Gdyby nie brać po uwagę toalet, nocowanie na lotnisku wcale nie było takie złe, pomyślała Lynn Van Buren. Wenezuelscy żołnierze patrolujący okolicę byli bardzo uprzejmi; ich kapitan — jedyny, który mówił po angielsku — przyjazny i pomocny. Z tyłu wojskowej ciężarówki ustawiono dwie przenośne toalety; Van Buren była tam raz i postanowiła korzystać z nich jak najrzadziej. Wraz z resztą załogi spała w kabinie Citation: nie było to szczególnie wygodne, ale kiedy wojskowi podstawili przenośny generator, do którego podłączyli klimatyzację, dało się wytrzymać.
Van Buren rozmawiała z Danem co godzinę i była w stałym kontakcie z załogą w Teksasie. Wraz ze swoim zespołem pracowała na laptopach połączonych ze sprzętem sterującym, przechowywanym w ładowni samolotu. Używając laptopów, śledziła lot wahadłowca, który majestatycznie wszedł na orbitę, prawie pięćset kilometrów nad Ziemią, i okrążał glob co dziewięćdziesiąt minut. To teoria, pomyślała Van Buren. Zo baczymy, jak będzie w praktyce. Wszystko działo się w takin pośpiechu, że musieli sprawdzić łączenie laptopów i sprzęti sterującego podczas lotu z Teksasu.
Wszystko będzie dobrze, powtarzała sobie Lynn Van Bu ren. Po czym dodała: Bóg troszczy się o głupców i pijaków.
Plan zakładał sprowadzenie wahadłowca na Ziemię pc sześciu okrążeniach, dziewięć godzin po starcie, co oznaczało że ludzie Van Buren mieli wysłać sygnał do systemu sterowank wahadłowcem, wydając mu polecenie wykonania manewru. podczas którego miał zmienić orbitę i przygotować się do lądowania w Caracas.
Zobaczyła, że wszystko przebiega prawidłowo; przyjrzała się odczytom czujników wewnętrznych wahadłowca. Mogli otrzymywać dane z czujników tylko wtedy, gdy wahadłowiec przelatywał blisko Matagordy lub Caracas. Dan oświadczył, że nie będzie prosił NASA o możliwość skorzystania z ich satelitów do siedzenia i przesyłania danych z sygnałów telemetrycznych wahadłowca.
Gdy sygnał wahadłowca znikł za horyzontem, Van Buren spojrzała na swój zespół: wszyscy niewygodnie pochyleni nad laptopami.
— Jeszcze jedna runda — zawołała — i ściągamy go do domu.
Zareagowali zadowoleniem bliskim obojętności. Ciche „hurra” było najbardziej entuzjastycznym słowem, jakie usłyszała, a i ono brzmiało jakoś sarkastycznie, jakby wypowiedziane przez kogoś znużonego.
W rogu ekranu laptopa Lynn zaczęło migać żółte światełko, sygnalizując nadchodzącą wiadomość. Van Buren dotknęła klawisza i zobaczyła napis: CENTRALA, DAN RANDOLPH, przesuwający się na dole ekranu.
Kliknęła na jego nazwisku i na ekranie pojawił się obraz Dana. Także wyglądał na zmęczonego. Nie spał dłużej ode mnie, pomyślała Van Buren.
— Jak leci? — spytał Dan.
— Doskonale — odparła. — Z wyjątkiem przenośnych kibelków. Kolejnego dnia chyba nie wytrzymają.
Posłał jej krzywy uśmiech.
— Ściągnijcie ptaszka na ziemię i spędzicie noc w najlepszym hotelu w Caracas.
— Na koszt firmy?
— Jasne. Co tam dodatkowe koszty.
W Waszyngtonie senator Thornton obudziła się z niespokojnego snu. Ledwo pamiętała, co jej się śniło; coś związanego z Danem w kosmosie, oddalającym się od niej, pozbawionym masy, a ona bezradnie na to patrzyła, stojąc na ziemi, ze stopami zanurzonymi w błocie, cemencie albo czymś podobnym; sil wystarczało jej tylko na to, by zrobić jeden krok; Dan odlatywał jak balonik, coraz dalej.
Usiadła na łóżku, sięgnęła po leżącego na nocnym stoliku pilota od telewizora i włączyła jeden z całodobowych kanałów nadających wiadomości.
Kolejne bombardowanie w Izraelu. Pokazywano strzaska ne budynki, strzępy ciał na ulicy. Dym i wycie syren karetek pogotowia. Nie czekając, aż powiedzą, kto to zrobił i komu, przełączała się z kanału na kanał.
Lokalne wiadomości, kreskówki, program kulinarny, dwóch dziennikarzy politycznych rozprawiających o nadchodzących wyborach parlamentarnych. Jakby o tym cokolwiek wiedzieli, zżymała się Jane w duchu.
Ani słowa o wahadłowcu czy o Danie.
Przełączyła z powrotem na Fox News, podkręciła głośność i poszła do łazienki. Pół godziny później wynurzyła się, wykąpana, uczesana, odziana w jasnobłękitny garnitur i jedwabną bluzkę koloru lawendy. Nadal nic na temat Dana i jego wahadłowca.
Co z oczu, to z serca, pomyślała Jane. Dan wystrzelił wahadłowiec, nie mówiąc o tym nikomu, więc media go ignorują. NASA na pewno nie zorganizuje konferencji z okazji startu prywatnego wahadłowca. A już na pewno nie w tym przypadku.
Jane wiedziała, że to jednak nie będzie trwało wiecznie. Najważniejszym elementem jej planu na ten dzień było rozpoczęcie procedury dochodzenia senackiego w sprawie nieautoryzowanego wystrzelenia wahadłowca przez Astro Manufacturing Corporation. Nie była w komitecie naukowym, ale Bob Quill i tak zgodził się na wszczęcie dochodzenia.
Ależ ten facet ma nerwy, pomyślała Jane, czując, jak wzbiera w niej stary gniew. Co za bezczelność. Wystrzelić rakietę, nie mówiąc nikomu ani słowa, nie informując władz. Co za tupet. Ego ze stali.
Kiedy jednak sprawdzała w lustrze przy drzwiach mieszkania, czy nie rozmazała jej się szminka, zobaczyła, że się uśmiecha. To cały Dan, powiedziała sobie w duchu i poczuła, że jej gniew gdzieś znika. Gdyby tylko pozwolił sobie pomóc. Gdyby przestrzegał zasad.
Skrzywiła się, patrząc na swoje odbicie w lustrze, i potrząsnęła głową. Gdyby przestrzegał zasad, nie byłby sobą. A ty byś go nie kochała.
— Idiotka! — warknęła Jane do swojej twarzy w lustrze, po czym opuściła mieszkanie, udając się do Senatu. Gdy jechała na dół windą, uderzyła ją myśl: Dan prędzej czy później musi tym wahadłowcem wylądować. Media i tak się nim zajmą.
Tego ranka w komputerze Dana czekało kilkanaście wiadomości, większość od reporterów. A April nie przyszła do pracy. To zupełnie do niej niepodobne, pomyślał Dan. Ta mała była osobą, na której można było całkowicie polegać. Przypomniał sobie, że poprzedniego dnia wyszła wcześniej. Zastanawiał się, czy do niej nie zadzwonić, ale zbliżające się lądowanie wahadłowca sprawiło, że kompletnie wyleciało mu to z głowy.
Martwił się. Dzięki swojemu komputerowi Dan mógł sobie doskonale poradzić bez niej, mógł nawet brać kawę z automatu w hangarze. Zdecydował jednak, że pojedzie do bunkra i obejrzy lądowanie na wielkim ekranie ściennym.
Zanim wstał od biurka, do gabinetu wpadł Claude Passeau z dwoma jakimiś mężczyznami; obaj mieli na sobie szare klasyczne garnitury, obaj wyglądali jak wychowawcy z liceum, którzy próbują zgrywać twardzieli. Para rządowych biurokratów, pomyślał Dan. Pat i Pataszon.
— Oszukał mnie pan — rzekł Passeau bez wstępów. — Wystrzelił pan rakietę bez pozwolenia. Zrobił to pan za moimi plecami!
Dan od razu zrozumiał, że to przedstawienie na użytek dwóch facetów za plecami Passeau. Uśmiechnął się uprzejmie i wstał.
— Pańskie pozwolenie, panie Passeau, nie było mi do niczego potrzebne — rzekł. — Mam wszystkie pozwolenia na start, podpisane przez wszystkie możliwe agencje lokalne, stanowe i federalne.
Passeau wycelował w niego palec.
— Ale musi mieć pan zgodę FML na lądowanie wahadłowcem.
— I nie dostanie pan jej — wtrącił Pat.
— Ma pan problem, panie Randolph — rzekł Pataszon. Dan uniósł ręce w pojednawczym geście.
— Panowie, założyliście, że wahadłowiec wyląduje, wkraczając w przestrzeń powietrzną Stanów Zjednoczonych.
Cała trójka wpatrzyła się w niego.
— A tak nie będzie.
— Nie?
Dan wyszedł zza biurka.
— Chodźcie, chłopaki. Właśnie szedłem do bunkra, żeby tam obejrzeć lądowanie.
Zbliżamy się do punktu wejścia w atmosferę, gdzie straciliśmy kontrolę nad pojazdem numer jeden, rozmyślała Lynn Van Buren. Jeśli przytrafi się nam ten sam problem, to za parę minut.
— Rozpoczynamy sekwencję wejścia w atmosferę — zawołał ktoś z jej zespołu, siedzący w fotelu po drugiej stronie przejścia.
Van Buren uświadomiła sobie, że poci się w ciasnej kabinie samolotu, choć klimatyzacja pracowała z pełną mocą. Na zewnątrz poranek był pochmurny; nad górami odcinającymi dostęp do morza zbierały się chmury burzowe.
Dobrze, że ściągniemy go teraz, pomyślała Lynn. Jeszcze godzina i będziemy mieć tutaj tropikalną burzę.
— Rozpoczynamy wejście w atmosferę.
Zobaczyła odczyty czujnika temperatury na dziobie wahadłowca, w dole kadłuba, na brzegach skrzydeł: zaczynała rosnąć. Wznoszące się krzywe znajdowały się jednak znacznie poniżej czerwonej linii oznaczającej maksymalną dopuszczalną temperaturę. Jak dotąd wszystko w porządku, pomyślała Lynn.
— Manewr uniesienia dzioba za dziesięć sekund.
To ten moment, powiedziała sobie Van Buren. Właśnie tym miejscu zawiódł numer jeden.
— Potwierdzam uniesienie dzioba.
Mała ikonka obrazująca wahadłowiec na ekranie laptopa Lynn tkwiła dokładnie na krzywej przedstawiającej optymalną trajektorię wejścia w atmosferę. Żadnych problemów, pomyślała, po czym dodała: na razie.
— Temperatura maksymalna.
— Maksymalne naprężenie aerodynamiczne.
Wstrzymała oddech. Wahadłowiec leciał na automatycznym pilocie, sterowany wyłącznie przez komputer pokładowy. Van Buren wiedziała, że mogłaby przejąć sterowanie, gdyby musiała, ale bardzo chciała tego uniknąć. Niech ptaszek wyląduje sam, powtarzała w kółko, jak mantrę.
Coś błysnęło. Van Buren zamrugała i wyjrzała przez okno samolotu. Niski grzmot przetoczył się nad nimi. Nie, krzyknęła w duchu. Wytrzymaj jeszcze trochę! Niech ptaszek najpierw znajdzie się na Ziemi!
— Zaczynamy skręty spowalniające — oznajmiła kobieta na fotelu przed nią. Wahadłowiec zaczynał wykonywać skręty, które miały mu pozwolić na wytracenie prędkości przed lądowaniem.
— Osiem machów i spada.
— Zakończono skręt jeden.
Liczby oznaczające prędkość gwałtownie spadały. Najgorsze za nami, pomyślała Van Buren, patrząc na ekran. Wszedł w atmosferę. Żadnych problemów.
— Zakończono skręt dwa. Kolejny błysk.
— Do licha, wytrzymaj jeszcze trochę — zżymała się Van Buren szeptem. Znów grzmot.
— Zakończono skręt trzy. Głośniejszy, ostry trzask.
— To nie piorun — powiedział ktoś. Grom dźwiękowy, pomyślała Van Buren.
— Widzicie go?
Umieścili przedtem kamerę na dachu Citation i zsynchronizowali ją z radarem lotniska. Van Buren kliknęła, uruchamiając widok z kamery.
— Jest! — krzyknęła. Wahadłowiec pędził wśród chmur, zostawiając za sobą podwójną smugę dymu.
— Wracaj do domu, malutki — ktoś powiedział żarliwym tonem, jakby się modlił.
— Podwozie wysunięte.
— Prędkość dwa-jeden-zero… dwa-zero-dwa… jeden-dziewięć-sześć…
Van Buren wrzuciła laptopa pod fotel przed nią, zerwała się na równe nogi i popędziła do wyjścia. Było lekko uchylone. Otworzyła je na całą szerokość i zbiegła po metalowych schodkach, po czym zanurkowała pod skrzydłem na tyle szybko, żeby zobaczyć, jak wahadłowiec dotyka kołami pasa; guma zapiszczała i zaczęła dymić.
Cała reszta załogi wysypała się z samolotu. Wahadłowiec zatrzymał się na końcu pasa.
— Hurra! — tym razem okrzyk dobiegł z głębi serca. Deszcz zaczął kropić. Wielkie tłuste krople zaczęły po nich spływać. Wenezuelscy żołnierze stojący na granicy ich terenu patrzyli ze zdumieniem, jak banda szalonych gringos tańczy w deszczu.