SATELITA

Williamson zobaczył, że Amerykanin w śnieżnobiałym skafandrze pędzi jak szalony w stronę sterowni. Za późno, durniu, pomyślał Williamson. On i Buczaczi dotarli do włazu kopulastej budowli na długo przed Jankesem.

— Zostań przy włazie i spróbuj go zatrzymać — polecił Williamson Buczacziemu. — Ja wejdę i rozwalę przyrządy sterujące, żeby nie dało się go wyłączyć.

— Zatrzymać go? — spytał Buczaczi. — Czym? Jak? Williamson zastanawiał się, czy nie dać Algierczykowi noża, którym zabił kosmonautę, ale zrezygnował z tego pomysłu. Lepiej go zostawić na wypadek, gdybym ja go potrzebował, wytłumaczył sobie. Wskazując na klucze i inne narzędzia przypięte do pasa Buczacziego, rzekł:

— Walnij go łeb i rozwal mu hełm.

— A co z innymi? — Buczaczi wskazał w kierunku szóstki pozostałych Amerykanów, którzy, powoli, powoli pełzli w ich kierunku.

— Zanim tu dojdą, będzie za późno.

— Ale oni nas zabiją!

— Przecież i tak zginiemy, prawda? Za chwilę będziesz w raju, ze swoimi siedemdziesięcioma dwoma dziewicami.

Williamson zanurkował przez właz do sterowni. Buczaczi odwrócił się i zobaczył, że Amerykanin jest zaledwie o parę metrów od niego. Sięgnął do pasa po największy klucz, jaki miał.

Za późno. Amerykanin rzucił się w stronę Buczacziego jak pocisk. Dwaj mężczyźni w skafandrach zderzyli się bezgłośnie. Buczaczi miał wrażenie, jakby ktoś wygniótł mu powietrze z płuc. Buczaczi siłował się z Amerykaninem, próbując trzymać go z dala od włazu, po czym obaj zaczęli się kotłować po powierzchni satelity, fikając koziołki.

Dan uwolnił jedno ramię z uścisku oponenta i złapał uchwyt. Przez sekundę miał wrażenie, że szarpnięcie urwie mu rękę; ból przeszył mu cały prawy bok. Facet wisiał na nim obiema rękami, ich hełmy uderzały o siebie. Dan dostrzegł, że napastnik jest Arabem.

Dan wyciągnął wolną rękę i sięgnął za hełm napastnika, próbując chwycić taśmę mocującą plecak z aparaturą podtrzymywania życia. W oczach mężczyzny pojawiło się przerażenie; odruchowo odsunął się od Dana. Nadal wisząc na uchwycie, mimo bólu w ramieniu, Dan podciągnął obute stopy i kopnął drania w brzuch z całych sił. Mężczyzna odpadł i machając rękami, wirując, odleciał w kosmos, coraz dalej i dalej.

Mogąc teraz używać lewej ręki, Dan ruszył w stronę włazu do sterowni.

Drugi z intruzów był w środku, z butami wpiętymi do pętli na podłodze; był zgięty w małpiej pozycji, jaką wielu ludzi odruchowo przyjmuje w stanie nieważkości. Jedyne światło w sterowni pochodziło z kolorowych ekranów i wskaźników panelu sterowania. Dan widział, jak odbijają się w jego hełmie. Zauważył, że napastnik przygląda się panelowi sterowania, próbując wymyślić, jak go uszkodzić, a następnie sięga do pasa z narzędziami i odpina potężny klucz.

On wszystko rozwali, pomyślał Dan!

Z rykiem, którego intruz nie mógł słyszeć, Dan rzucił się w jego stronę szczupakiem i uderzył w niego. Obaj, sczepieni, uderzyli w zakrzywioną ścianę małej sterowni. Przez prawe ramię Dana przeszła nowa fala bólu. Gdzie jest reszta mojej ekipy, pomyślał Dan, i odsunął się od intruza.

Drań nadal miał klucz w ręce; odepchnął się od ściany i leciał prosto na Dana.

Dan uśmiechnął się i pomyślał, że facet nie ma pojęcia o walkach w nieważkości. Dan zaczepił buty o pętle na podłodze, odchylił się zgrabnie, a napastnik przeleciał koło niego i uderzył w przeciwległą ścianę kopuły. Odbił się, wykonał mimowolne salto, po czym wyrównał lot i znów stanął twarzą w twarz z Danem.

Dan jednak zdążył już przemieścić się przed panel sterowania i zagrodził mu drogę.

— Jak chcesz coś tu rozwalać — powiedział, choć wiedział, że tamten go nie słyszy — musisz najpierw przejść koło mnie.

Intruz zawahał się, unosząc się kilka centymetrów nad podłogą. Rzucił w Dana kluczem; klucz pokoziołkował niezgrabnie. Dan chwycił go zdrową ręką i pogroził nim złowieszczo.

— Dzięki, chłopie. A teraz podejdź, oddam ci, co twoje. Tylko że w dłoni napastnika był teraz nóż. Dan dostrzegł go w słabym świetle ekranów sterowni.

Dan wsunął nogę do pętli i rzucił kluczem w intruza. Mężczyzna schylił się odruchowo i ten ruch spowodował, że znów zaczął się obracać. Dan uwolnił się z pętli i ruszył za machającym kończynami napastnikiem; objął go nogami i chwycił rękę trzymającą nóż. Sczepieni razem uderzyli w panel sterowania i zakrzywioną ścianę kopuły, po chwili, która wydawała się Danowi wiecznością.

Wreszcie usłyszał głos Adaira.

— Co my tu mamy? Rodeo?

— Przejedź się na nim, szefie!

— Chryste, ten skurwiel ma nóż!

Cała szóstka wtłoczyła się do kopuły i pomogła Danowi przytrzymać Williamsona. Jedna z kobiet wyjęła mu z ręki nóż.

— Może po prostu wbijemy mu go w dupę? — mruknęła. Dan znalazł się błyskawicznie przy panelu sterowania i wyłączał magnetrony.

— Nie, nie. On ma żyć i odpowiadać na pytania.

Dan wyłączał magnetrony, szybko, jeden po drugim, grzebiąc lewą ręką po panelu sterowania, gdzie po chwili zapłonął rząd czerwonych świateł. Prawe ramię pulsowało mu z bólu; adrenalina już znikła z jego krwiobiegu.

— Połączcie się z Van Buren i potwierdźcie, że wyłączyliśmy zasilanie — polecił im Dan, nagle tak zmęczony i obolały, że miał ochotę zwinąć się w kłębek i spać.

Загрузка...