MIESZKANIE LENA KINSKY’EGO

Po awanturze, jaką zrobił Danowi Kinsky, i krótkiej rozmowie z Kelly Eamons, April zajęła się swoimi obowiązkami, ale nie była w stanie przestać o tym myśleć. Len nie mógł mieć nic wspólnego z morderstwami Joego i Pete’a. Po prostu nie mógł. Ale Kelly myśli, że jest w to zamieszany, w taki czy inny sposób. A jeśli odejdzie, wróci do Nowego Jorku i nigdy się nie dowiemy, co o tym wszystkim wie.

Po ponad godzinie zamartwiania się zadzwoniła do mieszkania Kinsky’ego, ale wysłuchała tylko wiadomości na automatycznej sekretarce.

— Len, tu April. Nie odjedziesz bez pożegnania, prawda? Kinsky podniósł słuchawkę.

— April? Jestem.

— Len, powiedz, że nie wyjeżdżasz tak naprawdę!

— Wyjeżdżam. Muszę.

Głos mu drżał; był zdenerwowany.

— Nie pożegnasz się ze mną?

— Żałuję, nie mogę, mała. Musimy się rozstać.


— Nie możemy przynajmniej zjeść razem kolacji, zanim odjedziesz?

— Spieszę się, kiciu.

April wzięła głęboki oddech.

— Mogłabym kupić jakąś pizzę czy coś i wpaść do ciebie.

Długie wahanie.

— A możesz tu być przed piątą?

— Musiałabym wyjść wcześniej z biura.

Wiedziała, że Dan się zmartwi; zawsze miała dużo pracy; może tym razem szef będzie zajęty tym lotem próbnym i nie będzie jej potrzebował, przynajmniej do chwili, aż wahadłowiec wyląduje.

— Nie mów Danowi, że jedziesz się ze mną zobaczyć — rzekł Kinsky tonem, który brzmiał częściowo jak prośba, a częściowo jak rozkaz.

— Dobrze — zgodziła się April. — Będę o piątej. Jaką chcesz pizzę?

— Jeśli będę ją jadł z tobą, to wszystko jedno.

April powiedziała Danowi, że wychodzi wcześniej; skinął tylko głową i machnął ręką, całkowicie zaabsorbowany lotem próbnym. Jadąc na przystań, zadzwoniła do domu. Nikt nie odbierał. Kelly pewnie już wyjechała, pomyślała. Już chciała zadzwonić do agentki na komórkę, kiedy rozdzwonił się jej własny telefon.

To Eamons.

— Złe wieści, April. Muszę wracać do Houston.

— Do Houston? Kiedy?

— Zaraz. Skończyłam się pakować i poinformowałam motel, że odchodzę.

— Ale ja zaraz jadę do Kinsky’ego — rzekła przerażona April. — Spotykam się z nim w jego mieszkaniu.

— Odwołaj — rzekła Eamons bez wahania. — Nigdzie nie jedziesz bez obstawy.

April podjechała pod prom. Było jeszcze wcześnie i nikogo poza nią tam nie było. Prom stał przy nabrzeżu, z opuszczon4 rampą, pusty, czekając na pasażerów. Ale nikogo nie było widać w pobliżu, a łańcuch był podniesiony, odcinając dostęp do rampy.

— Kelly, jeśli nie spotkam się z Kinskym dziś po południu, umknie nam.

— Jedzie do Nowego Jorku, prawda?

— Nie wiem. Z tego, co powiedział, wynika, że wcale niekoniecznie.

— To bez znaczenia. Jak będzie trzeba, znajdziemy go — zapewniła Eamons.

Ktoś z obsługi promu podszedł i opuścił łańcuch, po czym pomachał do April, żeby wjechała na pokład.

Wtaczając Sebringa na chybotliwą rampę, April rzekła:

— Jeśli odjedzie, zanim z nim porozmawiam, nie będziemy mieli żadnego powodu, żeby go szukać.

— Nie chcę, żebyś do niego jechała bez obstawy — upierała się Eamons.

— Len nie jest niebezpieczny. Nic w tym rodzaju.

— Może nie. Ale ludzie, z którymi jest związany, to prawdopodobnie mordercy. I pewnie przed nimi tak ucieka.

Jakiś inny młody człowiek z obsługi promu podszedł do April, uśmiechając się przyjemnie; przystojny, ale szpeciła go znoszona koszulka.

— Zadzwonię później — rzekła April.

— Będę już w drodze do Houston.

— Zadzwonię.


— Nie rób nic głupiego, April. Młody człowiek nadal się uśmiechał.

— Poproszę o bilet.

April wyłączyła telefon, odłożyła go na fotel pasażera i wyjęła z torebki portfel. Podała młodemu człowiekowi swoją kartę, spostrzegając, że jej ważność niedługo się kończy i za parę dni trzeba będzie kupić następną.

— Przepraszam, że musiał pan czekać — rzekła. Uśmiechnął się jeszcze szerzej.

— Nie mam nic lepszego do roboty.

Rozłożył ręce i April zauważyła, że pozą nią na promie nie ma nikogo.


Najważniejsze, żeby ze wszystkim zdążyć, powiedział sobie Len Kinsky, wrzucając laptopa do czarnej torby. Zlikwidował konto w miejscowym banku w Lamar i przelał wszystko na konto w Chase Bank w Nowym Jorku. Teraz miał całkiem miłe saldo na swojej platynowej Visie.

Nadal nie zdecydował jeszcze, dokąd jechać. Może Seattle. Może L.A. Gdzieś, gdzie Roberto go nie znajdzie.

Odsłuchał na sekretarce cztery wiadomości, z których wynikało, że Roberto jedzie z Houston, żeby się z nim zobaczyć osobiście.

— Musimy porozmawiać — mówił Roberto w ostatniej wiadomości — o tym starcie, o którym mi nie powiedziałeś.

Ton jego głosu zmroził Kinsky’ego do szpiku kości. Roberto powiedział, że dojedzie do Lamar koło ósmej.

— Masz tam być jak dojadę, chłopie. Muszę z tobą pogadać na osobności.

O ósmej, pomyślał Kinsky, będę w samolocie lecącym do Chicago. Albo do Kanady. Podobno w Toronto całkiem przyjemnie się mieszka.

Była za dziesięć piąta. Powinienem stąd uciekać. Powinienem się stąd zabierać, i to już. Ale April powiedziała, że przyjedzie i że będzie tu o piątej. Jedzie do mojego mieszkania.

0 piątej. Może pojedzie ze mną. Może powinniśmy lecieć do San Francisco. To byłoby cudowne.

Potrząsnął głową. Przestań zachowywać się jak palant. Dan pewnie kazał jej przyjechać i namówić mnie do zostania.

1 nagle myśl: a może ona dla nich pracuje! Może przyjeżdża tu, żeby mnie zatrzymać do przyjazdu Roberta!

Nie, to niemożliwe, pomyślał. Gdyby dla nich pracowała, ja nie byłbym im do niczego potrzebny.

Ale mimo to spacerował nerwowo po mieszkaniu, patrząc co chwila na ohydny zegar na ścianie salonu: miał kształt jakiejś ryby, bladoniebieskiej i obrzydliwej.

Dzwonek u drzwi rozległ się dwie minuty przed piątą. Kinsky o mało nie wyskoczył ze skóry. Podreptał do drzwi i wyjrzał przez judasza. April!

Otworzył drzwi i zaprosił ją do środka szerokim gestem, ostrożnie rozglądając się po korytarzu, by sprawdzić, czy nie czai się tam Roberto albo ktoś inny. Nikogo.

Kinsky zamknął drzwi na zasuwę i zamknął łańcuch. April rozejrzała się dookoła, po czym położyła wielkie, płaskie, kartonowe pudło z pizzą na niskim stoliku.

— Kupiłam z pieczarkami i pepperoni — powiedziała. — Mam nadzieję, że taka jest OK.

— Jasne — odparł, wycierając spocone ręce o spodnie. April stała niepewnie na środku salonu. Miała na sobie bladozieloną bluzkę i brązowe spodnie. Kinsky pomyślał, że wygląda ślicznie.

— Siadaj — powiedział, wskazując gestem sofę. — Chcesz piwo do pizzy?

April obeszła stolik dookoła i przysiadła na sofie.

— A masz coś bezalkoholowego?

Poszedł do kuchni i otworzył prawie pustą lodówkę.

— Mam mrożoną lemoniadę. Mogę zrobić, ale to chwilę potrwa.

— Nie, w takim razie daj piwo.

Wyciągnął z lodówki dwa piwa Michelob, po czym wziął dwie szklanki z szafki nad zlewem. Postawił je na stoliku, a April otworzyła pudło z pizzą.

— Nie jest bardzo gorąca — rzekła przepraszającym tonem.

— Nie szkodzi — Kinsky nalał jej piwa; ręce mu drżały. April odwróciła się w jego stronę.

— Dan, ty naprawdę wyjeżdżasz? Ale dlaczego?

— Muszę — odparł. — Po prostu muszę. April spojrzała mu prosto w oczy.

— Czego ty się boisz, Len?

Kinsky pomyślał, że jej upstrzone złotymi cętkami oczy są najpiękniejsze, jakie widział w życiu. Gdyby tylko…

— April, pojedziesz ze mną? — spytał, sam zaskoczony swoimi słowami. — Gdzie tylko zechcesz, tylko ty i ja.

— W co ty się wpakowałeś, Len? O mało nie upuścił piwa.

— Wpakowałem? A czemu myślisz, że się w coś wpakowałem?

— Ty nie jesteś wściekły na Dana. Ty się czegoś boisz. Przecież widzę. Mogę poprosić Dana, żeby ci pomógł. On wcale nie jest na ciebie zły.

Przejrzała mnie, pomyślał Kinsky.

— Po prostu muszę stąd wyjechać — mruknął. April wyciągnęła rękę i dotknęła jego ramienia.

— Len, proszę, chciałam ci pomóc. Potrząsnął głową.

— Nie chcesz się w to pakować, uwierz mi.

— Len, ja już się w to wpakowałam. Dan też. I wszyscy w firmie.

Ona nie robi tego dla mnie, pomyślał Kinsky. Ja jej nie obchodzę. Ona pracuje dla Dana, dla jego pieprzonej firmy.

Pociągnął łyk piwa prosto z butelki, po czym postawił ją obok nietkniętej pizzy.

— Lepiej jedź do domu, mała, albo do biura, czy gdzie tam chcesz. Byle nie tu.

— Len, chciałam ci pomóc — powtórzyła. Kinsky zerwał się na równe nogi.

— Idź stąd! Idź stąd, póki jeszcze możesz!

— Ależ, Len…

Drzwi mieszkania otworzyły się z hukiem; łańcuch został wyrwany ze ściany. Roberto wpadł do salonu; potężny, wściekły, groźny. April zerwała się, przerażona, przerażona.

Kinsky był zaskoczony.

— Miałeś tu być dopiero o ósmej! — krzyknął drżącym, łamiącym się głosem, który nawet w jego uszach brzmiał strasznie.

— Ale przyjechałem wcześniej — wycedził Roberto, zamykając za sobą drzwi kopnięciem. Spojrzał w stronę otwartych drzwi sypialni i dostrzegł torby podróżne Kinsky’ego na łóżku. — I chyba dobrze zrobiłem.

Próbując opanować drżenie, Kinsky zwrócił się do April:

— Lepiej już idź. Muszę z nim porozmawiać w cztery oczy.

Zanim April zdołała się poruszyć, Roberto rzekł:

— Nigdzie nie pójdziesz, ślicznotko. Siadaj. April spojrzała na Kinsky’ego.

— Siadaj albo rozwalę was oboje. Oboje!

April usiadła. Kinsky też, zawstydzony, przerażony, skamieniały ze strachu.

Загрузка...