SEATTLE, WASZYNGTON

Znów lało, choć poranek był radosny i słoneczny. Rick Chatham wyjrzał przez zalane deszczem okno i pożałował, że nie jest w Arizonie, gdzie deszcze były równie rzadkie jak słońce w Seattle. Dom, w którym przebywał, znajdował się blisko portu, gdzie frachtowce z Chin i Japonii wypluwały ładunki z zabawkami, elektroniką, samochodami i Bóg raczy wiedzieć czym jeszcze. Globalizacja. Chatham nienawidził tego słowa. Amerykanie korzystają z taniej siły roboczej i niewolniczych obozów pracy, żeby tylko płacić o parę dolarów mniej za swoje luksusy.

Na chrzcie dano mu na imię Ulrich, co znaczy „wilcza potęga”. Podobało mu się to imię, choć nigdy o tym nie mówił. Było wiele rzeczy, o których nikomu nie mówił. Rick Chatham był człowiekiem pełnym tajemnic.

A nie wyglądał. Był nieciekawym trzydziestolatkiem, o tak przeciętnym wyglądzie, że mógł łatwo wtopić się w tłum, zupełnie niezauważony. Miał długie, blade włosy, które wiązał w kucyk, i starannie przystrzyżoną bródkę, która trochę urozmaicała jego nieciekawą twarz. W lewym uchu nosił kolczyk z brylantem i była to jego jedyna biżuteria. Wielkim bogactwem Chathama był jego umysł, jego inteligencja; był dumny z tego, że potrafi dostrzegać rzeczy niewidoczne dla innych, i z tego, że potrafi przekonać innych do swojego punktu widzenia.

Kiedy roztrzaskał się wahadłowiec Astro, Chatham nie zwrócił większej uwagi na relacje w mediach. Do chwili, gdy odkrył wielką aferę ekologiczną, której przyczyną mógł być satelita energetyczny. Odkrył ją przez przypadek: jedna ze stacji telewizyjnych, która nadała materiał o katastrofie wahadłowca, pokazała też krótkie animowane objaśnienie zasady działania satelity. To wystarczyło, żeby Chatham nabrał przekonania, że sam satelita energetyczny to bardzo kiepski pomysł.

— On wysyła mikrofale — opowiadał małej grupce ludzi, która zebrała się, by go wysłuchać. — Mikrofale, na litość boską! Jak przy gotowaniu! Można się samemu ugotować!

W salonie było osiem osób: tłoczyły się na kanapie, ktoś siedział na staroświeckim bujanym fotelu, inni — na poduszkach rozłożonych na podłodze z polerowanego dębu. Był to przedostatni przystanek w harmonogramie Chathama. Jeszcze jedno takie spotkanie, w Los Angeles, i z powrotem do domu, do Tucson.

— Mikrofale? — spytała jedna z kobiet.

— Mikrofale, takie same jak w kuchenkach.

— Rząd by na to nie pozwolił — rzekła. Reszta roześmiała się.

— Rząd mówi, że satelita energetyczny to czysta i przyjazna dla środowiska energia — wyjaśniał cierpliwie Chatham. — Nie spala żadnego paliwa. Wykorzystuje energię słoneczną. Tak, jasne. Ale w jaki sposób przesyła się energię z kosmosu na Ziemię? W postaci mikrofal. O mocy od pięciu do dziesięciu miliardów watów!

— Nie mogliby tego robić!

— Zrobią to, jeśli ich nie powstrzymamy.

— Chwileczkę — wtrącił szczupły, siwiejący mężczyzna, który był gospodarzem. On i jego żona mieli na sobie podobne, grubo dziergane szare golfy. — Przecież będą je przesyłać na specjalnie izolowany obszar, prawda? White Sands, o ile pamiętam.

— Tak twierdzą — przyznał Chatham.

— A promień rozłoży się na kilkudziesięciu kilometrach kwadratowych albo coś koło tego, więc nie będzie już na tyle silny, żeby zrobić komuś krzywdę.

— Gdyby tylko uwierzyć w to, co oni mówią — odparł Chatham. — Mówią, że ptaki będą mogły przelatywać przez wiązkę i nic im się nie stanie.

— Więc w czym problem? — gospodarz uśmiechnął się do Chathama, dając mu do zrozumienia, że tylko odgrywa adwokata diabła.

Chatham odwzajemnił uśmiech.

— Problem, proszę pana, polega na tym, że nie mamy pojęcia, jakie będą skutki długofalowe. Proszę pamiętać, że ekologia to nauka o rozumieniu skutków…

— Frank Herbert to napisał — mruknęła jedna z pozostałych uczestniczek, na tyle głośno, żeby wszyscy słyszeli. Na jej twarzy pojawił się zachwyt.

— I miał rację — warknął Chatham. — Wyobraźmy sobie, że ptak będzie zataczał kręgi wewnątrz wiązki promieni. Ile kółek może zrobić, zanim się ugotuje? Albo oślepnie?

— Oślepnie?

Chatham rozochocił się wyraźnie.

— W latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku Ministerstwo Obrony Stanów Zjednoczonych zamontowało szereg olbrzymich radarów za kołem polarnym, w Kanadzie i na Alasce. Miały stanowić system wczesnego ostrzegania w razie ataku Związku Radzieckiego.

— Co to ma wspólnego z satelitą energetycznym?

— Zaraz powiem — odparł Chatham. — Eskimosi odkryli, że obszar dookoła tych wielkich anten radarów jest cieplejszy niż pozostała część regionu, więc zaczęli zakładać obozowiska niedaleko radarów. I szybko zaczęli ślepnąć.

— Ślepnąć? — zdziwiła się kobieta.

— Ślepnąć. Te radary wytwarzały mikrofale. Eskimosom po prostu ugotowały się gałki oczne. Na twardo.

— Och, mój Boże!

Chatham dodał, nieomal triumfalnie:

— A mikrofale w takich radarach to drobiazg w porównaniu z tym, co przesyła na powierzchnię Ziemi satelita energetyczny.

Jeden z młodszych mężczyzn, w niechlujnym podkoszulku UCLA, zaoponował:

— Ale ja widziałem obrazki, na których bydło pasie się spokojnie między antenami.

— Tak, rysunki — odparł Chatham. — Gdyby próbowali coś takiego zrobić, mieliby pieczone steki z kopytami.

Zebrani zachichotali nieśmiało. Chatham mówił dalej:

— A poza tym nikt nie prowadził zaawansowanych badań na temat długofalowych skutków przesyłania gigawatów w atmosferze. Nikt.

— Sądzi pan, że to może mieć wpływ na klimat?

— A jak pan sądzi? — odparł Chatham z uśmieszkiem.

— Oznacza to — rzeki gospodarz — że musimy zrobić, co się da, by nie dopuścić do powstania takiego zagrożenia dla środowiska.

— Nie — warknął Chatham. — Musimy zrobić co się da, żeby nie dopuścić do powstania satelity energetycznego.

Загрузка...