Wszyscy obecni w bunkrze wstali i zaczęli wiwatować, gdy Van Buren ogłosiła przez radio:
— Wahadłowiec wylądował. Misja zakończona. Wszyscy z wyjątkiem Passeau i jego dwóch przełożonych w szarych garniturach, choć Dan dostrzegł na twarzy Passeau cień uśmiechu.
Ekran zgasł, a Dan odwrócił się w kierunku trójki mężczyzn z FML z wielkim, przepełnionym zadowoleniem uśmiechem.
— Widzą panowie? Żadnych problemów.
— Jeden zero dla globalizacji — rzekł Passeau. — Ale jak ma pan zamiar ściągnąć tu wahadłowiec z Caracas?
— Statkiem — odparł radośnie Dan. — Mam już wyczarterowany frachtowiec. Ptaszek powinien tu być za tydzień, no, może dziesięć dni.
Ekipa z kontroli misji wyłączała konsole i wychodziła z bunkra, prosto w teksańskie słońce.
— Więc sądzi pan, że udało mu się nas wykiwać, prawda? — mruknął Pat zza mijających go techników.
Dan uniósł w górę brwi z niewinną miną.
— Ależ skąd. Sądzę, że udało mi się wykonać próbny lot, nie złamawszy żadnego z waszych przepisów.
— Powiedziałbym raczej, że udało się panu j e obej ść — rzekł oskarżycielskim tonem Pataszon.
— Udowodniłem prawdziwość mojej teorii — rzekł Dan, już poważnie.
— Pańskiej teorii?
— Katastrofa lotu zero jeden to nie był wypadek. To sabotaż.
— Sabotaż? Kto to zrobił?
— Mam nadzieję, że FBI to ustali — rzekł Dan, ruszając w stronę drzwi bunkra. — A tymczasem chcę złożyć wniosek o pozwolenie na lot załogowy.
— Nie dostanie go pan, mogę to panu zagwarantować — warknął Pat, wychodząc z Danem z bunkra prosto w ciepłe światło słońca.
— Z wahadłowcem wszystko jest w porządku — upierał się Dan. — Nie ma żadnego błędu w konstrukcji ani usterek produkcyjnych. W przypadku wahadłowca zero jeden dokonano sabotażu, to proste jak drut.
Pat i Pataszon potrząsnęli głowami jak na komendę.
Passeau wkroczył między nich.
— To prawda, że nie znaleźliśmy żadnych błędów w konstrukcji pojazdu. Z wyjątkiem zaworu silnika sterującego…
— Który można było otworzyć, wysyłając fałszywy rożkaz — przerwał mu Dan. — A to był sabotaż, nic innego.
Na twarzach ludzi z FML po raz pierwszy pojawiło się zwątpienie.
— Czy nie uważasz… — zwrócił się Pat do Pataszona.
— Trudno to udowodnić — odparł Pataszon. — A raczej: nie da się tego udowodnić.
Dan dał sobie spokój, zadowolony, że przynajmniej udale mu się zasiać w ich umysłach ziarenko zwątpienia. Wątpliwość to zaczątek mądrości, powiedział sobie.
Dan wrócił do hangaru A, zaś Passeau i jego przełożeni udali się do budynku inżynierów. Wchodząc do biura, Dan dostrzegł z rozdrażnieniem, że April nie ma przy biurku. Gdzie ona jest, u licha, zżymał się w duchu. Powinna być w pracy, a przynajmniej dać mi znać, że jej nie będzie.
Wchodząc do swojego gabinetu, zobaczył inną kobietę siedzącą obok jego biurka, z uprzejmym uśmiechem.
— Pamiętasz mnie? — spytała. — Pracuję teraz w Aviation Week. Dzięki tobie.
April spędziła przerażającą noc bez chwili snu. Siedziała na sofie w salonie Kinsky’ego, obserwując Roberta, jak schwytane w pułapkę zwierzę obserwuje drapieżnika. Drżała za każdym razem, gdy Roberto na nią spojrzał. Oczy miał zaczerwienione i April miała wrażenie, że dostrzega złość, jaka się w nim gotuje. Był jak beczka z prochem, w której zaraz ktoś podpali lont; czuła, jak z każdego ruchu jego potężnego, muskularnego ciała emanuje niebezpieczeństwo. Kinsky siedział na sofie obok nit skamieniały, milczący, nieruchomy, a Roberto wyjął telefon komórkowy i bezskutecznie próbował się z kimś połączyć.
W końcu udało mu się, ale po chwili na jego twarzy pojawił się wyraz rozdrażnienia.
— Co to znaczy, że jest niedostępny? To niech będzie. Mam lu problem z dwoma osobami i zastanawiam się, co z nimi zrobić.
Słuchał, złoszcząc się coraz bardziej, aż zaczął krzyczeć.
— Hej. powoli. I mów po angielsku, co? Nic nie rozumiem, gdy tak gęgasz.
Kolejna chwila ciszy. Przełożył telefon do drugiego ucha i niecierpliwił się coraz bardziej.
— To mu powiedz, żeby to mnie zadzwonił, i to migiem. Muszę wiedzieć, co mam z nimi zrobić.
Zatrzasnął telefon, mrucząc coś po hiszpańsku. April przyszedł go głowy pewien pomysł.
— Muszę iść do toalety — rzekła, wstając. Roberto wyszczerzył zęby.
— To ja pójdę z tobą. Pomogę ci, co?
— Nie — odparła April chłodnym tonem i ruszyła w stronę łazienki, zostawiając Kinsky’ego, który siedział na kanapie jak sparaliżowany.
Roberto poszedł za nią. Czując, jak bije jej serce, April zamknęła drzwi zdecydowanym ruchem i przekręciła gałkę zamknięcia.
— Dobrze — dobiegł głos przez cienkie drzwi. — Pozwolę ci na chwilę w samotności. Poczekam tu.
Do licha, pomyślała April, wyjmując z torebki telefon. Jeśli spróbuję zadzwonić do Kelly, usłyszy, wpadnie tu i mnie powstrzyma. Dawanie temu osiłkowi pretekstu do użycia przemocy było ostatnią rzeczą, której by chciała. Wiedziała, jak by się to skończyło.
Spuściła wodę w toalecie, po czym odkręciła kurek nad umywalką. Nic zakręcając go,-wybrała numer Kelly i wstrzymała oddech.
Jeden dzwonek. Drugi. Bądź tam, modliła się w duchu April. Odbierz telefon, Kelly.
— Eamons, słucham — rozległ się głos Kelly.
April o mało nie zemdlała z radości.
— Słuchaj, nie odzywaj się.
Po czym wyłączyła ekran telefonu i nie przerywając połączenia schowała go do torebki. Nie wiedziała, czy agentka będzie w stanie zrozumieć coś, co usłyszy, ani jak daleko od Lamar mogła odjechać, ale nie miała lepszego pomysłu.
Zakręciła wodę i odblokowała drzwi łazienki. Roberto otworzył je szarpnięciem, co zaskoczyło ją tak bardzo, że cofnęła się i mało nie przewróciła, wpadając na toaletę.
— Umyłaś ręce? — spytał z uśmieszkiem. — W restauracjach zawsze piszą, żeby myć ręce.
April przecisnęła się obok niego i poszła do salonu. Kinsky nadal siedział na swoim miejscu; chyba się nawet nie poruszył, prawie nie oddychał.
— Dlaczego nas pan tu trzyma? — powiedziała April, najgłośniej, jak tylko się odważyła. — Co chce pan z nami zrobić?
Roberto wzruszył ramionami, aż tkanina jego koszuli naprężyła się.
— To zależy.
— Od czego zależy? — April usiadła na sofie i położyła torebkę na kolanach.
— Zależy od tej pieprzonej grubej ryby, do której próbuję się dodzwonić. — Obrzucił ją uważnym spojrzeniem. — I od tego, czy będziesz dla mnie grzeczna.
April zignorowała tę uwagę.
— Jakiej grubej ryby? — spytała. — Kto to jest? Gdzie on jest?
— Gdzieś za granicą. Ma pałac. I kobiety. Dużo kobiet. Aja nie mam kobiety. Tylko ciebie. — Sięgnął i przysunął swój fotel tak blisko, że April poczuła zapach jego płynu po goleniu.
Nie dawaj mu pretekstu, pomyślała April. Przyszła jej do głowy myśl, żeby zacząć krzyczeć, ale pomyślała, że to skłoniłoby Roberta do zastosowania przemocy i zostawi to sobie jako ostatnią deskę ratunku. Rozegraj to spokojnie. Spokojnie.
— Nie chce z panem rozmawiać?
— Ma więcej asystentów niż dyrektor hotelu. Mówią, że jest zajęty i nie można mu przeszkadzać.
— To musi być ktoś bardzo ważny.
— Mówię, gruba ryba. Wożę go, jak jest w Houston. I robię jeszcze dla niego inne rzeczy.
— Inne rzeczy?
— Na przykład dziś. Przyjechałem pogadać z tym tutaj — machnął ręką w stronę nieruchomego Kinsky’ego. — Aciebie nie miało tu być. I wszystko się zmieniło.
April przyszła do głowy pewna myśl.
— Znał pan Pete’a Larsena, prawda? Oczy Roberta zwęziły się.
— Jesteś gliną?
— Nie. Jestem asystentką Dana Randolpha.
Roberto przybrał jeszcze bardziej ponury wyraz twarzy.
— Obejrzymy sobie twoją torebkę — mruknął i wyszarpnął April torebkę, którą trzymała na kolanach. Pogrzebał w środku, wyrzucił na podłogę telefon, nie zauważając, że jest włączony, otworzył portmonetkę i wysypał karty kredytowe, prawo jazdy, zdjęcia.
April siedziała, bojąc się poruszyć, bojąc się cokolwiek powiedzieć. Roberto wyjął z portmonetki kartę identyfikacyjną Astro Corporation.
— Wygląda jak legitymacja gliny — mruknął. Zrozumiała, że on nie umie czytać.
— Tu jest napisane „Astro Corporation”. O, tu jest duże A, z trajektorią rakiety dookoła.
Nie wyglądał na przekonanego, ale mruknął:
— Nie ma pistoletu. Ani nawet sprayu z pieprzem.
— Nie jestem policjantką — zapewniła April.
— Może — odparł niechętnie Roberto.
Obrócił się gwałtownie, słysząc odgłos otwieranych drzwi, które były lekko uchylone, bo Roberto wyłamał zamek. W drzwiach pojawił się korpulentny osobnik w średnim wieku. Miał na sobie mundur policji stanowej i ciężki pistolet na biodrze.
— Przepraszam — rzekł, wkraczając do salonu. — Otrzymaliśmy zgłoszenie o zakłóceniu spokoju.
Roberto wstał powoli, co wyglądało tak groźnie, że policjant położył rękę na swojej dziewięciomilimetrówce.
— Zakłócanie spokoju? Nic nie słyszeliśmy. Kinsky nagle ożył i zaczął krzyczeć.
— On się tu włamał! Trzyma nas tu wbrew naszej woli1 Chce nas zabić!
Roberto rzucił mu mordercze spojrzenie.
— To jakieś pieprzone kłamstwo! Policjant wyjął pistolet z kabury.
— Może lepiej pojedziemy na komisariat i wyjaśnimy, co się tu dzieje. — Przechylił lekko głowę i powiedział do mikrofonu przypiętego do epoletu: — Mam tu problem. Proszę o posiłki.
April poczuła taką ulgę, że miała ochotę się rozpłakać.