Saito Yamagata siedział w kucki na macie tatami przy niskim stoliku, pokrytym laką tak lśniącą, że widział swoje odbicie na blacie. Wokół stołu siedziało jeszcze pięciu mężczyzn, wszyscy starsi od Yamagaty, siwowłosi lub szpakowaci, niektórzy łysiejący, a niektórzy z ogoloną głową, jak dawni samurajowie. Wszyscy mieli na sobie zachodnie garnitury, ciemnoszare lub ciemnobłękitne.
Wszędzie porozstawiano delikatne czarki z herbatą, ale w pomieszczeniu nie było służącego, który mógłby ją nalać. Spotkanie wymagało najbardziej rygorystycznych środków bezpieczeństwa.
Potęga przemysłowa Japonii, pomyślał Yamagata. Przedstawiciele pięciu największych korporacji w kraju. Ich łączna wartość wynosi jakieś biliony jenów. Sterują rządem, sterują największymi branżami Japonii, sterują samym Yamagata.
Saito nie miał problemów ze złożeniem propozycji. Wszystko było takie, jakie być powinno, pomyślał. Ja podejmuję ryzyko założenia nowego przedsiębiorstwa w kosmosie, pomyślał. Jeśli się nie powiedzie, to mój problem, nie ich. Jeśli się powiedzie, zdobędą jeszcze większe bogactwo i władzę, a Japonia stanie się producentem energii dla całego świata i Bliski Wschód znów popadnie w zapomnienie.
Niedoszły samuraj, klęczący na honorowym miejscu przy stole, mówił:
— Projekt amerykański napotkał w tym miesiącu dwie poważne komplikacje. Ich eksperymentalny wahadłowiec roztrzaskał się podczas lotu próbnego, a instalacja do wytwarzania wodoru eksplodowała, zabijając głównego inżyniera.
— Czyli komplikacje są trzy — mruknął najstarszy mężczyzna przy stole.
— Pańska arytmetyka jest bez zarzutu — przyznał samuraj, pochylając głowę na zgodę. Reszta roześmiała się.
Starszy spojrzał na Yamagatę siedzącego po drugiej stronie stołu.
— Te pożałowania godne incydenty zapewne sprawią, że pański konkurent może wycofać się z interesów, jak sądzę.
Yamagata wciągnął ze świstem powietrze, zanim odpowiedział.
— Raczej nie. Ten Amerykanin jest uparty aż do granic ryzyka. Dobrze go znam.
— Pracował dla pana przez parę lat — dodał inny.
— Tak. Lubiłem go wtedy. I nadal lubię.
— Przecież to konkurent.
— To prawda — odparł Yamagata, myśląc: ale cenny konkurent. Gdyby nie szaleńczy pęd Dana Randolpha do zbudowania amerykańskiego satelity energetycznego, ta piątka staruszków dumałaby teraz w rozterce nad moją własną firmą.
— Czy można go teraz wyeliminować?
— Jest w tarapatach finansowych — odparł Yamagata.
— Otrzymałem informację, że zgodził się na sprzedaż małej części udziałów Tricontinental Oil, żeby zdobyć fundusze na dalsze prowadzenie firmy.
— Garrison? — spytał jeden z mężczyzn, którego wiadomość ta najwyraźniej zaskoczyła.
— Garrison — odparł Yamagata, prawie szeptem.
— Jeśli Tricontinetal zdobędzie kontrolę nad amerykańskim satelitą energetycznym — odezwał się samuraj — będą mieli środki na doprowadzenie projektu do końca.
— I zrobią to co najmniej trzy lata przed uruchomieniem naszego satelity.
— To nie jest korzystne. To nie do przyjęcia — oznajmił starszy z mężczyzn.
— Transakcja z Garrisonem nie została jeszcze zawarta — rzekł Yamagata — choć wygląda na to, że będą próbowali szybko dobić targu.
— Nie możemy temu zapobiec?
Yamagata odczekał z pochyloną głową, aż skończą rozmawiać miedzy sobą i zwrócą się w jego stronę, po czym rzeki skromnie:
— Wydaje mi się, że znalazłem rozwiązanie. Milczeli, czekając, aż się wypowie.
— Amerykański satelita energetyczny jest prawie gotowy — wyjaśnił Yamagata. — Randołph musi jeszcze tylko znaleźć jakąś metodę transportowania ładunków i ludzi na satelitę. Po to właśnie zbudowali wahadłowiec.
— Ale się rozbił.
— Otóż to — przyznał Yamagata. — Dan Randołph nadal ma więc problem ze znalezieniem najbardziej ekonomicznego środka transportu na satelitę.
— Może skorzystać z wahadłowców NASA, prawda? Yamagata o mało się nie uśmiechnął.
— Rząd amerykański niechętnie brata się z prywatnymi firmami. Uważa, że każda organizacja, która walczy o zyski, jest podejrzana i należy ją traktować ostrożnie.
Wokół stołu rozległy się śmiechy i chichoty.
— Zawarcie takiej umowy z NASA, żeby pozwoliła mu wykorzystywać swoje wahadłowce, zajęłoby Randolphowi około roku. Oczywiście zakładając, że NASA w ogóle zechce z nim rozmawiać. Moim zdaniem NASA po prostu nie ma środków na realizację własnych misji, a co dopiero na świadczenie usług dla Randolpha.
— Zatem NASA możemy się nie przejmować.
— Na to wygląda — rzekł Yamagata. — To znaczy, że Randołph musi się zwrócić do którejś z prywatnych firm, w Stanach albo w Rosji.
— A Europejska Agencja Kosmiczna?
— Mają ograniczone możliwości i terminy zajęte z dużym wyprzedzeniem — wyjaśnił Yamagata. — Nie, Randołph musi zwrócić się do prywatnej firmy, albo w Stanach, albo w Rosji.
Zawahał się przez moment, po czym dodał:
— Albo w Japonii.
— Ach — rzekł samuraj. — Zaczynam rozumieć.
Nawet najstarszy z obecnych, zwykle skwaszony i ponury, pozwolił sobie na lekki uśmiech.
— Mógłbym zaproponować Randolphowi partnerstwo strategiczne. Rakiety Yamagaty rozwiążą problem transportu z i na satelitę. Pieniądze, które dostanie od Garrisona, będzie mógł przeznaczyć na budowę własnego wahadłowca.
— A co my z tego będziemy mieli?
Yamagata przymknął na moment oczy, a po chwili rzekł:
— Będziemy mieli udziały w wahadłowcu Randolpha. Może licencję na zbudowanie go w Japonii. Przy tak zaawansowanym systemie transportu może przyspieszymy o rok budowę własnego satelity energetycznego. I znacząco obniżymy koszty.
— Przecież pomysł z wahadłowcem Randolpha się nie powiódł. Maszyna rozbiła się.
— Rozbiła się — przytaknął Yamagata. — Większość nowych maszyn się rozbija. Większość nowych rakiet wybucha. Ale wahadłowiec Randolpha to dobra konstrukcja. I cenna.
Pięciu mężczyzn znów przykucnęło. Nikt nie zaczął klaskać ani nawet nie syknął z aprobatą, ale Yamagata wiedział, że tę rundę wygrał.