NAD ATLANTYKIEM

April budziła się wolno, niechętnie, z cudownie głębokiego i relaksującego snu. Cichy pomruk kołysał ją do snu, masując jej ciało delikatną, subtelną wibracją. Była w samolocie, na szerokim, wygodnie wyściełanym fotelu. Dźwięk i wibracje wytwarzały silniki, stłumione doskonałą izolacją. Przez małe okrągłe okienko przy lewym łokciu widziała tylko stałowoszare fale, daleko w dole.

— Gdzie jestem? — wyjąkała i natychmiast poczuła się głupio.

Młoda, smukła Azjatka w uniformie stewardessy pochyliła się nad nią z uśmiechem.

— Życzy sobie pani śniadanie? Kawę? Herbatę? Odwróciła się i dostrzegła al-Baszyra, który kroczył w jej stronę przejściem między fotelami, z tylnej części kabiny.

— Dzień dobry! — rzekł radośnie. — Mam nadzieję, że dobrze ci się spało.

April zamrugała. Nadal miała na sobie sukienkę, którą włożyła do pracy i której nie zmieniła przez przyjęciem. Czy to było wczoraj?

— Skąd ja się tu wzięłam? — spytała, czując, że jest zdezorientowana i nieco wystraszona.

Al-Baszyr zajął fotel po drugiej stronie przejścia i obrócił go w jej stronę.

— Przyjęcie się skończyło i poszliśmy do samolotu. Lecimy do Marsylii, nie pamiętasz?

— Ale ja nie mam żadnych ubrań — jęknęła April. — Mój bagaż został w domu.

— Nie martw się — odparł al-Baszyr z uśmiechem. — Kupimy wszystko co potrzebne, jak wylądujemy w Marsylii.

April spróbowała sobie przypomnieć wsiadanie do samolotu, ale miała w tym miejscu białą plamę w pamięci. Al-Baszyr wyciągnął rękę i poklepał ją po kolanie.

— Będziemy się cudownie bawić w Marsylii. Zobaczysz.


Nie, telefon w pokoju Dana nie zadzwonił. Zamiast dzwonka rozległ się ostry głos Lynn Van Buren.

— Szefie, mamy kłopoty.

Dan usiadł na łóżku, nagle całkowicie obudzony. Jeśli Lynn używa alarmowego łącza głosowego…

— Telefon, odbierz — zawołał. Na cyfrowym zegarze widać było, że jest 5:58 rano.

Vicki Lee poruszyła się obok niego. Dan nie był zachwycony tym, że musiał ją wpuścić do swojego mieszkania, ale kiedy impreza na dole się skończyła, nie było innego wyjścia. Szampan zaćmiewa rozsądek, pomyślał Dan.

— Dan — rzekła Van Buren z poważnym i ponurym wyrazem twarzy, która pojawiła się na ekranie komputera. Chyba miała na sobie piżamę w paski. — White Sands informuje, że nie odbierają wiązki.

Dan poczuł, jak wszystko skręca mu się w środku.

— Co się stało?

Gdzieś na wpół świadomie uprzytomnił sobie, że Lynn musi widzieć go w łóżku z kobietą, ale nie miało to znaczenia.

— Nie wiem. Diagnostyka wykazuje, że ogniwa słoneczne generują energię, ale nic nie dociera do anteny odbiorczej.

— Jezu Chryste!

Dan wyskoczył z łóżka, nagi, podbiegł do biurka i opadł nagimi pośladkami na pokryte włochatym materiałem krzesełko.

— Pokaż diagnostykę.

— Co się dzieje? — usłyszał zza pleców senny głos Vicki.

— Idź i weź prysznic — warknął Dan, przyglądając się wykresom i liczbom na ekranie.

— Magnetrony nie działają — rzekła Lynn. — Wyglądają na wyłączone.

Dan zobaczył kilka czerwonych światełek migających złowieszczo na schemacie anteny satelity.

— To niemożliwe! — warknął. — Kilkadziesiąt magnetronów nie może nagle po prostu przestać działać.

— Wszystko inne działa — odparła Lynn. Dan zacisnął wargi i intensywnie myślał.

— Zbierz grupę naprawczą. Start awaryjny, najszybciej jak się da.

— Dan, dziś święto. Dzień Pamięci. Porozjeżdżali się wszędzie. I pewnie mają niezłego kaca po wczorajszym.

— Ściągnij ich! — wrzasnął Dan.

— Dobrze, szefie.

Vicki Lee wyjrzała zza drzwi łazienki.

Jakieś problemy?

Dan skinął głową i przecisnął się obok niej do łazienki.

— Zostań tu. Nie wychodź z mieszkania, dopóki nie wrócę.

— Co się dzieje?

— Będziesz mieć materiał na wyłączność, ale dopiero jak wrócę. Rozumiesz? Nie ruszaj się stąd.

Wypchnął ją delikatnie z łazienki i szybko wskoczył pod prysznic. Kiedy się ubierał, Vicki próbowała zasypać go pytaniami, aleją zignorował. Wprawił ją w bezbrzeżne zdumienie, zabierając jej telefon komórkowy, wyjąwszy go na jej oczach z jej własnej torebki.

Dan pobiegł pomostem do biura. Było bardzo wcześnie, więc April nie było jeszcze w biurze; zadzwonił do biura O’Connella. Na ekranie pojawił się zaspany młody człowiek w mundurze ochrony.

Dan wydał mu trzy polecenia: ściągnąć natychmiast O’Connella do bazy, odłączyć wszystkie telefony i łączyć na zewnątrz wyłącznie telefony zatwierdzone przez Lynn Van Buren oraz nie wypuszczać Vicki Lee z hangaru A, dopóki on sam nie wyrazi na to zgody.

A potem pobiegł w kierunku centrum kontroli lotów.


Malfud Buczaczi był nie tylko znakomitym inżynierem, ale i człowiekiem wierzącym. Modlił się w duchu, pracując przy potężnej antenie satelity, długim na ponad półtora kilometra kształcie z miedzianego stopu, doczepionym do potężnej konstrukcji unoszącej się w pustce kosmosu. Z cierpliwością prawdziwie zaangażowanego w pracę człowieka odczepiał za pomocą elektrycznego śrubokręta jeden po drugim łączniki, którymi przymocowano potężną antenę do satelity. Zużył już dwa akumulatory, a nie był jeszcze nawet w połowie zadania.

Williamson powinien mi w tym pomagać, pomyślał ze złością. Wiedział jednak, że Williamson ma inne zadania, przed którymi Buczaczi się wzdragał.

Pod nim była Ziemia, wielka i błękitna, z połyskującymi białymi chmurami, unoszącymi się tu i ówdzie nad powierzchnią. Aprzynajmniej próbował sobie wyobrażać, że jest poniżej, bo w nieważkości takie pojęcia, jak góra i dół, nie znaczyły wiele. Buczaczi miał jednak wrażenie, że gdyby zaczął sobie wyobrażać Ziemię nad sobą, wiszącą jak gigantyczna pięść Allacha, bałby się, że go zgniecie jak insekta, kończąc w ten sposób jego żywot.

Pracował więc dalej i czekał na Williamsona, który miał do niego dołączyć, próbując cały czas myśleć o Ziemi jako znajdującej się pod nim, w dole, a o sobie jako o unoszącym się nad nią. Stracił poczucie czasu i nie wiedział, czy nie powinien czasem zrobić przerwy na modlitwę. Czuł, że Allach mu to wybaczy. Dzieło musi zostać wykonane. Potem będzie mnóstwo czasu na modlitwę, kiedy już zakończymy pracę i będziemy czekać, aż skończy się tlen.

To musi być Ameryka Południowa, pomyślał, patrząc gdzieś poza prosty metalowy skraj wielkiej anteny. Ocean Spokojny był lśniący i ciemnoniebieski, choć były tam jaśniejsze plamy wokół wysp, które znajdowały się prawie dokładnie pod nimi. Ameryka Południowa zaznaczała się ciemnym śladem na zakrzywiającym się globie, zasnuta chmurami, z górami, które z tej wysokości wyglądały jak malutkie zmarszczki. Buczaczi wiedział, że Mekka jest po drugiej stronie. Z tego satelity nigdy nie widać Świętego Miasta.

Odwrócił wzrok i zamrugał; pot spływał mu do oczu. W skafandrze było mu gorąco, był mokry od potu, choć na zewnątrz skafandra temperatura była bliska zera absolutnego. Żadnego powietrza. Żadnego życia.

Mekki stąd nie widać, powtórzył sobie. Ta gigantyczna maszyna to dzieło szatana, umieszczona w kosmosie przez bezbożnych Amerykanów jak najdalej od Świętego Miasta. Wyprostowanie się było nie lada wysiłkiem dla jego zgiętego ciała. Odwracając swe nieważkie ciało, spojrzał na olbrzymiego satelitę. Konstrukcja rozciągała się na całe kilometry, wielką, błyszcząca w mroku, gigantyczna diabelska maszyna. Już jej sam rozmiar go przerażał, podobnie jak świadomość, że źli ludzie mogli zbudować taką piekielną maszynę.

Wytężając wzrok, doszukał się brązowego wypiętrzenia Meksyku i szarej, jałowej pustyni w południowo-zachodnich Stanach. Dalej, za chmurami, znajdowała się Floryda. Ajeszcze dalej — Waszyngton. Stolica szatana. Tam ich prezydent wygłosi dziś swoje ostatnie przemówienie.

Загрузка...