HOUSTON, TEKSAS

Połączenie było kiepskie i słychać było trzaski na linii, ale Roberto i tak wyłapał niepokój w głosie al-Baszyra.

— Zatankowali wahadłowiec?

— Tak mówi mój człowiek — odparł Roberto stanowczym tonem. — Mówi, że zrobili to wczoraj w nocy.

Nie było sposobu, żeby się dowiedzieć, skąd dzwoni Tu-nezyjczyk. Al-Baszyr dzwonił regularnie o ustalonych godzinach. Roberto wykoncypował, że to połączenie satelitarne, bo między jego kwestiami a odpowiedzią al-Baszyra była zawsze sekunda przerwy.

— Sądzę, że to może być część testu.

— Jest coś jeszcze — dodał Roberto i zanim al-Baszyr zdołał odpowiedzieć, oznajmił: — Główny inżynier i paru innych pracowników odleciało gdzieś firmowym samolotem.

Znów krótkie opóźnienie.

— Odleciało? Dokąd?

— Mój człowiek nie wiedział. Mówi, że dowie się dziś wieczorem. Ma randkę z sekretarką Randolpha.

Tym razem przerwa była dłuższa.

— Może powinieneś tam pojechać.

— Na Matagordę?

— Tak. Za dzień albo dwa przylecę do Houston. Trzyma się blisko informatora. I tej sekretarki.

— Mam się nią zająć?

— Nie! Jeszcze nie. Ale masz się trzymać na tyle blisko in formatora i niej, żeby szybko załatwić sprawę, gdyby pojawił; się taka potrzeba.

— Aha.

— Gdyby pojawiła się taka potrzeba — powtórzył al-Baszyr — Nie robisz nic bez mojego polecenia.

— To po co mam jechać na Matagordę? W głosie al-Baszyra pojawiła się irytacja.

— Żebyś był blisko na wypadek, gdyby trzeba było szybkc uderzyć. Kiedy ci każę!

Roberto pokiwał głową.

— Dobrze. Pojadę tam jutro.

— Tylko nie rzucaj się w oczy. Siedź w motelu i nie zwracaj na siebie uwagi.

— Dobra.

W głowie Roberta rozbrzmiewały jednak w kółko słowa: szybko uderzyć. Widział kiedyś sekretarkę Randolpha. Kinsky to oferma, zajęcie się nim to żaden problem. Ale zajęcie się sekretarką to co innego. To będzie niezła zabawa.


Al-Baszyr w swoim pałacowym domu na przedmieściach Tunisu odłożył słuchawkę, a w głowie kłębiły mu się różne myśli. Randolph przygotował wahadłowiec do startu. Ale główny inżynier i parę innych osób opuściło wyspę. Po co? Co on kombinuje?

Wziął znów do ręki telefon i nacisnął przycisk. Telefon zabrzęczał cztery razy, aż rozległ się zaspany głos.

— Tak, proszę pana?

Na bogato zdobionym zegarze na ścianie naprzeciwko biurka al-Baszyr dostrzegł, że jest pierwsza dwadzieścia trzy w nocy.

— Obudź się, Ali — warknął.

— Nie śpię, proszę pana. Jestem całkowicie przytomny.

— Posłuchaj uważnie — rzekł al-Baszyr. — Masz się skontaktować ze wszystkimi po kolei ludźmi z mojej grupy specjalnej. Mają być gotowi do wyruszenia do Marsylii na mój rozkaz. Zrozumiano?

— Na pana rozkaz, tak, proszę pana.

— O ósmej rano zadzwonisz do centrali w Marsylii.

— Ósma rano, tak, proszę pana.

— Powiedz im, że mają się przygotować na przyjęcie grupy. Dowiedz się, ile czasu im to zajmie.

— Tak, proszę pana.

— Idę do łóżka. Spodziewam się, że wszystko będzie gotowe, jak wstanę.

— Tak, proszę pana.

— I czekam na pełny raport.

— Tak, proszę pana. Będzie gotowy, kiedy pan zadzwoni.

— Dobrze.

— Życzę panu dobrej nocy.

Al-Baszyr wyczuł nutę ironii w głosie wiernego sługi. Cóż, pomyślał, Ali nie pośpi już tej nocy. Ma prawo trochę się złościć. Ale niech go niebiosa mają w swojej opiece, jeśli nie wykona zadań zgodnie z moim życzeniem.

Z tą myślą al-Baszyr wstał od biurka i ruszył do sypialni, zastanawiając się, którą kobietę chce dziś zaprosić do łóżka.


Lecąc dziesięć kilometrów nad Zatoką Meksykańską, Lynn Van Buren ustawiła oparcie fotela prawie poziomo i próbowała trochę się przespać. Była jednak zbyt podekscytowana, żeby zamknąć oczy. Nigdy nie była w Wenezueli. I tylko dwie osoby z jej pięcioosobowego zespołu mówiły po hiszpańsku.

Dan przechytrzy ich wszystkich, pomyślała. Wahadłowiec wystartuje, obleci Ziemię parę razy i wyląduje w Caracas. Niezły numer! Dan ma więcej jaj niż hordy Mongołów i amerykańska piechota morska razem wzięci.

Dwusilnikowy Citation nie mógł dolecieć z Matagordy do Caracas bez tankowania na Florydzie. Van Buren przestała udawać, że śpi, i wyjrzała przez okrągłe okienko samolotu, by przyjrzeć się tropikalnemu księżycowi wśród srebrzystych chmur. W ładowni samolotu spoczywał sprzęt do naprowadzania wahadłowca i sterowania nim — miał być użyty przy monitorowaniu lądowania. Gdyby ptaszek oddalił się od planowanej trasy lotu, Van Buren i jej ludzie zawsze mogli przejąć sterowanie z ziemi.

Dan na początku powiedział im, że będą pracować na statku w La Guaira, porcie Caracas. Najwyraźniej jednak kontakt Dana, ktoś wysoko postawiony w wenezuelskim rządzie, uznał, że zapewni im lepsze bezpieczeństwo na lotnisku. Stamtąd też tatwiej było sterować lotem. Poza tym nie podobała jej się idea pracowania w centrum kontroli lotu na jakimś chyboczącym się stateczku.

Citation wylądował na lotnisku Southwest na Florydzie, niedaleko Fort Myers, nabrał paliwa i wystartował w kierunku Caracas. Van Buren w końcu zasnęła i obudziła się dopiero, gdy nagły huk i szum otwierającego się podwozia wyrwały ją z przyjemnego snu o pikniku z dziećmi. Przetarła zaspane oczy; samolot lądował z piskiem opon na długim, betonowym pasie startowym.

Przekrzywiając szyję i usiłując zobaczyć Caracas w promieniach porannego słońca, Van Buren dostrzegła, że samolot kołuje do odizolowanego miejsca na lotnisku, z dala od innych budynków czy samolotów. Jedynym elementem było tam wysokie ogrodzenie z siatki zakończonej drutem kolczastym. I wielka wojskowa ciężarówka w maskujące plamy barwy czekolady. Samolot zatrzymał się i z ciężarówki wysypał się cały oddział wojska z karabinami maszynowymi, po czym ustawił się w szeregu.

— Co się dzieje? — spytał jeden z jej techników.

— Nie martw się — pocieszyła go. — Wszystko w porządku. Nie ma się czym przejmować.

Miała nadzieję, że się nie myli.

Kapitan wynurzył się z kokpitu, pochylił się pod niskim sufitem kabiny i otworzył drzwi; z kadłuba maszyny automatycznie wysunęły się schodki. Żołnierz o schludnym wyglądzie natychmiast wbiegł na nie z poważną miną. Na kołnierzu munduru miał jakieś insygnia; krótki wąsik i pistolet zawieszony na biodrze dopełniały obrazu.

— Seńora Van Buren? — zawołał.

— To ja — odparła, ruszając środkiem kabiny w jego stronę.

Żołnierz był na tyle niski, że mógł stać w drzwiach wyprostowany.

— Jestem kapitan Esteban Guitterez — oznajmił po angielsku z ciężkim akcentem. — Commandante oddziału zabezpieczającego. — Uśmiechnął się promiennie. — Witamy w Wenezueli!


Len Kinsky jeszcze nie wpadł w panikę, ale był zdenerwowany. Jego randka z April okazała się całkowitą stratą czasu. Spędzili wieczór na słownych utarczkach: on próbował się dowiedzieć, co robi Dan, by stopniowo uświadomić sobie, że to ona próbuje go wypytać. Ona wie, pomyślał Kinsky w połowie pozbawionego smaku kęsa martwej ryby w najlepszej restauracji w Lamar. To ona próbuje coś ze mnie wyciągnąć!

Kiedy dotarł z powrotem do domu, na sekretarce czekała wiadomość od Roberta. Ten palant przyjeżdżał na Matagorde. Doskonale, pomyślał Kinsky. Spotkał go osobiście tylko raz i to wystarczyło. A nawet było aż zanadto. Facet wyglądał tak, że powinien być obrońcą w jakiejś więziennej drużynie futbolowej. Przerażający.

Roberto nie był zadowolony z informacji przekazywanych przez Kinsky’ego. Kinsky musiał przyznać, że nie ma za wiele do przekazania. A teraz April prawdopodobnie zaczęła węszyć. Co robić?

Jadąc rankiem na prom, Kinsky żałował, że w ogóle spotkał Roberto, żałował, że wziął podsuwane mu pieniądze. A chcieli tylko informatora w biurze Dana. Szpiegostwo przemysłowe. Częsty przypadek. Astro było na krawędzi bankructwa, Kinsky przypuszczał, że zaraz straci posadę, więc doszedł do wniosku, że trochę forsy na boku nie zaszkodzi. Zabezpieczenie, które przyda się w ten smutny dzień, kiedy Dan powie Kinsky’emu, że jest zwolniony.

Tak. Świetny interes. Kinsky siedział i wyłamywał palce. Może powinienem się stąd zwinąć i wracać do Nowego Jorku. Zawsze mogę się utrzymać jako wolny strzelec i sprzedawać jakieś artykuły do czasopism, póki nie znajdzie się coś lepszego.

Prom przycumował. Jadąc do biura, na ostatnich kilku kilometrach Kinsky obmyślał plan działania. Roberto chce wiedzieć, co zamierza Dan. Inaczej stanie się niemiły. Może miał coś wspólnego ze śmiercią Tenny’ego. Ta myśl nie spodobała się Kinsky’emu. Skup się na tym, co jest tu i teraz, polecił sobie. Wymyśl, co robić, a potem to zrób.

Kiedy parkował samochód, już podjął decyzję. Ruszył prosto w kierunku hangaru A. Z tej odległości widział, że pod-toczyli rusztowanie do rakiety nośnej i wahadłowca, który na niej przycupnął. Z przewodów doczepionych do wahadłowca unosiła się para. Kinsky zatrzymał się w pół kroku. Jezu! Tankują wahadłowiec! On naprawdę chce go wystrzelić!

Kinsky przebiegł resztę drogi do hangaru i wpadł na schody, kierując się prosto do biura Dana.

Загрузка...