Młoda Azjatka w brązowym mundurze stewardessy poprowadziła April główną klatką schodową i wprowadziła ją do szerokiej, przestronnej sypialni.
— Gdzie jest pan al-Baszyr? — spytała zdezorientowana i wystraszona April.
Przyjechali razem z lotniska do willi na szczycie wzgórza, ale podczas jazdy al-Baszyr spędził większość czasu na rozmowach przez telefon, po francusku, a czasem — jak przypuszczała April — po arabsku. Kobieta w mundurze siedziała obok szofera. Gdy limuzyna wtoczyła się na wysypany żwirem podjazd, al-Baszyr z uśmiechem pomógł April wysiąść z samochodu, po czym oddał ją w ręce Azjatki.
Kobieta zignorowała jej pytanie, podeszła do drzwi balkonowych na drugim końcu przestronnej sypialni i otworzyła je. April dostrzegła spory balkon ozdobiony glinianymi donicami, w których kwitły czerwone i różowe pelargonie, a dalej rozciągało się spokojne, ciemnobłękitne Morze Śródziemne.
— Będzie tu pani wygodnie — rzekła Azjatka z uśmiechem.
April rozejrzała się po pokoju. Ceramiczne płytki na podłodze. Ciężkie, ciemne meble. Ogromne łóżko z baldachimem.
— Ale ja nie mam żadnych ubrań — rzekła prawie błagalnym tonem.
— Pan al-Baszyr już o to zadbał — rzekła kobieta. Podeszła do garderoby i otworzyła przesuwne drzwi. April dostrzegła długi szereg czegoś, co wyglądało na suknie wieczorowe. A może koszule nocne.
— Może wykąpie się pani i włoży czyste ubranie? Przybory toaletowe i kosmetyki są w łazience.
Azjatka przywołała na twarz szeroki uśmiech, podeszła do drzwi i wyszła, zostawiając April samą.
April opadła na łóżko i z trudem opanowała szloch. Jestem tu gościem czy więźniem?
Nad Matagordą zaczęło padać. Dan słyszał bębnienie deszczu po dachu bunkra. W środku była już przy konsolach ekipa startowa; napięcie, jakie zwykle towarzyszyło odliczaniu, zaczęło się powoli formować.
— To tylko szkwał — rzekł Dan, patrząc na radar pogodowy w centrum kontroli lotów. — Minie za jakąś godzinę.
Lynn Van Buren postukała w ekran pomalowanym na czerwono paznokciem.
— Będą następne.
— To wstrzelimy się między nie — odparł.
Drzwi otworzyły się na zewnątrz i do środka wdarła się fala mokrego wiatru. Dan zobaczył, że to wszedł Gerry Adair; walczył z wiatrem, a jego żółta kurtka błyszczała od wody.
— Załoga gotowa? — spytał Dan.
Na piegowatej twarzy Adaira malował się ponury wyraz.
— Max nie leci.
— Co?
— Powiedział, że możesz go wylać, ale nie leci.
Dan z trudem opanował chęć przywalenia pięścią w najbliższą konsolę.
— Do jasnej cholery, przy tej pogodzie i tak nie pojedzie na żaden rodzinny piknik!
— Rozmawiałem z nim przez telefon przez ostatnie dwadzieścia minut, szefie. Powiedział, że nie leci i już. Inaczej żona się z nim rozwiedzie.
— A księżyc jest z zielonego sera — mruknął Dan.
— Reszta załogi jest raczej gotowa — rzekł Adair. — Raczej?
Adair uniósł jasne brwi.
— Nie wiemy, co mamy tam robić, szefie.
— Przeklęty satelita nie przesyła energii! — wrzasnął Dan. — Macie się dowiedzieć, co się stało, i naprawić go!
— Bez Maxa? To on jest specem od konstrukcji.
— Polecę zamiast niego.
— Ty? — spytali jednocześnie Adair i Van Buren.
— Co się tak gapicie? — spytał Dan, po czym wycelował palec w Adaira i rzekł: — Spędziłem więcej godzin na orbicie niż ty, mały.
— Tak, szefie, ale…
Dan spojrzał na Van Buren.
— Prowadź odliczanie jak zwykle. Idę włożyć skafander. Van Buren nerwowo bawiła się swoim sznurem pereł.
— Szefie, sądzisz, że to dobry pomysł?
— Nie poproszę tych chłopców o zrobienie niczego, czego bym sam nie zrobił — odparł Dan i ruszył do drzwi. Adair niezgrabnie poszedł za nim.
W piwnicy willi na szczycie wzgórza al-Baszyr przechadzał się nerwowo wzdłuż rzędu techników siedzących przy różnych komputerach. Nadepnął niechcący na zgniecioną puszkę po napoju; kopnął ją na bok. Pomieszczenie cuchnęło jak stajnia. Al-Baszyr zmarszczył nos z obrzydzeniem; nie, raczej jak chlew.
— Kiedy zaczniemy przemieszczać satelitę? — spytał Egipcjanina.
— Buczaczi informuje, że prawie skończyli montaż nowej anteny.
— No i?
— Kiedy zostanie zamontowana, będzie można zacząć przesyłać nierozproszoną wiązkę.
Al-Baszyr spojrzał na zegarek. Ustawił go na strefę czasową Waszyngtonu.
— Prezydent zacznie przemawiać za jakąś godzinę. Na łysej czaszce Egipcjanina pojawiły się krople potu.
— Do tego czasu powinni skończyć.
— Czy możemy przemieścić satelitę już teraz?
— Lepiej poczekać, aż skończą z anteną.
Al-Baszyr skrzywił się, pogładził brodę w niecierpliwym geście, po czym rzekł:
— Chcę, żeby został przesunięty teraz. I antena ma być wycelowana w Waszyngton. Teraz.
— Ale…
— Masz odpowiednie współrzędne.
— Tak, ale…
— Ale co? — warknął al-Baszyr.
— Możemy uruchomić silniki sterowania wysokością, korzystając z przekaźnika satelity — rzekł Egipcjanin, rozglądając się nerwowo — aby antena była wycelowana w Waszyngton.
— W takim razie zróbcie to.
— Ale nie możemy wysyłać żadnych wiadomości do naszych ludzi na satelicie. Możemy tylko od nich dostawać.
— Plan zakłada ciszę radiową z wyjątkiem wiadomości od nich i przesłania kodów sterujących do silników. Więc o co chodzi?
— Może im się coś stać, kiedy satelita zacznie się przemieszczać.
— Jak może im się coś stać? Przecież są w stanie nieważkości.
— Ale nie są pozbawieni masy. Wszystko nadal ma masę. Al-Baszyr potrząsnął ze złością głową.
— Pff! Akademickie detale.
— Nie tylko — upierał się Egipcjanin. — Jeśli ich nie ostrzeżemy, że satelita zacznie zmieniać pozycję, zanim skończą montować nową antenę…
— Boisz się, że odpadną od satelity?
— Nie, są przypięci linami.
— W taki razie zaczynamy manewr.
— To nie…
Al-Baszyr uderzył go. Mocno. Nie była to świadoma decyzja, po prostu ręka sama podskoczyła mu i wylądowała na okrągłym policzku Egipcjanina. Trzask sprawił, że technicy unieśli głowy.
— Ja tu rządzę — oświadczył al-Baszyr, głosem chłodnym z wściekłości. — A wy macie robić, co wam każę. Wszyscy! — dodał, patrząc na gapiących się na niego techników.
Egipcjanin stał oniemiały, a na jego policzku barwy orzecha odcisnął się biały ślad ręki al-Baszyra.
— Przesunąć satelitę na właściwą pozycję — rozkazał al-Baszyr.
Egipcjanin odwrócił się i skinął na jednego z techników, który zaczął szybko stukać w klawiaturę komputera.