WYSPA MATAGORDA, TEKSAS

Dan i Lynn Van Buren obchodzili dookoła smukły v dłowiec o szpiczastym dziobie. Nawet na podłodze har wygląda, jakby rwał się do lotu, pomyślał Dan. Chciał w gnąc rękę i dotknąć gładkiego, metalowego poszycia, ale jak przenikliwy, zazdrosny wzrok Nilesa Muhameda wbij, się w plecy.

— Jak tam spotkanie z Garrisonem? — spytała Van Buren.

— Staruszek siedzi i czeka, aż się ugnę — rzekł Dan. — T( bawne, ale mam wrażenie, że al-Baszyr chce trochę ustął.

— A ty zamierzasz się ugiąć? Półtora miliarda… Dan skrzywił się.

— Słyszałaś kiedyś o Franku Piaseckim? Poszperała w pamięci.

— To ten konstruktor? Pionier w dziedzinie śmigłowce Który wynalazł śmigłowiec o dużym udźwigu, zwany lat; cym bananem?

— Tak. Wplątał się w taką samą sytuację jak nasza, potr bował kapitału na dalsze prowadzenie firmy. Więc pozwo żeby bracia Rockefeller wetknęli nos w jego sprawy.

— Ach, rozumiem, jak to się może skończyć.

— Tak. Piasecki został wykopany, a chłopcy od forsy spr; dali firmę Boenigowi. Teraz jest to oddział Boeniga o nazw Vertol, a drogi Frank spoczywa w grobie.

Van Buren nic nie powiedziała, ale z wyrazu jej twar Dan domyślił się, że zrozumiała.

— I jak tam nasz zero dwa? — spytał, wskazując na wah dlowiec na podłodze hangaru.

— Gotowy do lotu — odpowiedziała Van Buren. — To prav dziwa maszyna latająca.

Skrzywił się.

— Powiedz to FML.

— Nie wydadzą zezwolenia? Nawet na lot bez pilota? Dan spojrzał na nią z góry. Van Buren była o jakieś dw cale niższa od niego.

— „Bez pilota”? Chciałaś powiedzieć „bezzalogowy”? Użyłaś formy męskiej, jesteś niepoprawna politycznie.

Nie zaśmiała się, nawet nie uśmiechnęła.

— Zaczynam rozumieć. dlaczei [???] miesza! się w cokolwiek, co robisz.

— Do licha! Mamy najlepszy wahadłowiec kosmiczny, jaki dotąd zbudowano, i nie możemy nim polecieć.

Van Buren pokiwała głową ze współczuciem.

— Passeau nie wyda zgody? Dan zaśmiał się gorzko.

— Powiedział, że nie może nam tego zabronić, bo to poza jego jurysdykcją, ale nie udzieli zgody na lot w przestrzeni powietrznej Stanów Zjednoczonych. To już leży w jego jurysdykcji i nie zamierza do tego dopuścić.

— Cholera.

— Nie mam do niego o to pretensji — przyznał Dan. — Gdyby wydał zgodę na lot przed zakończeniem dochodzenia w sprawie katastrofy, jego przełożeni urwaliby mu jaja.


— Po dwakroć cholera — mruknęła Van Buren. Dan uśmiechnął się złośliwie.

— Zaczynasz mówić jak ja.

— Genialne umysły myślą podobnie, szefie.

Dan kroczył wolno wokół srebrzystego wahadłowca z tępo zakończonymi skrzydłaami, rozmyślając o całej biurokracji, jaka utrudniała mu prowadzenie firmy. O mało się nie roześmiał, kiedy sobie przypomniał, jak jego główny radca prawny powiedział mu, że przed wystrzeleniem rakiety na wyspie Matagorda musi uzyskać zgodę na pokaz sztucznych ogni. Sztucznych ogni! Właśnie tak, zdaniem biurokratów, należy zaklasyfikować rakietę o wysokości szesnastu pięter i masie tysiąca dwustu ton. Jako sztuczne ognie.

— Co cię tak śmieszy, szefie? — spytała Lynn, gdy wyszli z hangaru w jaskrawe światło poranka.

Dan zmrużył oczy.

— Mamy wszystkie niezbędne pozwolenia na start rakiety, prawda?

Wzruszyła ramionami.

— Chyba tak. To problem działu prawnego, nie inżynierów.

— Dopóki to będzie lot bezzałogowy i nikogo nie będzie na pokładzie.

— Zużyta rakieta rozpadnie się nad Atlantykiem — rzekła Van Buren. — Ale wahadłowiec musi wrócić i wylądować.

— AFML nie zatwierdzi planu lotu, nawet bezzałogowego — powtórzył Dan.

— Do czego zmierzasz, szefie?

Dan przyspieszył kroku, kierując się w stronę hangaru A i własnego biura. Pulchna Van Buren dreptała u jego boku, posapując cicho.

— Dobrze. Wystrzelimy go nad Zatoką, jak zwykle. Możesz wyliczyć taką orbitę, żeby trasa powrotna nie znalazła się nad Stanami?

— Nie nad Stanami?

— Właśnie — rzekł Dan, przepychając się przez klapę dla pracowników w drzwiach hangaru. — Orbita ptaszka może przebiegać nad Stanami; jest na tyle wysoko, że znajdzie się poza przestrzenią kontrolowaną przez FML, i tu nie mogą się przyczepić. Ale trasa powrotna musi przebiegać poza przestrzenią powietrzną USA.

Krocząc za Danem po schodach prowadzących do biur na pólpiętrze, Van Buren wysapała:

— Musi mieć… jakąś… przesuniętą szerokość geograficzną…

Na szczycie schodów Dan odwrócił się i wycelował w nią palcem wskazującym.

— Wymyśl coś, Lynn. Szybko. I nie mów o tym nikomu.

— Ale…

— Żadnych „ale”! Zrób to.

Dopiero teraz dostrzegła, że mówi całkowicie poważnie.

— Dobrze. Ty tu rządzisz.

— I nikt nie ma prawa o tym wiedzieć — ostrzegł ją Dan. — Pracuj na laptopie i trzymaj go cały czas przy sobie.

Uśmiechnęła się, a na jej policzkach pojawiły się dołeczki.

— Mam go zabierać ze sobą do toalety?

— Masz go mieć przy sobie, nawet jak baraszkujesz z kimś w łóżku.

Patrzył, jak Lynn idzie po schodach, w kierunku swojego biura, trochę bezbarwna kobieta w prostej ciemnoniebieskiej bluzce i dopasowanych spodniach. Umysł, dzięki któremu być może uda mi się ocalić firmę zamiast sprzedawać ją rekinom, pomyślał Dan.

Wpadł do swojego gabinetu, pomachał April siedzącej przy biurku — zawsze robiła zaskoczoną minę, kiedy tak wpadał. Nie próbowała jednak go zatrzymywać, mówić, do kogo ma zadzwonić ani jakie spotkania go czekają. Dobrze, pomyślał Dan, opadając na krzesło. Włączył komputer i zobaczył, że ma zaplanowany dzień do czternastej, kiedy to główny księgowy miał przybyć na cotygodniową stypę. A potem rozmowa telefoniczna z dwoma największymi udziałowcami, w ramach przygotowań do zbliżającego się kwartalnego posiedzenia zarządu.

Co mam powiedzieć zarządowi, zastanawiał się. Czy musimy już chwytać się brzytwy, czy jednak jakoś się utrzymamy na powierzchni?

Jak cicho w tym biurze, pomyślał. Maszerujemy coraz wolniej. Gorzej, zaczynamy utykać. Za parę tygodni nie będziemy nawet w stanie pełzać. Chyba że…

Może się uda, pomyślał Dan, obracając krzesło, by obejrzeć poranny widok przez okno. Na zewnątrz też cicho. Nie słychać szumu ciężarówek wjeżdżających i wyjeżdżających, ludzi krążących od budynku do budynku, rakiet holowanych na wyrzutnię. Ta firma umiera, pomyślał, tonie pod falami, walcząc o każdy łyk powietrza.

Zerwał się na równe nogi i podszedł do okna wychodzącego na hangar. Tylko kilka osób z FML szperało w szczątkach wraku. Umieramy, pomyślał.

Cóż, na Boga, w takim razie zginiemy z hukiem, a nie z jękiem. Wystrzelimy wahadłowiec. Bezzałogowy. Sterowany całkowicie z ziemi. Ale nie stąd. Z jakiegoś oddalonego miejsca, gdzie ci przeklęci mordercy nas nie znajdą. Kiedy już ptaszek znajdzie się na orbicie, zmienimy trasę tak, żeby droga powrotu nie znalazła się nad obszarem Stanów Zjednoczonych. Skoro sabotażyści nie będą wiedzieli, jak przebiega trasa, nie będą w stanie wejść nam w paradę.

I wylądujemy ptaszkiem. Tu, na Matagordzie? W takim razie musielibyśmy wlecieć w przestrzeń powietrzną nad Stanami. Może też powinniśmy tego uniknąć. Będę musiał porozmawiać o tym z Lynn.

Zaśmiał się głośno. Passeau chyba sfajczy się z radości!

Dan nie zdawał sobie sprawy z tego, jak głośno się śmieje, dopóki April nie zajrzała i zapytała, czy wszystko w porządku.

Загрузка...