IMPREZA Z OKAZJI HURAGANU

Zanim April dotarła do mola, ostatni prom odpłynął. Potężne podmuchy wiatru pędziły spienione fale po powierzchni zwykle spokojnej Zatoki. Omiatane wiatrem betonowe molo było puste, porzucone, a na wietrze kołysała się koślawo wypisana ręcznie tabliczka NIECZYNNE Z POWODU FER-NANDA.

Zawróciła więc swoim błękitnym Sebringiem i pojechała do motelu. Dostrzegła, że zaparkowało tam mnóstwo samochodów. Czując, jak wiatr się wzmaga, April przebiegła krótki dystans między parkingiem a holem. Gdzieś daleko rozległ się grzmot. Kelly Eamons nie pracowała rano, ale bar był zatłoczony ludźmi, którzy schronili się przed burzą; z głośników dobiegała hałaśliwa muzyka, na ekranach telewizorów nadawano wiadomości o huraganie.

— Hej, April! — wrzasnął jeden z mężczyzn stojących wokół baru. — Chodź do nas na drinka!

To był Len Kinsky. Wszystkie boksy były zajęte, a mężczyźni stali wokół baru w trzech rzędach, w towarzystwie nielicznych kobiet. April zauważyła, że większość to pracownicy Astro. Wzruszyła ramionami z rezygnacją. Kiedy dają ci cytryny, rób z nich lemoniadę, mawiał ojciec. Dobry pomysł, pomyślała. Zamówiła lemoniadę, co bardzo rozbawiło otaczających ją mężczyzn. Nawet ponury zwykle Kinsky roześmiał się.

Oni są już prawie całkiem zalani, pomyślała April. Ajesz-cze nie zaczęło padać.


Kelly Eamons kłóciła się z kapitanem promu na molu od strony lądu, w zatoce San Antonio.

— Ale ja muszę się dostać na wyspę! — przekrzykiwała wycie wichru. — Wyleją mnie z pracy, jeśli się nie zjawię!

Kapitan na moment oderwał wzrok od liny, którą właśnie przywiązywał. Miał na sobie sztormiak z kapturem owiniętym wokół szyi, a łysinę zakrywał bejzbolową czapeczką. Jego prom, który kiedyś był łodzią desantową piechoty morskiej, podskakiwał na falach, ocierając się oponami rozwieszonymi na całej długości burty o betonowe molo, z odgłosem przypominającym skrobanie paznokciami po tablicy.

— A co pani myśli, że ja jestem książę Henryk Żeglarz? Nie wypływam, dopóki nie minie sztorm.

— To tylko parę kilometrów — rzekła Eamons. Odwrócił się, mrucząc coś pod nosem, i pochylił nad liną, którą przywiązywał. Eamons miała ochotę wyciągnąć swoją odznakę FBI, ale wtedy by się zdemaskowała. Spadło parę kropli deszczu. Wróciła do samochodu; poza nim stała na parkingu tylko jakaś nowa terenówka, jak sądziła, własność kapitana.

Zadzwoniła do April do biura. Nikt nie odbierał, w systemie zostawiono wiadomość, że biuro jest zamknięte, aż huragan ustanie. Eamons spróbowała zadzwonić do April na komórkę.

— Halo? — głos April, w tle jakieś głosy i muzyka.

— April, tu Kelly. Utknęłam na lądzie. Prom nie chodzi.

— Nic się nie stało. Jestem w motelu. Wygląda na to, że zostaniemy tu, dopóki sztorm nie ucichnie.

Eamons nie zachwycała perspektywa bycia wyeliminowaną z akcji.

— Czy jest jakiś inny sposób dostania się na wyspę? Przez kilka sekund słyszała tylko śmiechy i głosy, głównie męskie, aż znów odezwała się April:

— Może pan Randołph mógłby coś poradzić.

— Masz jego numer komórki?

— Zadzwonię do niego — rzekła April.

— Nie, ja to zrobię. Daj mi jego numer.

April zawahała się, ale po sekundzie podała Kelly numer.

— Dobrze — odparła Eamons. — Zadzwonię. Jak będę mieć szczęście, dotrę do motelu przed burzą.

— Chyba jednak powinnaś zostać na lądzie — zasugerowała April.

— Pewnie tak — odparła Kelly. — Ale spróbuję.


Dan kroczył po pomoście z płaszczem przeciwdeszczowym przewieszonym przez ramię, słuchając wycia wichru i odgłosu deszczu, który walił po ścianach jak kule z karabinu maszynowego. Ściany trzeszczały i skrzypiały. Spoglądając na dach, Dan zaczął zastanawiać się, czy przekupienie inspektora budowlanego było dobrym pomysłem.

Na dole drzwi dla pracowników stanęły otworem i pojawiła się w nich samotna postać. Ktoś wszedł do hangaru. Miał na sobie ociekający wodą płaszcz i przemokniętą czapkę, która opadała mu na uszy.

Kto to, do licha, może być? Dan ruszył w dół po schodach, a nowo przybyły szedł powoli po podłodze hangaru, zostawiając za sobą kałuże. Zdjął mokrą czapkę i Dan dostrzegł, że to Passeau.

— Co ty tu robisz, u diabła? — zawołał Dan, biegnąc po schodach. — Czemu nie jesteś w motelu? Albo w ogóle na stałym lądzie?

Passeau uśmiechnął się nieśmiało, rozpinając płaszcz przeciwdeszczowy.

— Czekałem za długo. Prom już nie pływa.

— To po co tu wróciłeś? Passeau zrobił zmieszaną minę.

— Tak naprawdę to nie wiem. Ruszyłem w stronę motelu, ale minąłem go i przyjechałem tutaj.

— Doskonałe miejsce na przeczekanie huraganu — mruknął Dan.

— Prawda?

— Szedłem do hangaru B, żeby sprawdzić, jak się miewa wahadłowiec.

— Na zewnątrz jest dość mokro — zauważył Passeau, otrzepując płaszcz.

— Tak, ale wolę to niż siedzieć i obryzać paznokcie. Niles tam jest, możemy trochę mu powspółczuć.

Passeau westchnął ciężko i naciągnął swój ciężki płaszcz, a Dan włożył pelerynę i naciągnął kaptur.

— Gotów? — spytał Dan, podchodząc do drzwi. Passeau wsunął na głowę swoją bezkształtną czapkę i skinął głową ponuro.

Dan musiał mocno popchnąć drzwi, żeby je w ogóle otworzyć. Wiatr był jak ściana, a deszcz oślepiał. Błysnął piorun i natychmiast rozległ się grzmot.

— Musi być dokładnie nad nami! — wrzasnął Dan, przekrzykując wicher.

Passeau milczał. Gdy tylko Dan puścił drzwi, wiatr zatrzasną! je. Dwaj mężczyźni zaczęli brnąć do hangaru B, walcząc z wichurą. Dan miał wrażenie, że jest cały mokry, mimo peleryny. Pot, pomy siał. Przeklęta peleryna nie przepuszcza wiatru i człowiek się poci. Wiedział, że ze strachu też można się spocić.

Kiedy dotarli do hangaru, sam budynek osłonił ich przed najsilniej szym wichrem. Dan otworzył drzwi i obaj wpadli do hangaru, jak para ofiar katastrofy morskiej, wyrzuconych na brzeg.

Próbując złapać powietrze, całkowicie przemoczony Dan zdjął kaptur peleryny i zaczął rozpinać rzepy.

— Dobry Boże! — usłyszeli niski głos Nilesa Muhameda. — Patrzcie, co kot przyniósł!

Ocierając wodę z twarzy, Dan dostrzegł, że pod ścianami hangaru ułożono na wysokość człowieka worki z piaskiem. Kolejny podwójny rząd worków otaczał wahadłowiec jakjakieś umocnienia wojskowe.

— Kiedy to zdążyłeś zrobić, na litość boską? — spytał Dan, machając ręką w kierunku fortyfikacji.

Muhamed uśmiechnął się ponuro.

— Gdybyś się nie włóczył po Waszyngtonie, Austin czj innej Wenezueli i siedział tu na tyłku, wiedziałbyś chociaż co się dzieje.

— Gdybym siedział tutaj, zagoniłbyś mnie do układanie worków z piaskiem.

Muhamed znów posłał mu kwaśny uśmiech.

— To byłaby sensacja, Dan z łopatą.

Passeau podszedł wolnym krokiem do wahadłowca, z ociekającą wodą czapką w dłoni.

— Wygląda na to, że jest tu bezpieczny.

— Na orbicie byłby jeszcze bezpieczniejszy — zauważył Dan. — Żadnych zagrożeń poza mikrometeorami.

— I radiacją — dodał Niles. Dan pokiwał głową.

— Hej, biali chłopcy, chcecie kawy? — spytał Muhamed, wskazując palcem na stół ustawiony w oddalonym kącie hangaru, koło jego biurka i warsztatu.

Dan dostrzegł wielki termos stojący na stole i ruszył w jego stronę.

— Sam tu siedzisz, Niles?

— Tak. Odesłałem ludzi, jak tylko zobaczyłem satelitarne zdjęcia huraganu.

— Może włączmy telewizor i zobaczmy na kanale z pogodą, co się dzieje — zaproponował Dan.

— A nie sądzicie, że powinniśmy jechać do motelu? — podsunął Passeau.

— Możecie jechać — rzekł Muhamed z zawziętością. — Ja tu zostaję.

— Nie zostaniesz, jeśli ja… — telefon Dana zaczął wygrywać Take Me Out to the Bali Gamę.

Dan otworzył telefon i przyłożył go sobie do ucha. Mu-hamed nalał trochę parującej kawy do styropianowego kubka i podsunął go Danowi.

Dan wykonał gest, który miał oznaczać podziękowanie.

— Panie Randolph, tu Kelly Eamons.

Muhamed podawał kawę Passeau, a Dan słuchał, jak Eamons wyjaśnia, że utknęła na stałym lądzie.

— Na miłość Neptuna, to huragan — rzekł. — Nikt nie zamierza przeprawiać się przez zatokę. To zbyt niebezpieczne. Proszę zostać tam, gdzie pani jest.

— Wcale nie jest jeszcze tak źle — upierała się Eamons. Dan zastanowił się przez chwilę.

— Czy jest jakiś szczególny powód, dla którego chce się pani dostać na wyspę?

— Nie — odparła Eamons z wahaniem. — Po prostu chciałam być tam, gdzie powinnam być.

— To proszę dać sobie spokój i zrobić sobie dzień wolnego. Jak wszyscy inni. — Dostrzegł Nilesa Muhameda pochylonego nad komputerem; jego długie palce biegały po klawiaturze jak u pianisty podczas koncertu. — No, prawie wszyscy robią sobie dziś wolne — dodał.

Загрузка...