ja próbuję wykonać, nic ich ni obchodzą.

Wzdrygnął się, gdy Kinsky postukał go w ramię.

— Powiedziałem ci, że się uda — szepnął Kinsky, pochylają się tak blisko, że Dan wystraszył się, myśląc, że Kinsky cho go polizać w ucho. Dyrektor PR trzymał małą, białą karteczkę na której napisano cyfry: 2335.

— Chce się z tobą spotkać w swoim apartamencie — szepnął Dan wziął karteczkę i obrócił ją. Była to wizytówka gubernatora, z pieczęcią biura, numerem gorącej linii i oficjałnyn adresem poczty elektronicznej.

Scanwell nie został, by wysłuchać wszystkich przemówień Wstał, pożegnał się uściskiem dłoni ze wszystkimi przy stole i przeprosił, że musi wyjść wcześniej. Jane wyszła z nim.

— No, dalej — szturchnął Dana Kinsky.

Z uczuciem, że tak naprawdę chciałby uciec z tego hotelu i w ogóle z Austin, Dan odsunął krzesło i wstał. Poszedł za Kin-skym i pojechali szklaną windą na dwudzieste trzecie piętro.

Kiedy wyszli z windy, dwóch ponurych policjantów w mundurach policji stanowej, na tyle wielkich, że mogliby grać w narodowej lidze futbolowej, sprawdziło ich identyfikatory i wskazało im drogę. Dan nacisnął przycisk dzwonka; asystent we fraku, pod muszką, pojawił się natychmiast i wprowadził ich do apartamentu. Pomieszczenie wyłożono grubym dywanem, umeblowano obitymi pluszem meblami z polerowanego dębu. Dwie ściany salonu zajmowały okna, które teraz zasłonięto draperiami.

Scanwell rozsiadł się na długiej sofie. Zdjął marynarkę, w dłoni trzymał kryształową szklankę z burbonem.

— Witam, gubernatorze — odezwał się Dan. — Jestem wdzięczny, że mógł pan poświęcić nam swój czas.

— Zapraszam — zawołał gubernator do Dana i Kinsky’ego. Wskazał ręką w stronę baru. — Niech się panowie poczęstują jakimś drinkiem — po czym oparł obute stopy na stoliku.

Jane nie było w pobliżu. Dwóch asystentów stało przy barze, mężczyzna w luźnych spodniach i brązowej, sportowej marynarce i kobieta w dopasowanym garniturze. Żadne z nich nie było na bankiecie, który odbywał się na dole. Dan dostrzegł wypukłość pod marynarką mężczyzny. Pistolet. To ochrona.

Z rzędu butelek ustawionych na barze Dan wybrał wodę San Pellegrino.

— W lodówce jest piwo, jeśli panowie mają ochotę — odezwał się asystent. — Butelkowany Lone Star.

Dan uśmiechnął się i nalał sobie wody.

— Dziękuję — odparł, rozmyślając, że wolałby pozostać trzeźwy przez resztę wieczoru.

— Poczekajcie na zewnątrz — zwrócił się Scanwell do asystenta i ochrony. — Gdybym czegoś potrzebował, będę krzyczeć.

Wyszli, a z sypialni wynurzyła się Jane, przygładzając włosy. Dan poczuł, że zabrakło mu tchu. Uśmiechnęła się do niego niepewnie, po czym podeszła do sofy i usiadła obok Scanwella.

— No, dalej — Scanwell machnął ręką w stronę Dana. — Rozgośćcie się, panowie.

Dan zajął jedno z wyściełanych krzeseł po drugiej stronie stolika. Kinsky usiadł obok niego.

Scanwell uśmiechnął się do Dana przyjaźnie.

— Chciałbym się dowiedzieć — rzekł — jakim cudem udało się wam namówić mój urząd do spraw parków na wynajęcie części parku stanowego i urządzenie tam kosmodromu. — Dan zauważył, że gubernator jest lekko schrypnięty. Za dużo rozmawiał z ludźmi, przekrzykując hałas tłumu.

Dan odwzajemnił uśmiech.

— Potrzebowali forsy. Deficyt budżetowy, te rzeczy. Ale łatwe to nie było. Musiałem słodko szczebiotać do szesnastu różnych biurokratów, żeby pozwolono mi wynająć stare ranczo Wynne’ów.

Scanwell potrząsnął głową.

— Spadły na mnie za to gromy, kiedy ubiegałem się o reelekcję.

— Przecież hrabstwo Calhoun głosowało na pana — odparł Dan. — Cieszą się z nowych miejsc pracy.

— Ilu inżynierów tam macie?

— Nie chodzi tylko o inżynierów. To także ludzie, którzy prowadzą nowy prom. Ludzie z motelu. Kierowcy ciężarówek, drogowcy i budowlańcy. Wszyscy głosowali i lubią swoje czeki z wypłatą.

— Ale jak sobie pan poradził z moimi ludźmi z ochrony środowiska?

Dan uśmiechnął się jeszcze szerzej.

— Panie gubernatorze, należący do NASA ośrodek lotów kosmicznych imienia Kennedy’ego mieści się tuż obok rezerwatu przyrodniczego Cape Canaveral. Starty rakiet nie przeszkadzają pelikanom.

Scanwell lekko przechylił głowę na bok.

— Może i tak. Ale musi mieć pan dar przekonywania ludzi.

— Dan potrafi być niezmiernie przekonujący — rzekła Jane, nie uśmiechając się. — Jeśli tylko zechce.

— Jane opowiadała mi o pana projekcie — rzekł Scanwell.

— Będę z panem szczery, panie gubernatorze — odezwał się Dan. — Moja firma jest w poważnych tarapatach finansowych.

Scanwell pokiwał głową ze współczuciem.

— Słyszałem.

— Ale potrafię z tego wybrnąć — mówił dalej Dan. — Gdybym tylko zaczął dostarczać energię z satelity, zmieniłbym energetyczny obraz Ameryki. Całego świata.

— To „gdybym” jest dość istotne, nieprawdaż?

— Jeśli chodzi o technologię, to nie. Wiemy, co trzeba zrobić, żeby satelita działał. Problem ma charakter ekonomiczny.

Scanwell zaśmiał się.

— Czy nie zawsze tak jest?

— Niezależne źródła energii mogłyby stać się głównym elementem kampanii Morgana — wtrąciła Jane.

Morgana, pomyślał Dan. Mówi o nim po imieniu.

— To nie będzie łatwe — rzekł Scanwell, marszcząc brwi.

— Jeśli głównym punktem mojej kampanii mają być niezależne źródła energii, będę miał przeciwko sobie cały przemysł naftowy. Chodzi o duże pieniądze.

— I władzę — przytaknął Dan.

— Już kiedyś z nimi walczyłeś’ — przypomniała Jane. — I wygrałeś’.

Scanwell uśmiechnął się rozpaczliwie.

— Tak, jakoś się prześliznąłem i zostałem gubernatorem. Ale Garrison i jego ludzie zrobią wszystko, żeby mnie załatwić.

— Garrison? — spytał Dan. I zrozumiał natychmiast, że Garrison z Tricontinental Oil będzie przeciwko każdemu kandydatowi, który zagrozi jego władzy.

— To nie będzie łatwe, ale jestem gotów na tę walkę — powiedział gubernator-jeśli tylko zdołam udowodnić, że mamy praktyczną alternatywę dla importu ropy.

— Sądzę, że moglibyśmy pomóc — odezwał się Kinsky.

— Satelity energetyczne mogą odegrać ważną rolę w uniezależnieniu Ameryki od zagranicznej ropy.

— Rzeczywiście tak jest? — spytał Scanwell, patrząc na Dana z ukosa.

— Tak, panie gubernatorze. Mając satelity energetyczne i elektrownie jądrowe, moglibyśmy…

— Ludzie boją się energii jądrowej — przerwał mu Scanwell.

— Tak, woleliby w ogóle nie mieć prądu — mruknął Dan.

Satelity energetyczne nie stwarzają żadnych problemów ekologicznych — rzekł Kinsky, próbując znów zepchnąć rozmowę na właściwe tory. — To energia słoneczna. Nikt si boi energii słonecznej.

— Ale teraz macie problem — zwrócił się Scanwe Dana.

— Poważny problem — przyznał Dan. — Szczerze mó\ panie gubernatorze, interesuje nas każda pomoc.

Zanim Scanwell zdołał odpowiedzieć, wtrąciła się Jć:

— Wsparcie głównego kandydata na prezydenta pomog wam zdobyć pieniądze, prawda?

Dan skinął niepewnie głową.

— Jasne, jeśli tylko kampania się rozkręci. Problem po na tym, że pieniądze są mi potrzebne teraz.

— I obietnica finansowania rządowego po wyborze A gana — dodała Jane.

— Cóż — rzekł Dan, rozciągając to słowo — finansowi rządowe to miecz obosieczny.

Brwi Scanwella powędrowały w górę w zdumieniu.

— Dan chciał powiedzieć… — odezwał się Kinsky.

— Chciałem powiedzieć, że finansowanie federalne s‹ gnie na nas cały rządowy nadzór i biurokrację. NASA c rządzić tym cyrkiem. Każda komisja Kongresu będzie chci wetknąć tam nos.

Jane wyglądała na zirytowaną, ale Scanwell znów uśmie nął się szeroko.

— Ma pan absolutną rację. Ale cóż innego rząd mógłby i pana zrobić, jeśli już zostanę wybrany?

Pochylając się na krześle, Dan wyjaśnił:

— Zaoferować gwarancje kredytów. Tak samo, jak rz zagwarantował je Lockheedowi i Chryslerowi, kiedy popac w tarapaty.

— To było dawno temu — zauważyła Jane.

— Gwarancje kredytowe — mruknął Scanwell, patrząc nią.

— Podatników nie będzie to kosztowało ani centa — rze Dan. — Rząd federalny po prostu zagwarantuje spłatę wszelkii kredytów Astro ze skarbu państwa. Wall Street załatwi resztę.

— Czy sądzisz, że zdołacie zdobyć odpowiedni kapitał, żeby dokończyć ten projekt? — spytała Jane.

— Tak, na prywatnych rynkach pieniężnych. Jeśli rząd zagwarantuje spłatę kredytów.

— A jeśli się nie uda? — spytał Scanwell.

— To nie jest problem — odparł Dan. — Problem w tym, że ja potrzebuję tych pieniędzy teraz. Z całym szacunkiem, panie gubernatorze, nie mogę czekać, aż zacznie się kampania ani aż znajdzie się pan w Białym Domu. Muszę wypłacać ludziom pensje i mam satelitę do uruchomienia.

Scanwell długo patrzył Danowi w oczy, jakby próbował wysondować, co ten ma na myśli.

— Potrzebujemy więc pieniędzy, żeby jakoś z tym ruszyć — mruknął w końcu.

— Na to wygląda — odparł Dan.

— Morgan, to pozwoliłoby ci ściągnąć na siebie uwagę mediów — odezwała się Jane. — Nowy, błyskotliwy pomysł. Nowy sposób na wykorzystanie przewagi Ameryki w kosmosie. Droga do niezależności w przemyśle energetycznym. To mogłoby wygenerować dokładnie takie zainteresowanie, jakiego nam trzeba.

— Przemysłowi naftowemu to się nie spodoba — mruknął Scanwell.

— Zaakceptują to, jeśli to odpowiednio rozegramy — rzekła Jane. — Wytłumaczymy im, że to czyn patriotyczny.

Gubernator posłał jej wymuszony uśmiech.

— To nie są patrioci, Jane. Przemysł naftowy nie jest amerykański, nie poczuwa się do bycia lojalnym wobec jakiegokolwiek kraju.

— Przemysł naftowy finansuje terroryzm — wtrącił Kinsky. — I dlatego właśnie potrzeba nam satelitów energetycznych — rzekł Dan. — Żebyśmy przestali być od nich zależni.

Scanwell pokiwał wolno głową, ale Dan nadal widział w jego oczach pytanie: a jeśli wam się nie uda?

— Uda nam się — zapewnił Dan. — Jeśli tylko zdobędziemy fundusze na ten krok do przodu, zanim będę musiał zamknąć firmę.

Gubernator wstał i wyciągnął rękę.

— Dał mi pan dużo do myślenia. Zobaczę, co moi ludzie wymyślą. Skontaktuję się za parę dni.

Dan wstał i odwzajemnił uścisk dłoni.

— Będę bardzo wdzięczny, jeśli coś się uda zrobić, panie gubernatorze.

Dan wiedział, że został właśnie odprawiony. Spojrzał na Jane, ale unikała jego wzroku.

Scanwell wyglądał na zakłopotanego. Nie wypuszczając z dłoni ręki Dana, rzekł:

— Hm, czy moglibyśmy zamienić parę słów na osobności?

Dan pozwolił zaprowadzić się do wielkiej sypialni. Łóżko było starannie zasłane, nigdzie nie było śladu ubrań ani bagażu.

Scanwell zamknął drzwi.

— Jane powiedziała mi, że kiedyś byliście sobie bliscy. Zaskoczony Dan nie wiedział, co powiedzieć.

— Dan, nadal ją kochasz?

Dan pokiwał głową. Bał się odezwać, żeby nie powiedzieć, co naprawdę czuje.

Na pobrużdżonej twarzy Scanwella wykwitł smutny uśmiech.

— Ja też, wiesz. Ona znaczy dla mnie wszystko.

— Więcej niż Biały Dom? — wyrzucił z siebie Dan. Uśmiech zgasł.

— Mam nadzieję, że nigdy nie będę musiał dokonywać takiego wyboru.

Do licha, pomyślał Dan. Dlaczego on musiał być taki cholernie szczery? Wszystko byłoby o wiele łatwiejsze, gdyby okazał się podłym skurwielem.

Загрузка...