WYSPA MATAGORDA, TEKSAS

Zachodzące słońce było już na tyle nisko, że promienie wpadały przez okno biura Dana. Dostrzegł je też w oczach Lynn Van Buren; skrzywiła się boleśnie, więc wstał i zaciągnął rolety.

— Dzięki — rzekła inżynier.

— Czemu nie powiedziałaś? Uśmiechnęła się.

— Nie musiałam, szefie. Rozumiesz język ciała.

Lynn Van Buren była niezwykłym inżynierem. Na Politechnice Kalifornijskiej kształciła się w dziedzinie biofizyki i matematyki. Lubowała się w doświadczeniach, jak typowy szczur laboratoryjny, który uwielbiał brudzić sobie ręce i bawić się rozklekotanym sprzętem, tak przerażającym mniej cierpliwych badaczy. Zajęła się inżynierią, kiedy rozpoczęła pracę nad eksperymentami z dziedziny biofizyki, które miały być przeprowadzane w kosmosie, z zastosowaniem pełnej automatyki.

Po jakimś czasie odkryła, że bardziej fascynują ją rakiety niż to, co przewoziły. Została jednym z pierwszych pracowników Astro Manufacturing Corporation. Po roku działania firmy była najważniejszą asystentką Joe Tenny’ego.

Lynn Van Buren siedziała teraz przy biurku Dana, z łobuzerskim uśmiechem na twarzy. Była tuż po czterdziestce, niska i krępa, z dołkiem w podbródku, krótko ostrzyżonymi włosami o mysim kolorze, orzechowymi oczami, w których czaiła się inteligencja i poczucie humoru. Miała na sobie granatowy garnitur, a na szyi nosiła zupełnie do niego niepasujący sznur pereł.

— Jakie wieści z hangaru B? — spytał Dan.

— Po to właśnie chciałam się z tobą spotkać, szefie. Numer dwa jest gotowy do lotu.

Dan uśmiechnął się, mimo wszystko.

— Gotowy?

— Wczoraj wieczorem przeprowadziliśmy ostatnie testy. Chciałam przybiec i powiedzieć ci o tym osobiście.

Radość Dana szybko jednak zgasła.

— FML skończy to dochodzenie na święty nigdy.

— Nie pozwolą nam polecieć, dopóki nie skończą?


— Raczej nie. I nie mam do nich o to pretensji. Lynn zrobiła przebiegłą minę.

— Nawet jeśli lot będzie bezzałogowy?

— Bezzałogowy?


— Tak — odparła stanowczo Lynn. — Możemy sterować nim zdalnie. Za pierwszym razem też tak robiliśmy, pamiętasz?

— Zanim przejęła go Hannah, oczywiście.

— Więc FML nie będzie chyba miało nic przeciwko lotowi bezzałogowemu?

Dan zastanowił się przez chwilę.

— Nie wiem. Muszę pogadać z Passeau.


Zbliżała się północ. W hangarze było cicho i ciemno. Tylko Dan siedział w biurze, po ciemku, a jedyne światło padało z ekranu jego komputera. Przyglądał się wiadomości, którą dostał:


Pan Morgan Scanwell, gubernator Teksasu, zaprasza serdecznie na przyjęcie koktajlowe i kolację w sobotę, 28 sierpnia…


Do zaproszenia była dołączona wiadomość wideo od Jane:

— Dan, przyjedź, zapraszamy. W poniedziałek rano Morgan ogłosi, że będzie kandydował na prezydenta, więc chcemy spędzić wieczór w gronie jego zwolenników.

A księżyc jest z zielonego sera, pomyślał Dan. Po co miałbym lecieć do Austin? Żeby pomóc Scanwellowi? Jak dotąd nie kiwnął palcem, żeby pomóc mnie.

Szczerze mówiąc, co takiego gubernator Teksasu może dla mnie zrobić? Może, jak zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych, coś się uda, ale zanim to nastąpi, będzie to tylko puste gadanie. A zanim nowy prezydent zostanie zaprzysiężony, Astro znajdzie się pod sekwestrem sądowym.

Patrzył na twarz Jane, zastygłą na ekranie i wiedział, że i tak poleci wszędzie, do Austin, na biegun południowy albo na Marsa, żeby tylko znów ją zobaczyć. Bez względu na ból.

Klikając ikonę odpowiedzi, Dan przywołał na twarz uśmiech i rzekł jowialnie:

— Dzięki za zaproszenie, Jane. Stawię się, we fraku, pod muchą i w butach do tańca.

Zamknął wiadomość z zaproszeniem. Na ekranie pojawiło się to, nad czym pracował, zanim dotarła wiadomość od Jane: lista nazwisk opracowana na podstawie archiwum osobowego, które Tenny przeglądał w dniu, gdy zginął.

Poczuł, jak znów ogarnia go gniew. Joe nie zginął w wypadku. Zaprojektował tę po dwakroć przeklętą instalację. Znal każdy spaw i każdy kołnierz. To nie był wypadek. Ktoś wysadził instalację w powietrze. Ktoś zamordował Joe. I Hannah. Ja mogę być następny.

Dziwne, ale ta myśl go uspokoiła. Polujecie na mnie, zwrócił się w myślach do nieznanych morderców. Doskonale, możecie próbować. Tymczasem ja zapoluję na was. Znajdę was, tchórzliwe dranie. Ja sam. I przybiję wam jaja gwoździami do ściany.

Pomyślał o Passeau i całym tłumie ekspertów prowadzących dochodzenie w sprawie budowy wahadłowca. Nadal pracują, zakładając, że to z wahadłowcem było coś nie tak. Passeau ma lepsze informacje, ale jak dotąd nie przekonał reszty swojej załogi, że to był sabotaż. Może nie próbuje. Może on też był w to zamieszany.

Nie, pomyślał Dan, potrząsając głową. Nie mógł mieć nic wspólnego z wypadkiem. Był wtedy w swoim biurze w Nowym Orleanie. Przynajmniej tak twierdzi. Może powinienem to sprawdzić.

Lista na ekranie zawierała nazwiska pracowników, których dane Tenny oglądał przez te kilka tygodni po katastrofie wahadłowca. Muszę prześledzić jego kroki, pomyślał Dan ze znużeniem. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, wydał komputerowi polecenie ustawienia nazwisk w porządku chronologicznym. Zaczniemy od ostatnich, pomyślał Dan. Pogadam z ludźmi, których dane Joe oglądał w dniu, gdy zginął, a potem przejdę do wcześniejszych…

Zatrzymał się i spojrzał na ekran. Ostatni ludzie, których sprawdzał Joe, pomyślał. Pod tą datą figurowały trzy nazwiska. Joe rozmawiał z tymi trzema osobami i tego wieczora zginął. To musi być ktoś z nich! Musi!

Elyana Mechnikov.

Peter Larsen.

Oren Fitch.

Jedno z nich jest mordercą, powtórzył Dan. Może więcej niż jedno. Może cała trójka!


Choć nie przepadał za statkami, Roberto popłynął ostatnim promem na wyspę Matagorda i pojechał poobijaną, wynajętą półciężarówką do motelu, który znajdował się parę kilometrów od ogrodzonych terenów Astro. Nikt nie zwracał specjalnej uwagi na Latynosa w poplamionym kombinezonie, mimo jego wzrostu. Największym problemem, jaki Roberto napotkał przy ostatniej wizycie na wyspie, było przedostanie się przez główną bramę Astro, ale choć od katastrofy wahadłowca nie minął nawet miesiąc, strażnik przy bramie ledwo rzucił okiem na jego sfałszowany identyfikator. Miał na sobie mundur ochrony i strażnik uznał, że jest tym, za kogo się podaje, nowym pracownikiem zgłaszającym się na wieczorną zmianę.

Tym razem, żeby wykonać zadanie, nie musiał nawet przedostawać się do siedziby Astro. Zwierzyna miała sama przyjść do myśliwego.

Roberto zaparkował półciężarówkę przed kiepsko oświetlonymi drzwiami motelu, wszedł do pokoju i rzucił swoją torbę podróżną na zapadające się łóżko. Potem poszedł do baru, który przylegał do recepcji motelu. Roberto był wysoki, miał ramiona ciężarowca i potężnie umięśnione dłonie. Golił się starannie i zapinał wszystkie guziki swojego szarego kombinezonu, łącznie z tymi przy mankietach, żeby nie było widać tatuaży będących pamiątką po latach spędzonych w ulicznym gangu w Los Angeles.

Z głośników wiszących nad barem wydobywała się smętna muzyka w stylu country. Znużona barmanka była tlenioną blondynką, która próbowała wyglądać seksownie w biustonoszu typu push-up.

— Jeśli chce pan coś do jedzenia, to kuchnia jest czynna jeszcze przez dziesięć minut — rzekła na tyle głośno, by usłyszał ją przez nosowe pojękiwanie śpiewaka-kowboja.

— Nie, dziękuję — odparł Roberto. — Tylko piwo. Dos Equis, ciemne.

— Mamy Budweisera, Bud Lite, Michelob, Mick Lite i Coronę.

Roberto westchnął.

— Mick.

— Lite?

— Tak.

Nalała piwo do kufla i postawiła je na barze przed nim, na okrągłej papierowej podkładce.

— Za dziesięć minut zamykamy kuchnie — przypomniała.

— Już mi pani o tym mówiła.

— Rzeczywiście.

— O której godzinie pani kończy?

Uśmiechnęła się krzywo, nie odzywając się więcej, i odeszła, żeby przysiąść się do trójki Anglosasów. Roberto spojrzał w swoje piwo, próbując ukryć wściekłość. Jasne, gardzisz robolem, pienił się w duchu. Ciekawe, jaką miałaby minę, jakbym podszedł do tych gogusiów i przyłożył im w jaja?

Pociągnął łyk piwa. Uspokój się, chłopie. Nie chcesz, żeby ktoś cię zauważył. Płacą ci za to, żebyś był niewidzialny. Czekaj. Masz robotę.

Robota weszła do baru z niepewną i zmartwioną miną.

Peter Larsen był niskim, drobnym mężczyzną w średnim wieku, z rzednącymi włosami, wytrzeszczonymi z powodu nadczynności tarczycy oczami i zaczątkami piwnego brzuszka. Choć miał na sobie dżinsy i dżinsową koszulę, jaką nosili rowerzyści, wyglądał raczej na jajogłowego, jakby nigdy nie zdjął z palca pamiątkowego pierścienia z MIT. Roberto dostrzegł go w lustrze za barem i pomyślał, że Larsen przypomina raczej wystraszonego ptaka. Mógłbym go złamać w palcach jak kurzy mostek, pomyślał.

Larsen nie podszedł do baru. Rozglądał się, dopóki nie rozpoznał siedzącego samotnie Roberto, oddzielonego kilkoma barowymi stołkami od facetów, z którymi rozmawiała barmanka. Wtedy szybko wyszedł.

Roberto dokończył piwo, położył na barze pięć dolarów i wyszedł w mrok. Było nadal gorąco i duszno, niebo zasłoniły chmury. Świerszcze cykały i Roberto dostrzegł chmary owadów wirujące wokół lamp na wysokich słupach w rogach parkingu.

Jeden z samochodów mrugnął światłami. Szare, kanciaste Volvo. Roberto podszedł do niego i opadł na siedzenie pasażera. Czul się, jakby wtłoczono go do małej przestrzeni.

— Musimy porozmawiać — rzekł Larsen, wysokim głosem na granicy jęku.

— Po to przyjechałem, chłopie. Wiem, że się martwisz.

— Nie miałeś zabijać Tenny’ego!

Udając zaskoczenie w panujących w samochodzie ciemnościach, Roberto rzekł:

— Ja? Bzdura. To był najzwyklejszy wypadek.

— Dziwny zbieg okoliczności. Roberto wzruszył ramionami.

— Joe zaczął zadawać mi pytania, więc do ciebie zadzwoniłem. I tej nocy Joe zginął w wypadku.

— Zdarza się, chłopie.

— Mam tego dość — rzekł Larsen z naciskiem w głosie. — Chcę się od tego uwolnić, jak najszybciej.

— Nie mam do ciebie o to żalu.

— Potrzebuję forsy. W gotówce.

Roberto wziął głęboki oddech, po czym wypuścił powietrze.

— I jak z tym? Jeśli nie…

— Hej, chłopie, weź się uspokój. Dostaniesz forsę. Chcesz forsę, będzie forsa. Pojedźmy do ciebie. Dyskretniej niż na parkingu.

Larsen miał mieszkanie w wybudowanym przez firmę tanim bloku, jakieś dziesięć kilometrów od motelu, po drugiej stronie kompleksu Astro. Następnego ranka gospodyni znalazła jego zwłoki. Wisiał na naderwanym wentylatorze sufitowym w salonie. Policja podejrzewała samobójstwo, zwłaszcza po odsłuchaniu automatycznej sekretarki, gdzie jakiś natarczywy głos domagał się od Larsena spłacenia długów karcianych czy czegoś w tym rodzaju. Głos, oczywiście, należał do Roberta, który spał tego ranka do późna, zmęczony po dziesięciokilome-trowym spacerze z mieszkania Larsena do motelu Astro.

Загрузка...