WASZYNGTON, DYSTRYKT KOLUMBII

— To jakaś pomyłka, droga Jane.

Jane Thornton milczała; szła dalej wzdłuż sadzawki, w której odbijał się krajobraz, tyłem do gigantycznego, fallicznego pomnika Waszyngtona, patrząc na klasyczne piękno Lincoln Memoriał. W powietrzu unosił się zapach świeżo skoszonej trawy. Popołudnie było ciepłe; turyści i pracownicy biur przechadzali się po trawnikach lub leżeli na trawie, ciesząc się słońcem. Ciekawe, ilu z nich to pracownicy federalni, którzy powinni tkwić teraz przy swoich biurkach, zastanawiała się w duchu Jane. Uśmiechnęła się lekko na myśl, że określenie „pracownik federalny” to chyba najzabawniejszy oksymoron.

Mężczyzna obok niej był otyły, pocił się solidnie w letnim garniturze i rozluźnił krawat zawiązany wokół zmiętego kołnierzyka.

— Uważasz to za zabawne? — spytał Denny O’Brien. — Wcale nie jest. Rozmawiamy o twojej politycznej przyszłości.

— Rozumiem — odparła senator Thornton, patrząc nadal na odległy Lincoln Memoriał. Zerkając w bok, pomyślała, że chętnie zostałaby statuą greckiej heroiny między pełnymi wdzięku greckimi kolumnami. Z prawej, za trawiastym pagórkiem, była ściana upamiętniająca żołnierzy walczących w Wietnamie. Z lewej pomnik weteranów z Korei.

— Chciałem przez to powiedzieć, że jeśli osiodłasz czarnego konia i wygrasz, jesteś genialna — mówił dalej O’Brien, sapiąc. — Ale jeśli osiodłasz konia i przegrasz, jak przegrałby Scanwell, jesteś idiotką.

Niewielu ludzi mogło przemawiać w ten sposób do senator Thornton. O’Brien był jednym z nich. To on opracował jej kampanię podczas wyborów do Senatu. A teraz martwił się, że wszystko zaprzepaści.

— Scanwell nie ma szans, Jane.

Senator Thornton w końcu spojrzała na pękatego O’Briena. W butach na wysokich obcasach była wyższa o parę centymetrów, a teraz, choć miała na sobie wygodne buty na płaskim obcasie, nadal patrzyła na niego z góry. Długie kasztanowe włosy związała na karku w luźny, modny węzeł. Jej kostium ze spódnicą, barwy bladej zieleni, był skromny, ale i tak mnóstwo ludzi się za nią oglądało, gdy szła wzdłuż sadzawki. Była nie tylko piękna: Jane Thornton miała urodę iście królewską, była wysoka i postawna, o skórze barwy porcelany i oczach zielonych jak u skandynawskiej bogini. A jednak mawiano o niej, że jest chłodna, zadufana, powściągliwa, stanowcza, rzeczowa — istna Królowa Śniegu.

O’Brien najwyraźniej czuł się niezręcznie wobec jej milczenia.

— No, dalej, Jane: powiedzmy to wprost. Scanwell to zero.

— On jest gubernatorem Teksasu — rzekła spokojnie. O’Brien zmrużył oczy.

— Nie każdy gubernator Teksasu zostaje prezydentem Stanów Zjednoczonych.

— Morgan Scanwell zostanie.

O’Brien miał minę, jakby miał ochotę zacząć skakać ze złości. Dostanie ataku serca, jeśli to zrobi, pomyślała senator.

— Nie możesz się opowiadać po jego stronie! To polityczne samobójstwo!

— Jeśli wygra, to nie.

— Ale nie wygra — warknął ponuro O’Brien.

— Skończmy już z tym biciem piany. Chcę poprzeć Morgana Scanwella. Chcę mu rzucić do stóp całą delegację z Oklahomy na konwencji.

— Nie dotrze aż do konwencji. W czwartek prawyborów będzie po nim. Albo po prawyborach w New Hampshire.

— Gdybyś go znał, nie miałbyś takiego wrażenia.

— Jane, to człowiek znikąd. Totalne zero!

— Może tak o nim myślą w Dallas i Houston — odparła. — I w Austin. Ale on wygra. Pobije ich wszystkich i zdobędzie to stanowisko. Z odpowiednim poparciem dotrze do Białego Domu.

— Nie ma szans.

Zatrzymała się i zwróciła w stronę O’Briena. Jego twarz ociekała potem. Wyglądał, jakby się roztapiał, jak bałwan na słońcu.

— Denny, lecę jutro wieczorem do Tulsy. Proszę, leć ze mną. Poznasz go. Czyja mam za duże wymagania?

O’Brien rzucił jej nieufne spojrzenie. Choć wielu ludzi w Waszyngtonie uważało, że największą zaletą senator Thornton był jej wygląd, O’Brien i garstka innych wtajemniczonych znała jej zdolność do przekonywania ludzi, jej umiejętność zmieniania zdania przeciwników — to był jej klucz do sukcesu.

— Na noc? — spytał niepewnie.

— Będę tam przez cały weekend. Jeden dzień w Tulsie, żeby poodświeżać stare kontakty, a potem w domu, na ranczu.

— Przylecę na ranczo — rzekł O’Brien. — Dobrze?

— Doskonale — odparła.

— Świetnie. A teraz uciekajmy z tego słońca! — O’Brien ruszył w kierunku najbliższego baru.

Загрузка...