USS HARRYS. TRUMAN

Potężny lotniskowiec pruł fale Morza Śródziemnego, a jego kapitan i oficer operacyjny tkwili pochyleni nad wyświetlaczem stołowym wraz z dowódcą oddziału szturmowego okrętu; na ich twarze padała poświata z elektronicznego ekranu. Na ekranie widać było obraz satelitarny, przedstawiający willę na szczycie wzgórza w pobliżu Marsylii. Dowódca miał na sobie zielony kombinezon, a dwaj pozostali oficerowie — brązowe mundury tropikalne.

— To supertajna operacja — mówił kapitan. — Na zlecenie samego Ministerstwa Obrony. Tylko my trzej o niej wiemy.

— A mój strzelec pokładowy? — spytał dowódca oddziału.

— Twój strzelec pokładowy siedzi na tylnym siedzeniu i robi, co do niego należy — odparł stanowczo oficer operacyjny. — Nie musi wiedzieć, gdzie leci pocisk.

— Jak dla niego, to będzie to po prostu test broni. Nic więcej — rzekł kapitan. — Nie możesz wlecieć trzydzieści kilometrów w obszar powietrzny Francji.

— Tak jest. Będę leciał tuż nad falami, żeby nas radary nie złapały.

— Masz pół godziny na dostanie się do punktu odpalenia — rzekł oficer operacyjny. — Obowiązuje cisza radiowa, ale masz pozostawać na nasłuchu na wypadek odwołania rozkazu.

— Nawigacja satelitarna przez cały czas? — spytał dowódca.

— Tak. Żadnego kontaktu ze statkiem po starcie — rzekł oficer operacyjny.

— A pocisk po wystrzeleniu będzie naprowadzany z satelity?

— Tak będzie lepiej.

Trzej mężczyźni wyprostowali się. Dowódca oddziału uśmiechnął się radośnie.

— Matko Boska, żabojady dostaną szału. Kapitana to nie rozśmieszyło.

— Jeśli zrobimy wszystko, jak trzeba, Francuzi będą myśleć, że grupa terrorystów została zaatakowana przez konkurencję. A przynajmniej taką opowiastkę zaserwują im nasi spece.

— Mam nadzieję, że się uda — rzekł dowódca.

— Róbcie, co do was należy — powiedział oficer operacyjny.

— Niech politycy w Waszyngtonie zajmą się resztą.

— Tak jest — dowódca oddziału zasalutował zgrabnie, po czym odwrócił się i ruszył do samolotu, który z zapalonym silnikiem czekał na niego na stanowisku katapultowania.


Al-Baszyr nalał szampana do dwóch wąskich kieliszków. Aprił usłyszała nieśmiałe pukanie do drzwi sypialni.

Z rozdrażnioną miną al-Baszyr wrzucił butelkę z szampanem do wiaderka i podszedł do drzwi. Uchylił je na parę centymetrów; April dostrzegła na korytarzu łysego mężczyznę o okrągłej twarzy. Wyglądał na zaniepokojonego. Dwaj mężczyźni zaczęli szybko rozmawiać — najwyraźniej po arabsku.

Al-Baszyr zamknął drzwi i wrócił do April z pociemniałą twarzą.

— Wygląda na to, że wasz prezydent uszedł z życiem — rzekł, krzywiąc się. — Ale zginęło ponad tysiąc Amerykanów, a satelita został wyłączony.

— Wy to zrobiliście? — spytała April, nadal siedząc na łóżku. Czuła, że brak jej tchu i robi jej się słabo.

— Tak — odparł al-Baszyr i uśmiechnął się. — Z małą pomocą naszych przyjaciół, jak śpiewali wasi Beatlesi.

— ADan?

— Randolph? Oczywiście, zostanie obwiniony o spowodowanie katastrofy. Jego satelita energetyczny zostanie przeklęty na wieki. I nikt nie będzie wiedział, że to nasza robota.

— Wasza robota? Uśmiechnął się jeszcze szerzej.

— Tak, moja. A ty nie wracasz do Stanów. Lecisz ze mną do Tunisu.

— Ale ja nie chcę…

— To, czego chcesz, jest bez znaczenia. Obiecałem sobie małą nagrodę po zakończeniu akcji z satelitą i właśnie ty nią jesteś.

Podał jej kieliszek z szampanem.

Aprił przez długą chwilę patrzyła na niego w milczeniu. Uśmiecha się, pomyślała. Właśnie zabił tysiące ludzi i uśmiecha się. Zrujnował Dana, skompromitował ideę satelity energetycznego i z tego powodu tak się cieszy.

Wstała, zaskoczona, że może ustać na nogach i nie trząść się. Bez słowa podeszła do al-Baszyra i wzięła od niego kieliszek.

— Spodoba ci się w moim domu w Tunisie. Jeśli tylko będziesz grzeczna, będziesz miała wszystkie luksusy.

— Wszystkie luksusy z wyjątkiem wolności — mruknęła April.

Cmoknął z dezaprobatą.

— Wy, Amerykanie, zawsze tyle gadacie o wolności.

— Zgadza się.

— Ciesz się życiem, śliczna. Przy mnie będzie ci o wiele lepiej niż w tym nieszczęsnym Teksasie.

April sączyła szampana i zastanawiała się intensywnie. Jestem nagrodą za zniszczenie Dana. Jestem jego zdobyczą. Schwytał mnie i będę musiała zrobić, co mi każe.

Al-Baszyr odstawił kieliszek na pokryty adamaszkiem wózek i zaczął odkrywać naczynia.

— O, widzisz? Stek na kolację, zupełnie jak w Teksasie. Jak u mamy.


Wahadłowiec zadygotał, gdy Adair wykonał pierwszy ze skrętów na dużej wysokości, których zadaniem było wytracić prędkość przed lądowaniem. Przynajmniej mamy za sobą najgorszą część wejścia w atmosferę, pomyślał Dan. Wszyscy siedzieli na swoich miejscach, przypięci do foteli, a rozgrzany wahadłowiec pędził przez atmosferę, zostawiając za sobą piękną smugę, jak meteor.

Dan włożył znów hełm, by móc połączyć się przez radio z Matagordą. Williamson siedział przy nim z nieco mniej odpychającą miną; Dan obiecał mu najlepszą opiekę lekarską w Stanach i oszałamiającą polisę ubezpieczeniową dla rodziny, w zamian za wyznanie wszystkiego FBI.

Głos Van Buren brzmiał, jakby była bliska łez.

— Dan, zginęły tysiące ludzi. Usmażyli się żywcem. Cały czas mówią o tym w telewizji.

— A senator Thornton?

— Nie wiem. Nie wspominali o niej. Prezydentowi nic się nie stało.

— Możesz do niej zadzwonić?

— Rozmawiałam z nią, kiedy to wszystko się zaczęło — odparła Van Buren — a potem łączność zanikła.

Po dwakroć do piekła i z powrotem, zżymał się Dan. Z Jane musi być wszystko w porządku. Skoro prezydentowi nic nie jest, z życiem uszły też wszystkie VIP-y, które stały przy nim. Nic jej nie jest. Nie zabili jej. Wszystko gra.

Tak bardzo chciałby mieć pewność.

Загрузка...