WYSPA MATAGORDA, TEKSAS

Kroczenie śladami Tenny’ego okazało się o wiele trudniejsze, niż Dan pierwotnie przypuszczał. Inżynier nie robił żadnych notatek, nie został więc nawet ślad, kogo spośród personelu Astro Tenny uważał za zdrajcę. Dan przeszukał biuro Tenny’ego, co noc spędzał wiele godzin na przeglądaniu plików w jego komputerze, szukaniu słów kluczowych, podpowiedzi, wskazówek. Niczego nie znalazł. Pojechał nawet do domu Tenny’ego, by porozmawiać z wdową i synami i spytać, tak delikatnie, jak tylko umiał, czy nie wspominał im czegoś na ten temat.

W końcu wypróbował inną metodę. Siedząc samotnie w biurze, Dan uruchomił program do zarządzania personelem i próbował ustalić, czy Tenny interesował się szczególnie kimś z pracowników. Otrzymał aż za dużo materiału: Tenny przeglądał dziesiątki plików. Dan posortował je według daty. Joe najwyraźniej zaczął od techników z zespołu startowego, potem przeszedł do kontrolerów lotu, a na końcu szukał już bez żadnego klucza. Na liście trafień Tenny’ego był nawet Niles Muhamed i asystentka Dana, April.

Przewinął listę pracowników całej firmy. Osiemset sześćdziesiąt cztery osoby. Poprawił się: osiemset sześćdziesiąt trzy. Nazwisko Joego nadal się tam pojawiało. Osiemset sześćdziesiąt trzy osoby. Jedna z nich jest zdrajcą. Może więcej niż jedna. Ale kto to jest? Kto z nich mnie sprzedał? Kto z nich jest mordercą?

Z wieloma pracownikami się przyjaźnił, wiedział o nich na tyle dużo, że wysłuchiwał zwierzeń o domowych kłopotach, a nawet z nich żartował. April zawsze podrzucała mu informacje o romansach, o tym, kto się za kim ugania, kto się z kim rozstał, kto spodziewa się dziecka. Może ona powinna mi pomóc w tropieniu zabójcy, pomyślał, i zaśmiał się na samą myśl. Widać po tym, jaki jestem zdesperowany. April jest świetna, jeśli chodzi o firmowe plotki; detektyw z niej żaden.

Zasnął przy biurku i obudził się dopiero, gdy poranne słońce zajrzało do okna wychodzącego na parking.

Z podpuchniętymi oczami przeszedł z biura do mieszkania. Pół godziny później, wykąpany, ogolony i ubrany w świeżo wyprasowaną koszulę i spodnie, wrócił do biura. O wiele to lepsze niż dojeżdżanie, pomyślał. Nigdy nie trzeba się martwić porannymi korkami. Na dole, w hangarze, było już parę osób. Nie dostrzegł między nimi Passeau.

Aprił siedziała przy biurku, czesząc swe jedwabiste, ciemne włosy. Dan obdarzył ją uśmiechem na pograniczu grymasu. Czemu nie może się uczesać przed pracą? I wtedy przypomniał sobie, że ona jeździ kabrioletem, błękitnym Dodgem Sebrin-giem, na widok którego śliniła się połowa facetów w firmie. Fajny wózek, ale demoluje fryzurę.

— Śniadanie? — zwróciła się do Dana wchodzącego do swojego gabinetu.

— Tylko sok grapefruitowy — odparł Dan i dodał: — I kawa. Dzień trzeba zaczynać od dwóch podstawowych witamin:

C i kofeiny.

Dan usiadł przy biurku i wziął głęboki oddech.

— Zobaczymy, czy uda nam się przeżyć dzień bez bankructwa — mruknął.

Dostrzegł, że April już włączyła mu komputer i wyświetliła poranne spotkania i telefony. Oczywiście, przedstawiciel firmy ubezpieczeniowej. Passeau. Ktoś o nazwisku Neil Heinrich z Tricontinental Oil; pewnie jakiś pupilek Garrisona. Saito Yamagata, dzwonił z Tokio.

Dan przesunął mysz, aż na ekranie pojawiła się mapa globu z wyświetlonymi strefami czasowymi. Do licha, pomyślał, w Tokio jest północ. Przesunął jednak kursor i kliknął nazwisko Yamagaty. Program automatycznie wybrał numer w Japonii. Dan przypuszczał, że odezwie się automatyczna sekretarka, ale wiedział, że powinien oddzwonić do Saito jak najszybciej. Uprzejmość jest dla Japończyków bardzo ważna.

Ku jego zaskoczeniu, na ekranie pojawiła się okrągła, szeroka twarz Saito.

— Danielu, wcześnie przychodzisz do biura.

— A ty siedzisz do późna, Sai — odwzajemnił uśmiech Dan.

Yamagata odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się serdecznie.

— Dwóch pracoholików, ot co.

— Może — zgodził się Dan, myśląc, że trudno nie być pracoholikiem, kiedy firma idzie na dno.

Yamagata spoważniał.

— Słyszałem o wypadku i śmierci głównego inżyniera. Przyjmij moje kondolencje.

Dan zawahał się, po czym pomyślał: u licha, czemu miałbym trzymać to w tajemnicy?

— To nie był wypadek, Sai. Moim zdaniem katastrofa wahadłowca także nie była wypadkiem. Ktoś próbuje wyeliminować mnie z biznesu.

Przy przesyłaniu rozmowy przez satelitę zawsze występowało półsekundowe opóźnienie. Wiadomość podróżowała z prędkością światła, musiała jednak dotrzeć do satelity na orbitę synchroniczną i stamtąd powrócić. Tym razem jednak Yamagata zawahał się dłużej, niż wynosiło standardowe opóźnienie.

— Zastanawiałem się nad tym, Dan. Przeciwko nam pracują potężne siły. Międzynarodowy przemysł naftowy nie chce dopuścić do powstania satelity energetycznego.

— Masz na myśli Arabów?

Yamagata, śmiertelnie poważny, potrząsnął głową.

— Mam na myśli międzynarodowe koncerny naftowe. Arabowie należą do tego bloku, ale są też inni, choćby Amerykanie w twoim Teksasie.

— Tricontinental? Masz na myśli Garrisona?

— Między innymi.

— On chce kupić udziały w Astro Corporation — rzeki Dan.

Yamagata znów się zawahał, widać było, że intensywnie myśli.

— Przypomnij sobie historię o koniu trojańskim, przyjacielu.

Tym razem zawahał się Dan. Przypomniał sobie radę ojca: jeśli ktoś nazywa cię przyjacielem, sprawdź kieszenie. Po chwili spytał:

— Czy miałeś jakieś problemy tego rodzaju? Mam na myśli sabotaż.

— Nie — odparł Yamagata, a na jego ustach pojawił się lekki uśmieszek. — Nasz program jest o wiele mniej zaawansowany od waszego. A nasi pracownicy to sami Japończycy: żadnych gaijin, jak u was.

To jedyny sposób na zapewnienie bezpieczeństwa wewnętrznego, pomyślał Dan: zatrudniać wyłącznie ludzi, których się zna.

— Zadzwoniłem, żeby przekazać ci dobre wiadomości — oznajmił Yamagata, a jego uśmiech stał się szerszy. — Mój zarząd zgodził się na złożenie ci oferty pomocy. Możemy zaproponować ci transport na satelitę i z powrotem z wykorzystaniem rakiet Yamagaty.

— Z Japonii?

— Tak, z naszego centrum lotów Kagoshima.

— Po jakich stawkach?

— Jak rozumiem, najcięższe ładunki już wywieźliście. Teraz potrzebny wam głównie transport inżynierów i techników. Dan pokiwał głową i dodał:

— Plus ich systemy podtrzymywania życia i trochę materiałów, głównie elektronicznych podzespołów.

— Tak, tak właśnie sądziłem.

— Po jakich stawkach? — powtórzył Dan.

— Za darmo.

Dan oparł się wygodnie w fotelu.

— Sai, mam zacząć liczyć moje palce u nóg czy u rąk? Yamagata znowu się roześmiał.

— Nie ufasz staremu przyjacielowi? Człowiekowi, który cię zatrudnił, kiedy byłeś jeszcze młodzieniaszkiem?

— I wrzuciłeś mnie na głęboką wodę, razem z bandą twar-dzieli, którzy uważali, że rozkwaszenie nosa gaijin to świetna zabawa?

— Teraz wyglądasz lepiej — oznajmił Yamagata jowialnie. — Przedtem byłeś za przystojny.

— Sai, co chcesz w zamian za darmowe przeloty rakietami? Uśmiech Yamagaty nieco zbladł.

— Partnerstwa strategicznego między Yamagata Industries a Astro Corporation.

Dan zawahał się na chwilę wystarczającą do okazania Yamagacie szacunku.

— Na jakiej podstawie?

— Udzielicie nam licencji na budowę waszego wahadłowca w Japonii.

W głowie Dana pojawiła się alarmująca myśl.

— Dzięki temu obniżycie własne koszty, kiedy zaczniecie montaż własnego satelity na orbicie.

— Tak, oczywiście. Po to zbudowaliście wahadłowiec, prawda? Potrzebujemy go w tym samym celu.

— Żebyście mogli skuteczniej konkurować z Astro. Yamagata potrząsnął wolno głową, jak nauczyciel rozczarowany postawą ucznia.

— Dan, światowy rynek energetyczny ma wartość bilionów dolarów. Razem, ty i ja, możemy wykroić niezły kawałek tego tortu. Możemy zagarnąć sektor energii słonecznej.

Dan obdarzył go uśmieszkiem.

— Sai, ja sam mogę zagarnąć znaczny kawałek tego rynku.

— O ile nie zbankrutujesz — odparł Yamagata, unosząc w górę palec.

— Otóż to — przytaknął Dan.

— Przyjacielu, chcę, byś pracował ze mną przy tym projekcie. Po co mielibyśmy ze sobą konkurować, skoro możemy razem zarobić miliardy?

Tak, zadał sobie pytanie w duchu Dan, po co mielibyśmy konkurować? Zdumiał go jednak dźwięk własnego głosu:

— Sai, bardzo sobie cenię twoją ofertę, naprawdę. Ale muszę o tym pomyśleć. Dasz mi parę dni?

— Oczywiście — odparł wielkodusznie Yamagata. Po chwili jednak wyraz jego twarzy stał się stanowczy. — Ale pamiętaj o koniu trojańskim.

— Będę pamiętać, Sai — obiecał Dan, rozmyślając, że koń trojański może równie dobrze okazać się japońskim.

Загрузка...