ODLICZANIE PRZED STARTEM

Okazało się, że nie najgorzej.

Kiedy wylądowali na firmowym lądowisku na wyspie Matagorda, Dan nie zabrał Vicki do swojego jednopokojowego mieszkanka na półpiętrze w hangarze, tylko zawiózł ją do motelu Astro, kilka mil od lotniska.

— Jaguar kabriolet! — rzekła Vicki, najwyraźniej pod wrażeniem, patrząc, jak Dan wrzuca jej bagaż i swoją zniszczoną torbę do bagażnika.

— Dziesięcioletni — mruknął, wsuwając się za kierownicę. — Spędzam więcej czasu, leżąc pod nim, niż za kierownicą.

Vicki skinęła głową, jakby myślała, że to po prostu usprawiedliwianie rozrzutności.

Właścicielem motelu formalnie była Astro Corporation, ale prowadziła go, ciesząc się dużą niezależnością, rodzina z hrabstwa Calhoun, która z przyjemnością połączyła hotelarstwo z tym, czym zajmowała się pokoleń: wynajmowaniem łódek rybackich i oprowadzaniem turystów myśliwych po starannie zaaranżowanych „dzikich miejscach” wyspy. Choć motel liczył sobie dopiero pięć lat, już miał nieco zapuszczony wygląd. Rodzina, która go prowadziła, rzadko tu zaglądała; woleli przepuszczać zyski w Las Vegas, oddając je krupierom i automatom do gry.

Vicki najwyraźniej nie przejęła się atmosferą motelu. Nie sprzeciwiała się, kiedy Dan zameldował ją jako gościa firmy i wrzucił do pokoju własną torbę razem z jej bagażem. Były tam dwa wielkie łóżka, takie same j ak w każdym innym pokoju. Zjedli razem kolację w restauracji; nie zwracała większej uwagi najedzenie, próbując skłonić Dana, by opowiedział jej historię swojego życia. Pomyślał, że jej obojętność na rozkosze stołu to dobry znak, biorąc pod uwagę jakość jedzenia. Opowiedział jej starannie opracowaną historię o tym, jak pracował w kosmosie dla Yamagaty, a potem postawił sobie cel zbudowania pierwszego satelity słonecznego dla Stanów Zjednoczonych.

Najwyraźniej to, że pójdą ze sobą do łóżka, traktowałajako coś zupełnie naturalnego. Dan nie miał nic przeciwko, a nawet martwił się, że będzie jej przykro, jeśli tak się nie stanie. „Nie zna piekło straszliwszej furii…”, przypomniał sobie cytat. Poza tym już tyle czasu minęło od jego ostatniej przygody. Parę miesięcy. Miał wrażenie, że lat.

Kiedy obudził się następnego ranka, Vicki nadal spała twardo obok niego. Wymknął się z łóżka i poszedł do łazienki, zastanawiając się, czy ta przyjemna kotlowaninka w pościeli uciszy plotki o nim i Hannah, czy tylko pogorszy sprawę. Za każdym razem, kiedy myślisz gonadami, napomniał siebie, pieprzysz w gruncie rzeczy samego siebie.

Spojrzał na pulchne ciało Vicki w zmiętej pościeli i zaśmiał się w duchu. E tam, źle nie było, dodał.

Wyjął swoje przybory toaletowe z torby podróżnej, którą zostawił na pustym łóżku, i zamknął cicho drzwi, po czym zaczął poranną toaletę. Wziął prysznic, umył zęby i zaczął się golić. Patrząc w lustro na pokrytą pianą twarz, zaczął myśleć oJane.

Nie widziałem jej… ile to już lat? Pięć? Nie, do licha, prawie sześć. A ja nadal o niej myślę. Ostatniej nocy w łóżku z Vicki wyobrażałem sobie, że to Jane Thornton, kobieta, w której zakochałem się tyle lat temu, kobieta, która odeszła z mojego życia i wróciła do rodzinnej Oklahomy, żeby zająć stanowisko senatora Stanów Zjednoczonych.

Zaciął się. Do licha! Miłość to ból.

Gdy wyszedł z łazienki, Vicki siedziała na łóżku, skromnie przykryta kołdrą, i rozmawiała przez telefon komórkowy. Uśmiechnęła się do niego, nie przerywając ani na sekundę.

Dan poprosił ją gestem, żeby odłożyła telefon, co też zrobiła, zakrywając mikrofon wolną ręką.

— Muszę wracać do biura w Houston — rzekła — bo jeśli nie…

— Nie chcesz zobaczyć startu rakiety?

— Startu rakiety? Dan pokiwał głową.

— Jeśli pogoda nam pozwoli, dziś będzie start OPT.

— CotojestOPT?

— Orbitalny Pojazd Transportowy. Mały autobus, który wozi załogę na orbitę geostacjonamą, gdzie znajduje się nasz satelita energetyczny.

— Na orbitę geostacjonamą — rzekła Vicki, jakby wywołana do odpowiedzi. — Czyli orbitę dwudziestoczterogodzinną. Trzydzieści pięć tysięcy kilometrów nad równikiem.

Trzydzieści pięć tysięcy czterysta, poprawił ją w duchu Dan. Ale to bez znaczenia, wiedziała, o co chodzi.

— Chcą, żebym wracała jak najszybciej do biura — powiedziała.

— Nie chcesz opisać tego dla Aviation Week?. Zrobić reportażu jako wolny strzelec?

Prawie dostrzegł trybiki kręcące się w jej głowie. Po trzech sekundach przyłożyła telefon z powrotem do ucha i powiedziała:

— Zostanę i zobaczę start rakiety Astro. Tak, start rakiety. Wystrzeliwują OPT. Orbitalny pojazd transferowy. Nakręcę trochę materiału.

Za kwadrans dziewiąta siedzieli już w zielonym jaguarze i pędzili pustą drogą, o parę kilometrów od kompleksu Astro. Dan złożył dach. Było pochmurno i chłodno, wiatr świszczał wokół nich.

Dotarli do biura, gdzie asystentka Dana z grymasem niechęci na twarzy podała im śniadanie: kawę i angielskie bułeczki. Dan zaczął się zastanawiać, czy nie jest zazdrosna. Uznał, że nie. April była młoda i lubiana; nawet prostaczkowie zapominali, że jest czarnoskóra. Czy mogła coś podejrzewać w związku z tą dziennikarką? April jest bardzo inteligentna, pomyślał Dan, ma intuicję i wszystkiego się domyśli.

Zaprowadził Vicki na górę hangaru. Chmury rozstąpiły się i zaczęło przygrzewać poranne słońce. Dan zdumiał się na widok mgły zalegającej na plaży.

— Czy te wszystkie budynki są twoje? — spytała, obracając się wokół własnej osi.

— Tak, to wszystko moje — przytaknął Dan. — Prawie jak okiem sięgnąć.

— Robi wrażenie.

Wskazał na ścianę dębów i sosen po prawej strome.

— Tam, gdzie te drzewa, kończą się tereny Astro i zaczyna park narodowy.

Obrócił się i opisał, gdzie znajduje się budynek biurowy, który wznosił się na wysokość czterech kondygnacji po jednej stronie hangaru, hangar B po drugiej stronie, a dalej — warsztaty i budynki montażowe.

— Atam — wskazał ręką — jest ptaszek, którego zamierzamy dziś wystrzelić.

W odległości ponad trzech kilometrów wznosiła się rakieta nośna, wysoka i smukła, odcinająca się od jasnego porannego nieba. Pomalowano ją na kolor oślepiającej bieli, a na całej długości wymalowano ciemnozielonej barwy logo Astro.

— To nie jest wahadłowiec — rzekła Vicki.

— To lot bezzałogowy. Mówiłem, że wystrzeliwujemy OPT.

— Czy na górze są jacyś ludzie? Dan potrząsnął głową.

— Nie, nie ma tam jeszcze żadnej załogi. Mają polecieć dokończyć montaż, zanim włączymy satelitę i zaczniemy przesyłać energię.

— A jeśli wyślecie załogę, to poleci wahadłowcem?

— Tak. Kiedy tylko dowiemy się, co się stało z lotem próbnym i usuniemy usterkę.

— Ale wahadłowiec lata tylko na niskiej orbicie — rzekła Vicki, próbując uporządkować sobie fakty. — A satelita znajduje się na geostacjonarnej.

— I dlatego potrzebny nam OPT — wyjaśnił Dan. — Żeby przerzucić załogę na orbitę geostacjonarną.

Pokiwała głową ze zrozumieniem i odwróciła się, żeby spojrzeć na rakietę nośną. Dan spodziewał się zwykłego komentarza na temat jej fallicznego kształtu. Taki jednak nie padł.

— Nie widzę pary. Nie ma szronu na zbiornikach ciekłego tlenu.

Jego opinia o Vicki podskoczyła o kilka punktów.

— To nie jest rakieta na paliwo płynne. Paliwo stałe, jak w starych pociskach Minuteman. To po prostu wielka, głupia, tania rakieta nośna. Odpala się ją jak fajerwerk.

— Ach, tak.

Wyciągnął rękę i wyjaśnił:

— Cała technika tkwi w górnym członie: naprowadzanie, systemy łączące i dokujące, cała reszta. Pierwszy człon po prostu rozpędza rakietę najszybciej, jak się da, i wpada do Atlantyku.

— Do Zatoki?

Nie, do Atlantyku, jakieś półtora tysiąca kilometrów stąd. Rakieta nośna rozpada się, kiedy skończy jej się paliwo i odłączy się od górnego członu. Większość fragmentów spala się w atmosferze. Jakieś małe kawałki spadają na wody międzynarodowe.

— Więc po co wam wahadłowiec? — spytała.

— Żeby bezpiecznie i tanio przewozić ludzi. Wielka głupia rakieta nośna nadaje się do wożenia ładunków. Potrzeba nam jednak czegoś lepszego, żeby wywozić tam ludzi. I przywozić ich z powrotem.

— Aha. Z powrotem.

— W tym cały problem. Wynajmujemy statek kosmiczny od Rosjan i wystrzeliwujemy go z platformy oceanicznej, która jest własnością prywatnej firmy. To diabelnie kosztowne. Jeśli chcemy wytwarzać energię elektryczną po konkurencyjnych cenach, musimy obniżyć koszty przewożenia ludzi na satelitę. I do tego ma służyć wahadłowiec.

— Rozumiem — rzekła Vicki. Wyjęła z torebki miniaturową kamerę, po czym przewiesiła sobie torebkę przez ramię. — Ile czasu zostało do startu?

Dan wyjął telefon komórkowy z kieszeni koszuli i zadzwonił do centrum kontroli lotów. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Z rakietami na paliwo stałe wszystko było prostsze niż w przypadku bardziej złożonych rakiet na paliwo płynne.

Vicki objęła kamerą linię sześciennych, przysadzistych budynków. Zrobiła kilka zbliżeń Dana i rakiety nośnej stojącej na lądowisku. Odliczanie trwało.

Dziesięć minut przed startem pojawiła się April z dwoma inspektorami Federalnego Ministerstwa Lotnictwa. Dan dostrzegł mały tłumek na dachach hangaru B i budynku biurowego.

— Pięć… cztery…

Dan poczuł ucisk w żołądku. Widział już tyle startów, w tylu brał udział, a zawsze serce biło mu mocniej.

— …jeden… zero.

U spodu wysokiej, cylindrycznej rakiety pojawił się kwiat ognia. Dan poczuł, jak budynek podjego stopami drży. Rakieta zadygotała i powoli, majestatycznie uniosła się. Z odległości kilku kilometrów dobiegło wycie miliona demonów, rosnąc w miarę wznoszenia się rakiety, która nabierała prędkości, l jaskrawym strumieniem ognia bijącym z dysz. Ogarniały ich kolejne fale pulsujących dźwięków, które wprawiały kości w drżenie i drażniły każdy nerw ciała. Rakieta wspinała się po niebie, coraz wyżej, coraz mniejsza, ryk silników cichł, zmieniając się w daleki, huczący grzmot.

I znikła. Malutka, płonąca gwiazdka rakiety zgasła. Niebo było nagle puste, lądowisko opustoszałe.

Dan odzyskał normalne tempo oddechu dopiero po paru chwilach. Kiedy spojrzał na Vicki, dostrzegł, że ma oczy pełne lez.

— Nigdy nie widziałam czegoś takiego — rzekła łamiącym się głosem, prawie szeptem. — To takie niesamowite doświadczenie…

Dan skinął głową i nagłe uświadomił sobie, że Jane nigdy dotąd nie widziała startu rakiety. Nigdy.

Загрузка...