WYSPA MATAGORDA, TEKSAS

— Wygląda mi to na Wschodnie Wybrzeże, może Waszyngton — oznajmił technik.

Van Buren szarpała nerwowo za sznur pereł, pochylając się nad siedzącym technikiem, by obserwować ekran konsoli.

— Waszyngton — mruknęła. Zastanawiała się gorączkowo. Magnetrony wytwarzają energię. Jakiś skurwiel przesuwa satelitę z jego normalnego położenia. Wiązka celuje w Waszyngton. Jest zbyt rozproszona, żeby zrobić komuś krzywdę, ale…

Wyprostowała się i wrzasnęła z całych sił nad rzędami konsol do technika łączności:

— Dawaj mi Dana. Szybko!

Kiedy dopadła konsoli, usłyszała głos Dana:

— Co masz?

— Dan, to tylko przypuszczenie, nie ustaliliśmy tego jeszcze z całą pewnością, ale wygląda na to, że wiązka przesuwa się nad Waszyngton.

Tym razem opóźnienie było dłuższe, tak długie, że dało sieje zauważyć, po czym Dan wybuchnął:

— Jezu Chryste na motocyklu!

— Spokojnie, szefie — rzekła Van Buren, odruchowo bawiąc się perłami. — Wiązka jest zbyt rozproszona, żeby komuś zaszkodzić.

Znów opóźnienie, po czym rozległ się głos Dana:

— Niekoniecznie.

— Co ty masz na myśli?

— Ktoś zdemontował naszą antenę i przymocował do satelity coś innego.

— Co?

Naszyjnik Van Buren pękł, a perły rozsypały się po wyłożonej kafelkami podłodze centrum kontroli lotów.


— To statek Astro Corporation — oznajmił Williamson. — Ma z boku wymalowane logo.

— Widzieli nas? — spytał zaniepokojony Buczaczi.

— Nie wiem. Może.

Dwaj mężczyźni siedzieli skuleni we własnym pojeździe transferowym, nadal w skafandrach. Williamson wyrzucił ciało Nikołajewa przez klapę, więc nie musieli spędzać tej ostatniej godziny w towarzystwie zwłok. Żaden z nich nie przypuszczał, że Astro zareaguje tak szybko na awarię satelity. Będą próbowali go naprawić, pomyślał Williamson. Musimy ich powstrzymać. A przynajmniej to opóźnić.

Zastanawiał się, jak to zrobić. Z tego, co wiedział na temat tej misji, nie będą musieli zatrzymywać ludzi Astro zbyt długo. Zadanie zostanie wykonane za parę minut. Powstrzymajmy ich przez kilka minut, powiedział sobie. I tak zginiemy, więc te parę minut jest bez znaczenia.

— Chodź więc — rzekł, chwytając brzeg klapy, by wysunąć się na zewnątrz.

— Dokąd idziesz? — spytał Buczaczi.

— Do stacji sterowania.

— Przecież to na drugim końcu satelity!

— Właśnie. Musimy się pospieszyć.


W podziemnym centrum nasłuchu satelitarnego pani komandor podporucznik podeszła szybkim krokiem do miejsca, gdzie facet z departamentu bezpieczeństwa narodowego niecierpliwił się, pijąc kawę ze styropianowego kubka.

Spojrzał na nią z nadzieją i zerwał się na równe nogi.

— Macie coś?

— Niestety, nie wasz mikronadajnik.

— Co w takim razie?

— Potężny sygnał z miejsca położonego parę kilometrów od Marsylii. Wygląda na łącze komunikacyjne z satelitą.

— Z satelitą? Szukamy sygnału mikronadajnika wszczepionego człowiekowi…

— Wiem — odparła komandor. — Ale tego sygnału wczoraj tam nie było. Nie było go nawet, kiedy pojawiłam się rano w pracy. My…

Podszedł sierżant technik z sił powietrznych, zasalutował elegancko i podał jej zdjęcie.

— Właśnie nadeszło, pani komandor. Stamtąd wychodzi ten sygnał w pobliżu Marsylii.

Wicedyrektor Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego spojrzał przez ramię pani komandor.

— To willa.

— Ładne miejsce — rzekła pani komandor.

— Przed domem stoi mnóstwo samochodów.

— Nie widzę żadnych anten. Ale to nic nie znaczy.

— Sądzi pani, że tam jest osoba, którą próbujemy namierzyć?

Wzruszyła ramionami.

— Może. Ale nigdy jej nie namierzymy, dopóki będą nadawać ten potężny sygnał.


Dan usłyszał w głosie Van Buren niepokój.

— Jeśli skoncentrują wiązkę, może dojść do strasznych rzeczy.

— Wiem — odparł. — Zadzwoń do senator Thornton. Jej prywatny numer jest w moim komputerze. Powiedz jej wszystko, co wiesz. Powiedz, że ja kazałem ci to przekazać.

— Dobrze. Już pędzę.

Dan przełączył radio w skafandrze z powrotem na częstotliwość używaną do łączności między skafandrami.

— Gerry, kiedy dokujemy?

— Z którego portu dokującego mamy skorzystać?


— Tego zaraz przy centrum sterowania. Adair pokiwał głową w hełmie.

— Dobrze. Daj mi pięć minut.

— Trzy.

Adair zaśmiał się.

— Co cię tak bawi? — warknął Dan.

— Miałem zamiar powiedzieć, że trzy, ale gdybym to zrobił, zażądałbyś dwóch.


Jane wyjrzała spod zadaszenia i spojrzała w niebo. Prezydent mówił coś monotonnie. Zbierały się chmury, z każdą chwilą coraz bardziej szare i groźne. O mało nie zachichotała. Może deszcz rozgoni tę nudną imprezę. Co za szkoda.

Prezydent wraz z gronem VIP-ów stał pod plastikowym zadaszeniem, ale zgromadzone dookoła nich tłumy stały na otwartej przestrzeni. My nie zmokniemy, pomyślała Jane, ale reszta będzie musiała szukać jakiegoś schronienia. Co za strata, me usłyszą końcówki prezydenckich banałów.

Denny O’Brien był tam i pocił się pośrodku tłumu. Strasznie gorąco jak na maj, pomyślał. Spojrzał w górę i dostrzegł gromadzące się chmury burzowe, coraz gęstsze i bardziej szare. Zbierały się gdzieś od godziny i nagle zaczęły się rozchodzić. Nie, pomyślał. Nie rozchodzić. Pojawiła się w nich dziura, jakby ktoś wykroił w nich kawałek nożem. I dziura była coraz większa. Dostrzegł przez nią błękitne niebo.

Zadzwonił jego telefon komórkowy — sygnałem, który przyporządkował do telefonów przeznaczonych dla pani senator. Jej telefon był oczywiście wyłączony. Nikt nie odbiera telefonów stojąc tuż za prezydentem, zwłaszcza podczas jego przemówienia.

Stojący wokół niego obrzucili go niechętnymi spojrzeniami. O’Brien otworzył telefon i spojrzał na wyświetlacz. Matagorda? Chyba tam jest firma Dana Randolpha.

Przyłożył telefon do ucha. Szum był tak silny, że ledwo byl w stanie zrozumieć rozmówczynię.

— Wolniej! — syknął. — Proszę mówić wolniej i wyraźniej.

— Ukryjcie prezydenta! — rzekła z naciskiem Van Buren. — Tylko nie do samochodu ani czegokolwiek metalowego. W tej chwili na to miejsce pada śmiertelna dawka mikrofal!

— Co to za dowcip?

— To nie dowcip! — jęknęła Van Buren. — Próbują zabić prezydenta! Mikrofalami z satelity energetycznego!

Загрузка...