BUNKIER

— T minus dziesięć minut — ogłosił komputer odmierzający czas.

— Tankowanie zakończone — oznajmił jeden z techników.

— Zrozumiałem, tankowanie zakończone — rzekł dyrektor operacji startowej, stukając na stojącej przed nim klawiaturze. Był łysiejącym grubasem, tak opanowanym, że Dan zastanawiał się, czy on w ogóle kiedykolwiek się poci. W korporacyjnej strukturze oficjalnie był asystentem Lynn Van Buren, choć zdobył solidne doświadczenie, pracując w wojsku przy rakietach balistycznych, zanim odszedł na wcześniejszą emeryturę i zaczął pracować dla Astro.

Wśród sześciu pozostałych osób siedzących przy konsolach w bunkrze o grubych ścianach z betonu było trzech weteranów z NASA; pozostała trójka to młodzi absolwenci uczelni technicznych. Wszyscy mieli słuchawki na głowach i oczy utkwione w ekranach i wskaźnikach na konsolach.

W bunkrze nie było okien, ale całą jedną ścianę zajmował wielki ekran, na którym było widać rakietę nośną z wahadłowcem na stanowisku startowym i osłaniające je rdzawoczerwone rusztowanie.

Dan stał przy stalowych drzwiach bunkra, czując, jak sztywnieje z nerwów: zawsze tak się czuł podczas odliczania. Odpalenie rakiety na paliwo stałe było stosunkowo prostą operacją — o wiele prostszą niż start rakiety na paliwo płynne, z których korzystała NASA i inne agencje badań kosmicznych. A mimo to Dan miał wrażenie, że w bunkrze jest duszno i gorąco, wilgotno od potu i pachnie stresem.

— T minus siedem minut. Odsuwamy rusztowanie za dwie minuty.

Interkom zabrzęczał, jak nieproszony insekt w środku ściśle zdefiniowanej, formalnej procedury. Młody człowiek, który zajmował się komunikacją ze światem zewnętrznym, przycisnął dłoń do słuchawki i wyszeptał coś do mikrofonu. Nowy pracownik, absolwent Duke University, obrócił się w fotelu i przywołał Dana gestem, wskazując mu telefon na betonowej ścianie.

Krzywiąc się ze złości, Dan wyszarpnął słuchawkę z widełek.

— Dan? Co się tam, kurwa, dzieje? — w słuchawce rozległ się głos Kinsky’ego na granicy pisku.

— Nie teraz, Len — odparł stanowczo Dan.

— Zamierzasz wystartować? — głos Lenny’ego zabrzmiał jeszcze bardziej piskliwie.

— Porozmawiamy, jak wrócę do biura. Poczekaj tam na mnie.

— Na litość boską, Dan, nie możesz…

Dan rzucił słuchawkę na widełki, po czym podszedł do człowieka od łączności i postukał go w ramię. Młody człowiek uniósł wzrok. Dan przeciągnął palcem po gardle.

— Żadnych połączeń z zewnątrz — rzeki. — Bez względu na to, kto to jest.

Młody człowiek pokiwał głową. Dan wrócił na swoje miejsce przy drzwiach, gdzie mógł przyglądać się wszystkim członkom zespołu. Ostatnią rzeczą, j akiej mi trzeba, jest telefon od Passeau albo jakiegoś innego rządowego wrzodu na dupie informujący mnie, że nie mam zgody na start.

— T minus pięć minut. Zaczynamy odsuwać rusztowanie.

— Potwierdzam. Odsuwamy rusztowanie.

Dan dostrzegł, że wielka konstrukcja zaczyna się powoli odsuwać od rakiety nośnej z wahadłowcem, jak stalowa rama o wysokości dwudziestu pięciu pięter, tocząca się po szynach. Wieża łącząca sterczała po drugiej stronie platformy startowej; jej przewody elektryczne i paliwowe zwisały z rakiety nośnej i wahadłowca.

Czemu Len się tak nakręcił? Dan powtarzał sobie w duchu to pytanie, po czym sam sobie odpowiedział: jest wkurzony, bo nie poinformowałem go o starcie z wyprzedzeniem. Pewnie dlatego.

Dan stłumił chęć wyjścia na zewnątrz. Czuł, jak rośnie napięcie. Zespół startowy brnął spokojnie przez odliczanie, żadnych problemów, żadnych potknięć, a w nim wszystko zwijało się w kłębek, jak za dawnych czasów, gdy siedzieli w kapsule na szczycie wielkiej rakiety, czekając na jej start ze świadomością, że siedzą na takiej ilości materiałów wybuchowych, iż możliwe było rozniesienie na gorące jak piekło strzępy rakiety i jej ludzkiego ładunku.

— T minus cztery minuty. Jak z pogodą?

Kobieta po prawej stronie dyrektora nacisnęła kilka klawiszy.

— Warunki pogodowe znacznie powyżej minimum. Żadnych problemów.

— Warunki pogodowe potwierdzone — ogłosił dyrektor. Dan wiedział, że nie ma potrzeby sprawdzania pogody ani ruchu lotniczego. Rakieta miała wznieść się pionowo, po czym lekko zanurkować nad Zatoką, o wiele wyżej niż jakikolwiek ruch lotniczy. Znajdzie się poza kontrolowanym obszarem powietrznym w czasie krótszym od minuty, powiedział sobie Dan. Nie ma sensu zawracać sobie głowy FML ani kimkolwiek innym.

— Awaryjne lądowiska? — spytał dyrektor operacji startowej, rzucając okiem na listę kontrolną na ekranie.

Trzy lotniska, w Hiszpanii, Afryce Południowej i Australii, zostały powiadomione, gdy rozpoczęło się odliczanie, niecałą godzinę temu. Wszystkie potwierdziły, że w razie potrzeby wstrzymają wszelki ruch, gdyby wahadłowiec musiał przerwać lot i lądować awaryjnie na którymś z nich.

Van Buren i jej ludzie donieśli, że w Caracas panuje pełna gotowość. Dan rozmawiał z nią, zanim zszedł do bunkra. Lynn najwyraźniej dobrze się bawiła pobytem w Wenezueli, choć ani ona, ani ktokolwiek z jej towarzyszy nie opuścili lotniska.

Odliczanie trwało. Malutki obłoczek mgły pojawił się przy dolnej części wahadłowca. Jego silniki rakietowe spalały ciekły tlen i ciekły wodór, więc było tam zimno i w wilgotnym powietrzu nawiewanym przez ciepłą letnią bryzę skraplała się para, przyjmując postać chmury unoszącej się przy zbiornikach wahadłowca.

Ze wzrokiem utkwionym w wielkim ekranie, Dan dostrzegł, że niebo na zewnątrz jest wyjątkowo jasne, jaskra-wobłękitne, z zaledwie kilkoma wolno przesuwającymi się cumulusami. Oblizał wargi, zacisnął pięści i powstrzymał chęć, żeby pospacerować tam i z powrotem. Zespół może zacząć się denerwować, pomyślał. Ale szybki spacer do toalety nikogo nie zdziwi.

Toaleta w bunkrze nie była większa od szafy; miała ściany z cienkiej sklejki. Dan cały czas słyszał odliczanie.

Wyszedł, gdy ktoś z zespołu zawołał:

— Włączono zasilanie wewnętrzne.

— Potwierdzam, zasilanie wewnętrzne.

— T minus dwie minuty. Odłączam przewody.

Od rakiety nośnej i wahadłowca odpadły przewody.

Dobrze, pomyślał Dan. Od tej chwili wszystko odbywa się automatycznie. Założył ręce na plecach i trzymał kciuki.

Komputer odliczał teraz sekundy. Dan wstrzymał oddech. Pięć, cztery…

— Wszystkie systemy gotowe. Dwa, jeden…

— Zapłon.

U podstawy rakiety wykwitła kula ognia i przez przerażająco długą chwile potężna rakieta stała nieruchomo na ogniu. Potem zaczęła się wznosić, powoli, jak stateczny monarcha powstający z tronu.

— Leć, mała! — krzyknął ktoś.

— Do góry, do góry, jazda!

Dźwięk przetoczył się nad nimi; potężne fale czystej energii przeszyły bunkier, aż odczuli to w kościach. Dan poczuł, jakby miał w środku jakiś instrument muzyczny z grającymi pełną parą strunami basowymi.

Na ekranie ściennym pojawiła się kłębiąca się chmura szarego dymu.

— Lot nurkowy potwierdzono — usłyszał Dan.

— Jest w drodze.

Dyrektor operacji startowej odsunął swój fotel na kółkach, zdjął słuchawki i wstał.

— Dalej, szefie, chodźmy rzucić okiem.

Dan poszedł za otyłym dyrektorem; wyszli na rozświetloną porannym słońcem przestrzeń i zobaczyli smugę gazów spalinowych, która zaczynała się już rozmywać. Błysk światła zaskoczył Dana; dopiero po sekundzie zrozumiał, że to właśnie uruchomiły się silniki wahadłowca.

Usłyszeli głos ze środka bunkra:

— Rozdzielenie potwierdzono. Zapłon silników wahadłowca, potwierdzono.

Dyrektor posłał Danowi krzywy uśmiech.

— Świetnie. Ja na dziś kończę pracę. Zabieram moich ludzi i jedziemy do motelu na piwo.


Dan nigdy nie widział Kinsky’ego tak wkurzonego.

Rozlatującym się Chevroletem pojechał ze stanowiska startowego z powrotem do hangaru A i pobiegł po schodach z zamiarem zadzwonienia do Lynn Van Buren, na lotnisko w Caracas. Z wyrazu twarzy April wywnioskował jednak, że szykują się kłopoty.

Zanim zapytał, szepnęła z naciskiem:

— Len jest w gabinecie.

— Dobrze — odparł Dan, przypominając sobie, że sam kazał swojemu dyrektorowi PR tam czekać. — Załatwię to.

April rzuciła mu spojrzenie, które miało znaczyć: „Mam nadzieję”. Dan otworzył drzwi i wkroczył do swojego biura.

Kinsky stał przy oknie, w pomiętej koszuli, rozczochrany, z twarzą poczerwieniałą ze złości. Odwrócił się i stanął twarzą w twarz z Danem.

— Wystrzeliłeś go! I nic mi nie powiedziałeś! Dan podszedł do biurka, ale nie usiadł.

— Nikomu nie powiedziałem, poza zespołem startowym.

— Najgłupsza rzecz, o jakiej w życiu słyszałem!

— Len, nie bierz tego do siebie. Chciałem utrzymać to w tajemnicy, żeby nikt z władz się nie wtrącił i nie próbował mi przeszkodzić.

— I tak się teraz wtrącą, ty porąbany debilu.

— Może i jestem porąbany — odparł Dan, próbując rozładować sytuację — ale w dzieciństwie nie wykryto u mnie żadnego upośledzenia.

Kinsky’ego nie dało się tak ugłaskać.

— To jest jakaś pieprzona katastrofa! Nie możesz sobie ot, tak, wystrzeliwać rakiet, kiedy tylko zechcesz!

Dan usiadł przy biurku i odchylił się lekko.

— Len, jesteś moim dyrektorem PR, nie moim szefem.

— A co będzie, jeśli wahadłowiec się rozbije? Będziesz skończony. Skończony!

— Nie rozbije się. A w wahadłowcu nie ma nikogo. To lot bezzałogowy.

— To jak zamierzasz wylądować?

— Na autopilocie. Jeśli będzie trzeba, przełączymy na zdalne sterowanie.

Kinsky przechadzał się po gabinecie, potrząsając głową.

— Nie będzie tu lądować — wyjaśnił Dan. — Nie będziemy mieli żadnych problemów z FML, oczyszczeniem przestrzeni powietrznej, jeśli to cię martwi.

— Powinieneś był mi powiedzieć, Dan. Powinienem wiedzieć o takich rzeczach.

— Nie powiedziałem nikomu poza zespołem startowym — powtórzył Dan. — Do licha, nawet zespół serwisowy nie wiedział, że to będzie start. Powiedziałem im, że to test statyczny.

— Powinienem był wiedzieć — mruknął Lenny, nadal spacerując. — Jak to wygląda, dyrektor PR nie wie, co się dzieje. Nikt w to nie uwierzy. Oni nie uwierzą, że nie wiedziałem.

— Len, to mój problem, nie twój.

— Akurat! Wszystko się skupi na mnie. Ludzie uważają, że powinienem wiedzieć, Dan! Dostaję forsę za to, że wiem!

— Dostajesz forsę za zajmowanie się PR Astro Corporation. — Dan próbował się uśmiechnąć. — Przecież właśnie podsunąłem ci najlepszy temat w twojej karierze, Len. Za parę godzin rzucą się na ciebie wszyscy dziennikarze.

— Akurat — mruknął Kinsky. Zatrzymał się i spojrzał na Dana. — Odchodzę! Mam dość.

Własne słowa zaskoczyły Dana.

— Len, nie możesz odejść. Jesteś mi potrzebny…

— Odchodzę! — krzyknął Kinsky. — Już mnie nie ma.

— Wracasz do Nowego Jorku?

— Nie! Nie twój interes, gdzie jadę!

Trzasnął drzwiami i prawie wybiegł z biura Dana, mijając April. Siedząc z otwartymi ustami, Dan słuchał tupotu jego stóp odbijającego się echem od ścian hangaru.

W drzwiach pojawiła się zatrwożona April.

— Na dziewięć miliardów imion Boga, co w niego wstąpiło?

— spytał zdumiony Dan.

April wzruszyła ramionami.

— Wszystko w porządku?

— Tak, jasne — odparł Dan, nadal zdumiony napadem Kinsky’ego. Potrząsnął głową i pomyślał, że Len pewnie wróci, jak ochłonie.

— Muszę porozmawiać z Lynn Van Buren — zwrócił się do April, odzyskując panowanie nad sobą. — 1 niech nikt mi nie przeszkadza podczas tej rozmowy.

April skinęła głową i wróciła do swojego biurka. Dostrzegła, że zapala się lampka prywatnej linii telefonicznej Dana. Sięgnęła po własny telefon i wybrała domowy numer, mając nadzieję, że Kelly jeszcze nie wyszła.

Kelly Eamons siedziała na niepościelonej sofie w salonie mieszkania April i kłóciła się przez telefon z Chavezem.

— Masz wracać, Kelly. Szefostwo życzy sobie, żebyś wróciła do biura, i to natychmiast.

— Nacho, zbliżamy się do rozwiązania. Czuję to.

Na malutkim ekranie telefonu komórkowego Chavez wyglądał jak ciemna chmura, ale jego głos brzmiał donośnie. — A wiesz, co ja czuję? Czuję, jakby ktoś dyszał mi w kark, kiedy idę po schodach.

— Powstrzymaj ich jeszcze na parę dni.

— Nie mamy jeszcze paru dni. Góra chce, żebyś wróciła do biura. Mówią, że dla tej sprawy nie ma budżetu na pracę w terenie.

— Nacho, ale tu się coś dzieje. Naprawdę.

— Wracaj, Kelly. I bez głupich numerów.

— Daj mi jeszcze dwa dni.

— Nie ma mowy.

— No to czas do jutra.

— Dziś. Chcę zobaczyć twoją uśmiechniętą twarzyczkę w biurze dziś przed końcem pracy. Comprende?

W mieszkaniu zadzwonił telefon. O mały włos, pomyślała Kelly.

— Muszę lecieć, Nacho.

— Partnerko, masz wracać. Przez ciebie jestem w kłopotliwej sytuacji.

— Jasne. Do zobaczenia.

Eamons wyłączyła komórkę i podniosła słuchawkę telefonu stojącego na stoliku przy sofie.

— Kelly? — to April. Szybko opowiedziała agentce o tym, jak to Kinsky histerycznie nawrzeszczał na Dana.

— Powiedział, że odchodzi. Zwalnia się.

Eamons zastanowiła się przez chwilę, po czym spytała:

— Chcesz się w to pakować?

— To znaczy?

Eamons przełożyła słuchawkę do drugiego ucha.

— Zadzwonisz do Kinsky’ego? Pojedziesz do niego?


Roberto dostrzegł, że jakiś szczeniak wymalował napis BRUDAS na pokrytych kurzem tylnych drzwiach furgonetki, którą jeździł. Rozzłościł się, wyjął kraciastą chustkę z tylnej kieszeni ogrodniczek i starł napis. Lepiej, jak jest czysto. Nikt nie powinien zauważyć napisu BRUDAS, to może pomóc w identyfikacji samochodu.

Miał nie rzucać się w oczy, więc starał się. Jego wzrost zawsze to utrudniał, ale miał na sobie znoszone ubranie robotnika i jeździł zwykłą furgonetką. Jeszcze jeden latynoski robotnik, przynajmniej na pierwszy rzut oka. W okolicy było pełno Latynosów, mulatów, różnych ciemnoskórych z wąsami, o smutnych brązowych oczach, przedwcześnie postarzałych, bo musieli łapać się gównianych robót, których Anglosasi nawet nie tykali. Roberto kipiał gniewem, jadąc na południowy zachód od Houston. Wielopasmowa droga szybkiego ruchu łączyła się z US 59, dwupasmówką prowadzącą do Victorii, gdzie miał skręcić na trasę 77.

Przestrzegał ograniczenia prędkości. Tylko tego brakowało, żeby zatrzymał go jakiś teksański patrol, który nie ma nic lepszego do roboty od polowania na latynoskiego byłego skazańca. Mijały go samochody, autobusy, czasem nawet ciężarówki z przyczepą. Roberto w duchu zżymał się na bogatych facetów w szpanerskich kabrioletach i sportowych wozach. Blondynka w srebrnym BMW przemknęła obok niego, gadając radośnie przez telefon komórkowy przyklejony do ucha. Dziwka, pomyślał Roberto. Kradłem lepsze samochody.

Musiał jednak przyznać, że telefon komórkowy to dobry pomysł. Wyjął swój z kieszeni na piersi i zadzwonił do Kinsky-’ego do biura. Usłyszał tylko powitanie na poczcie głosowej: „Nie ma mnie w biurze albo rozmawiam na drugiej linii. Proszę podać nazwisko i numer, a oddzwonie natychmiast, gdy będę mógł”.

Roberto nie podawał nazwiska ani numeru. Ani wtedy, ani przy kolejnych dwóch telefonach.

— To ja — powiedział po prostu. — Musimy się spotkać. Bądź u siebie o ósmej.

Późnym popołudniem, kiedy niskie słońce zaczęło przeświecać przez okoliczne drzewa, Roberto doszedł do wniosku, że Kinsky’ego tego wieczora nie będzie już w biurze. Lepiej pojadę prosto do niego, pomyślał Roberto, zanim zamelduję się w tym cholernym motelu.

Загрузка...