CHARTUM, SUDAN

Słońce zachodziło nad pokrytymi piaskiem wzgórzami, na których nie uchowało się ani jedno źdźbło. Stojąc samotnie w oknie opustoszałej sali konferencyjnej, Asim al-Baszyr patrzył, jak rozpalona czerwona kula opada wolno, bardzo wolno nad spaloną słońcem, umierającą ziemią, a bezchmurne, gorące niebo wolno zmienia się w misę ze zbrązowiałej miedzi, posyłając długie, purpurowe cienie na rozpadającą się, starą, kamienną fortecę, stary meczet na głównym placu miasta, nowe biurowce i bloki, które też już zaczynały się rozsypywać z powodu braku remontów.

Po trzech dniach niełatwych negocjacji pozostali członkowie Dziewiątki opuścili hotel i rozjechali się do swoich spraw. Wysłuchali planu al-Baszyra, na początku z nieufnością, ale powoli zaczynali go rozumieć. Nikt nie wykazywał specjalnego entuzjazmu, ale w końcu, niechętnie, zgodzili się. Satelita energetyczny powinien być wykorzystany do ich celów, a Amerykanie nawet się nie zorientują, że to atak. Zginą tysiące, dziesiątki tysięcy, a aroganccy Amerykanie zostaną bezlitośnie poniżeni. Po czymś takim obrócą się przeciwko sobie w fali wzajemnych oskarżeń. Wykonają pracę za nas.

A sama idea satelity energetycznego zostanie potępiona na wieki. Al-Baszyr uśmiechnął się do siebie, gdy dostrzegł przyszłość, w której Zachód stanie się jeszcze bardziej zależny od krajów islamskich. Ropa to potęga, powiedział sobie. Nie można dopuścić do tego, żeby cokolwiek tej potędze zagroziło.

Śpiew muezina doleciał z daleka, z głośnika oddalonego minaretu.

— Przybądźcie na modlitwę. Przybądźcie do zbawienia. Allach jest wielki. Nie ma Boga nad Allacha.

Al-Baszyr odwrócił się, gotów, by iść do swojego pokoju hotelowego na górze. Nie chciał, by widziano go z zewnątrz hotelu, zwłaszcza w porze modlitwy, kiedy mężczyzna w kosztownym, zachodnim garniturze nie był częstym widokiem.

Zdziwił się, gdy zobaczył Sudańczyka, który prowadził spotkanie Dziewiątki, w drzwiach sali konferencyjnej, jakby na niego czekał w milczeniu.

— Pomodlisz się ze mną, bracie? — głos Sudańczyka był zdumiewająco cichy i łagodny jak na tak potężnie zbudowanego mężczyznę. W białej galabii i turbanie wyglądał jak góra śniegu, gdyby nie liczyć ciemnej, czarnej twarzy. Oni uważają się za Arabów i tyranizują swoich sąsiadów z południa kraju, którzy jeszcze nie poddali się Allachowi.

— To dla mnie zaszczyt, jeśli będę mógł pomodlić się z tobą, bracie — odparł al-Baszyr. Nie myślał akurat o modlitwie, ale zgodził się spełnić prośbę Sudańczyka z szacunku dla islamu, dla którego ludzie wszystkich ras byli równi. Ani bogactwo, ani bieda, ani rodzina, ani kolor skóry, ani kraj pochodzenia nie powinny dzielić tych, którzy przyjęli wiarę.

Sudańczyk poprowadził go korytarzem do małego, prywatnego biura, które otworzył staroświeckim metalowym kluczem. Podszedł do małej szafki na akta i z dolnej szuflady wyjął dwa dywaniki. Dywanik, który podał al-Baszyrowi, był wytarty, prawie przezroczysty.

— Należał do mojego dziadka — mruknął Sudańczyk. — Tylko to po nim zostało, kiedy buntownicy zaatakowali wioskę. Zgwałcili wszystkie kobiety i wymordowali młodych mężczyzn.

Wojna domowa, pomyślał al-Baszyr. Trwała w Sudanie od dwóch pokoleń. Północ przeciwko południu. Muzułmanie przeciwko pogańskim nomadom, którzy rozbili namioty na polach naftowych wartych miliardy dolarów. Al-Baszyr wiedział, że chodziło o ropę. W końcu we wszystkich wojnach chodzi o pieniądze, także w tych domowych.

Po modlitwie Sudańczyk ostrożnie zwinął dywaniki i włożył do szafki, z której je wyjął.

— Powiedz mi, bracie — rzekł cicho, nie patrząc na al-Baszyra, przyglądając się głuchemu i milczącemu komputerowi na biurku — czy w tej całej sprawie z satelitą zginie wielu ludzi?

Al-Baszyr pokiwał głową.

— Wiele tysięcy. Dziesiątki tysięcy, może nawet więcej.

— Ale Amerykanie nie będą wiedzieć, że zrobili to ludzie wiary? Czy uwierzą, że to wypadek?

— Tak. Wypadek, który pozbawi ich możliwości czerpania energii z kosmosu.

— Czy z tego powodu staną się bardziej zależni od krajów islamu?

— O to nam chodzi. Jeśli stanie się tak, jak przewiduję, będziemy mogli zażądać zwrotu pól naftowych, które kontrolują Amerykanie. Musimy ich wyprzeć z Zatoki Perskiej.

— Ale zginą tysiące ludzi? Naprawdę?

— Naprawdę.

Sudańczyk rozmyślał w milczeniu przez chwilę. Potem odezwał się.

— To dobrze. Trzeba zadać im cios. Zadać im taki ból, jaki oni zadali nam. Niech poznają ból i krew, które uczyniły moje życie piekłem. Niech się stanie wola Boża.

— Niech się stanie, bracie — odparł al-Baszyr. I pomyślał: Amerykanie muszą być zależni od naszej ropy. To jest nasza władza nad nimi. Dopóki potrzebują ropy, muszą się ugiąć pod naszą wolą. Ale musimy działać ostrożnie. Musimy być podstępni jak wąż. I równie śmiercionośni.

Загрузка...