BOULDER, KOLORADO

Len Kinsky siedział sztywno na chyboczącym się krześle z metalowej siatki na chodniku przed restauracją Walnut Brewery. Od gór wiał chłodny wiatr; drzewa okryły się już złotem. Zaglądając przez wielką szybę wystawową, Len widział połyskujące kadzie ze stali nierdzewnej: miniaturowy browar. Ludzie zamawiali małe porcje do skosztowania; kilka szklaneczek wypełnionych różnymi rodzajami piwa. Tęsknił do Nowego Jorku, restauracji Liichow’s i solidnego kufla mocnego niemieckiego piwa.

Po drugiej stronie stolika siedział Rick Chatham z bezbarwnym uśmiechem na okrągłej, brodatej twarzy. Kinsky nie ufał facetom wiążącym włosy w ogon, ale był na tyle zdesperowany, że zgodził się na spotkanie z tym ekologiem aktywistą.

— Niech pan spróbuje piwa pszenicznego — podsunął mu Chatham. — Będzie panu smakować.

Kinsky nie lubił, jak ktoś mu mówił, co mu się spodoba albo nie. Trudno, pomyślał, facet próbuje być sympatyczny. Poza tym ja go potrzebuję bardziej niż on mnie.

Choć deptak znajdował się zaledwie przecznicę dalej, Walnut Street była zatłoczona studentami o wyglądzie obszar-pańców, noszącymi postrzępione dżinsy i wytarte koszulki, które miały wyglądać biednie, ale kosztowały majątek. Kręcili się tam też turyści, niosący plecaki, butelki z wodą i dzieci, które spały albo wrzeszczały, gdy ich rodzice manewrowali po chodniku. Daleko, w perspektywie ulicy, Kinsky widział góry i jasne, błękitne niebo, ale wolał patrzyć na budynki z cegły i desek, stojące wzdłuż chodnika. Próbują zrobić z tej zapadłej dziury prawdziwe miasto, pomyślał. Ale to tylko miasto uniwersyteckie, nic więcej.

— Więc odszedł pan z Astro — Chatham powiedział to tak, że było to stwierdzenie, nie pytanie.

— Tak — odparł Kinsky z goryczą. — Chcę wyjechać z kraju i zobaczyć kawałek świata.

Podeszła kelnerka, by przyjąć zamówienie. Kinsky poprosił o piwo pszeniczne; Chatham długo studiował butelkowane wody w menu, po czym wybrał coś z lokalnej oferty.

— Dlaczego zdecydował się pan odejść? — spytał Chatham. Próbował zadać to pytanie tak, by brzmiało sympatycznie, ale Kinsky wiedział, że po prostu go przepytuje.

Należy zawsze mówić draniom to, co chcą usłyszeć, pomyślał Kinsky. Taka jest tajemnica sukcesu wróżek, konsultantów biznesowych i ekspertów od PR-u.

— Nie mogłem już tego znieść — rzekł wolno, jakby wyławiał słowa z jakiegoś wewnętrznego zbiornika z sumieniem. — Chcą przesyłać mikrofale o mocy gigawatów w atmosferze, a ja mam przekonać świat, że wszystko jest w porządku. A nawet więcej niż w porządku — udają, że to przyjazne dla środowiska źródło energii.

Jasnobrązowe oczy Chathama zalśniły.

— Proszę mi pozwolić zabawić się przez chwilę w adwokata diabła — rzekł, pochylając się nad stołem i splatając ręce na małym, okrągłym metalowym stoliku.

— Dobrze — odparł Kinsky. — Proszę bardzo.

— Mikrofale będą przesyłane w jakieś odludne miejsce w Nowym Meksyku…

— White Sands. Kompletne zadupie.

— Astro Corporation buduje farmę anten, które mają odbierać energię przesyłaną z kosmosu.

— Tak, farmę anten odbiorczych. Jest już gotowa. Czeka, aż satelita zacznie działać.

— To federalny grunt, prawda?

— White Sands Proving Ground. Dan wydzierżawił tę ziemię pod farmę anten. Wygląda to jak las wieszaków na ubrania wbitych w ziemię. Tysiące.

— Dan?

— Dan Randolph. Szef firmy. Założyciel i dyrektor zarządzający. I szef zarządu.

Chatham ściągnął usta.

— Więc ma w rękach pełną władzę, prawda?

— Tak.

— A zatem — mówił dalej Chatham — jeśli te mikrofale są przesyłane do tak oddalonego miejsca, gdzie nikt nie mieszka, nie ma nawet bydła, ani trawy, czy komuś stanie się krzywda?

Kinsky uśmiechnął się krzywo.

— Adwokat diabła, co? Dobrze więc, nic się nikomu nie stanie, może jakimś jaszczurkom albo wężom.

— Więc w czym problem?

Kinsky zawahał się na moment. Chce, żebym myślał za niego, uświadomił sobie. Chce, żebym mu podsunął parę pomysłów, które potem wykorzysta.

Podnosząc palec wskazujący, Kinsky rzekł:

— Przede wszystkim, jeśli wyginie jakaś fauna na pustyni, jak się o tym dowiemy? Zwierzęta na pewno nikomu nie powiedzą.

— Ach. Słuszna uwaga.

— Po drugie — Kinsky uniósł drugi palec — jeśli wszyscy uwierzą, że ten satelita działa i dostają z niego gigawaty energii, zaczną budować więcej satelitów — i więcej farm anten odbiorczych na Ziemi.

Chatham pokiwał głową tak energicznie, że jego koński ogon aż podskoczył.

— A gdzie zaczną umieszczać te farmy anten? Jak najbliżej dużych miast, bo miasta są rynkiem dla energii!

— Właśnie! — przytaknął Kinsky.

— A długofalowe skutki przesyłania takich ilości energii w atmosferze dla klimatu? — spytał Chatham, coraz bardziej podekscytowany. — Czy ktoś się nad tym zastanowił?

— Dan zatrudnił paru meteorologów z jakiegoś uniwersytetu i powiedzieli, że skutki będą zaniedbywalne.

— Zaniedbywalne! Tego określenia używają właśnie dla odwrócenia uwagi.

— Jest coś jeszcze.

— Co takiego?

— Rakiety, z których korzystają — wyjaśnił Kinsky — mają silniki na paliwo stałe. Spaliny są toksyczne, na litość boską. Nadchlorek glinu, coś takiego. Nie można parkować samochodów w odległości ponad kilometra od platformy startowej, bo spaliny zżerają lakier.

— Super! To ostatnie jest naprawdę świetne. Musimy wrzucić tę informację do sieci, zacząć organizować protesty, marsze, co się da.

Kinsky poczuł ukłucie. Wyrzuty sumienia. Miał poczucie, że zdradza Dana. Ach, do diabła, pomyślał. Ten świr dopadłby Dana i tak, ze mną czy beze mnie. Ja muszę dbać o własny interes. I ta myśl o czymś mu przypomniała.

— Przez telefon wspomniał pan o honorarium dla konsultanta.

Chatham natychmiast spoważniał.

— Zgadza się. Mam w kieszeni czek gotówkowy na tysiąc dolarów. Tylko wpiszę pana nazwisko.

— Mówiliśmy o większych kwotach niż tysiąc dolarów.

— To zaledwie pierwsza rata. Będzie o wiele, wiele więcej. Sądzę, że będzie pan dla nas cennym nabytkiem, pomoże nam pan zorganizować protesty, które doprowadzą do wstrzymania projektu satelity energetycznego.

— Ale ja wyjeżdżam z kraju — rzekł Kinsky.

— A mogę spytać, dlaczego?

Rozmyślając o byłej żonie i jej adwokacie, a jeszcze bardziej o Robercie i tajemniczych postaciach, dla których pracuje, Kinsky odparł krótko:

— Sprawy osobiste.

— Ale możemy się kontaktować za pośrednictwem poczty elektronicznej?

— A może mi pan założyć nowe konto? Z nową nazwą użytkownika. Nie chcę, żeby mnie namierzono.

— Oczywiście — odparł szybko Chatham. — Nie ma problemu.

— I może mi pan przekazywać pieniądze przelewem.

— Oczywiście — powtórzył. — Gdzie tylko pan zechce.


Al-Baszyr miał wielką ochotę ujawnić swój plan Garrisonowi. Trzęsący się staruszek powinien docenić jego piękno, a może nawet zgodzić się na zabicie prezydenta Stanów Zjednoczonych. Garrison często narzekał na „tego palanta z Białego Domu”.

Oparł się jednak pokusie. Garrison był Amerykaninem i choć zarządzał międzynarodową Tricontinental Oil Corporation z absolutnym brakiem patriotycznych sentymentów, jak ktoś, kto nade wszystko przedkłada zysk, to jakieś resztki narodowej lojalności mogą sprawić, że wzdrygnie się na samą myśl o planie przedstawionym przez al-Baszyra.

Muszę więc być na tyle sprytny, by zrealizować plan, a zarazem nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Nadal nie zachwyca go fakt, że teraz to ja jestem w korporacji autentyczną potęgą, i bardzo się stara, żeby nastawić najważniejszych członków zarządu przeciwko mnie. Najlepiej byłoby uczynić go częścią planu, nie ujawniając mu, co zamierzam. Musi być albo po mojej stronie, albo zostać unieszkodliwiony, nie może aktywnie występować przeciwko mnie.

Starszy pan rzadko opuszczał wieżowiec w centrum Houston, gdzie mieściła się siedziba Tricontinental. Garrison miał prywatny apartament tuż poniżej swojego gabinetu na ostatnim piętrze, olbrzymie mieszkanie wyposażone wygodnie we wszelkie możliwe gadżety, z tłumem służących. Al-Baszyr czuł się mile połechtany, gdy Garrison zaprosił go do prywatnego apartamentu na cichą kolację, a nie do biura na bardziej oficjalne spotkanie.

To znak, że zaczyna się godzić z sytuacją, pomyślał al-Ba-szyr, przynajmniej trochę. Chce się popisać, jak to wygodnie mu się żyje. I dobrze.

Apartament był urządzony z jeszcze większym przepychem, niż al-Baszyr się spodziewał. Młody kamerdyner o szerokich barach, w tradycyjnym, ciemnym garniturze, czekał na niego, gdy gładko otworzyły się drzwi prywatnej windy. Al-Baszyr znalazł się w salonie urządzonym w teksań-skim stylu, wyściełanym grubym dywanem; dwie najbardziej oddalone ściany były przeszklone, by można było podziwiać krzykliwy majestat wypełnionego wieżowcami śródmieścia Houston, w których właśnie zaczęły się odbijać barwy zachodu słońca, wiszącego jeszcze na dalekim horyzoncie. Te wszystkie dekoracje i meble są bardzo gustowne, pomyślał al-Baszyr, gdy kamerdyner prowadził go do baru z czarnego marmuru, nawet eleganckie.

Pokój był ogromny, ale wyglądał na wygodny, w przeciwieństwie do wielu domów, które al-Baszyr oglądał, a które wyglądały raczej na sklep z meblami niż miejsce, gdzie ktoś naprawdę mieszka.

Kamerdyner, niepytany, nalał al-Baszyrowi filiżankę herbaty. Al-Baszyr pociągnął łyk, zachwycając się delikatnym posmakiem mięty. Dostrzegł, że nad barem wisi wielki obraz nagiej, pulchnej kobiety.

— Rubens — gdzieś z tyłu rozległ się głos Garrisona. Al-Baszyr odwrócił się i zobaczył, jak starszy pan wjeżdża bezszelestnie na swoim wózku, tocząc się po pluszowym dywanie.

— Oczywiście, oryginał — Garrison machnął ręką. — To wszystko są oryginały. Kosztowały fortunę, każdy z nich z osobna. Rafael. Stogi siana — to Monet. A ta akwaforta, tam, to Rembrandt.

— Są wspaniałe — rzekł al-Baszyr.

— Tak. Lubię czasem na nie popatrzeć, człowiek sobie wtedy uświadamia, o co w tym wszystkim chodzi. Nad łóżkiem mam na suficie fresk Leonarda Da Vinci. — Zachichotał demonicznie. — Oczywiście, kopię. Ale na kobietach robi wrażenie.

Al-Baszyr posłał mu uśmiech. W jego domu na przedmieściach Tunisu nie było żadnych obrazów. To było zakazane. Ale było tam mnóstwo kobiet.

Garrison oprowadził go po wystawnym apartamencie, wskazując różne dzieła sztuki, gdy toczył swój wózek po pluszowym dywanie. Al-Baszyr pomyślał, że zaczyna rozumieć, po co Garrison zaprosił go do domu. Chwali się tym, co zgromadził przez ostatnie trzy lata. Błaga, żebym mu tego nie odbierał. Al-Baszyr uśmiechnął się ze współczuciem, patrząc na niemłodego mężczyznę na wózku. Możesz to zatrzymać, Garrison, pomyślał. Wszystko. Z wyjątkiem władzy.

Kolację podał kamerdyner, który był jedynym służącym w polu widzenia. Garrison siedział przy stole na honorowym miejscu, al-Baszyr po jego prawej stronie. Wózek Garrisona był niższy niż krzesła z wysokimi oparciami; Garrison wyglądał przez to jak dziecko, które posadzono przy za wysokim stole. Zignorował to jednak, gdy jedli delikatnie przyprawioną cielęcinę i rozmawiali o interesach. W końcu Garrison spytał:

— Randolph nadal cię zwodzi? Al-Baszyr uśmiechnął się.

— To niezręczna sytuacja, ale prawie zabawna.


— Półtora miliarda dolców to nic zabawnego — mruknął Garrison.

— Chwilami zaczynam sądzić, że może mój sposób postępowania wobec Randolpha jest niewłaściwy.

— Co masz na myśli?

Al-Baszyr posłał mu kapryśny grymas.

— Ten człowiek jest patologicznie niezdolny do podjęcia decyzji, czy sprzedać nam część udziałów w firmie.

— To koniec z nim. Potrzebuje pieniędzy, więc sprzeda. Poza tym nie obchodzi mnie to, niech robi, co chce.

— Zgodziłbym się, gdyby niejeden drobiazg.

— Yamagata?

Al-Baszyr pochylił brodę, przytakując. Ten staruszek nie jest głupi, przypomniał sobie. Należy traktować go z szacunkiem. Może na ciebie zastawić pułapkę, jeśli nie będziesz uważał.

— Nie chcę, żeby Japonce położyły łapę na tym satelicie, jeszcze mniej, niż chciałbym, żebyś ty to zrobił — rzekł Garrison, trzymając na widelcu kawałek cielęciny. — Mają kupować ropę, a nie doić energię z kosmosu.

— Ten cały Scanwell też nie jest bez znaczenia — oświadczył al-Baszyr.

Garrison prychnął.

— Znasz go? Osobiście?

Znałem go — odparł starszy pan. — Zanim odbiło mu na punkcie dostania się do Białego Domu i zaczął gadać te bzdury o niezależnych źródłach energii.

— Wygląda na to, że dogadali się z Randolphem.

— Tak. I nie zbliży się do mnie na dziesięć kilometrów. To ja jestem ten wielki i niedobry przemysł naftowy.

— Scanwell może przysporzyć nam problemów, jeśli zostanie wybrany.

Garrison, co dziwne, uśmiechnął się.

— Sądzisz, że zdołamy go jakoś okiełznać?

— Synu, będziemy go kontrolować. Tak samo jak kontrolowaliśmy wszystkich innych prezydentów.

— Ale jak można kontrolować prezydenta? W końcu to on ma największą władzę.

— Akurat! — warknął Garrison. — Sądzisz, że ma władzę? Dopasujemy prawo do niego, jak zawsze.

— Nie rozumiem.

— Zrozumiesz. Wiesz, jak mawiają w Waszyngtonie? „Prezydent proponuje, Kongres odrzuca”. A Kongres należy do nas. A przynajmniej znaczna jego część. Tu ich mamy. — Garrison poklepał się po kieszeni spodni.

— I sądzisz, że ze Scanwellem poradzisz sobie w ten sam sposób? — al-Baszyr był pod wrażeniem.

— Prezydenci przychodzą i odchodzą — rzekł Garrison. — A niektórzy z naszych kongresmanów i senatorów przetrwali już pięć albo sześć kadencji.

— Ach, tak — odparł al-Baszyr, zrozumiawszy.

— Scanwell i jego niezależne źródła energii — zachichotał Scanwell. — Postaramy się, żeby znalazł się w kłopotliwym położeniu.

— Zostaje więc jeszcze Randolph.

— Musimy uniemożliwić mu sprzedanie firmy Yamagacie.

— Tak naprawdę on nie chce sprzedawać żadnych udziałów — rzekł al-Baszyr. — Boi się śmiertelnie, że kiedy kupimy część firmy, przejmiemy ją całkowicie.

— Taki jest główny pomysł, nie?

— Tak, ale jeśli nie sprzeda, nic z tego.

Garrison żuł intensywnie przez chwilę, po czym spytał:

— Co więc proponujesz?

Al-Baszyr również milczał przez dłuższy moment. Obaj wiemy, co ja proponuję, powiedział sobie w duchu, i wiemy, że zrobimy właśnie to, co proponuję.

W końcu rzekł:

— Zrobimy, jak chce. Zaoferujemy mu pożyczkę.

— Damy mu pieniądze?

— Tak to będzie wyglądało — rzekł al-Baszyr, próbując go udobruchać. — Niech sobie myśli, że wygrał. Damy mu pożyczkę. Ale w rozliczeniu miesięcznym. Będzie z nami mocno związany.

— O włos — mruknął Garrison.

— A cena jego akcji spada.

— A my będziemy je po cichu skupować od różnych akcjonariuszy, żeby nie wiedział, że go wykupujemy.

Garrison zaśmiał się, ostro, skrzekliwie. — I nie będziemy musieli zapłacić półtora miliarda. O wiele mniej.

— Pewnie tak — zgodził się al-Baszyr.

— Chryste, ty jesteś bardziej cwany niż ja! — rzekł Garrison z aprobatą.

Sytuacja, w której wszyscy wygrywają, pogratulował sobie al-Baszyr, jadąc prywatną windą do holu i limuzyny czekającej na niego przy krawężniku. Garrison sądzi, że w końcu przejmiemy Astro Corporation. Randolph sądzi, że zdobędzie pieniądze niezbędne do skończenia satelity energetycznego bez konieczności sprzedawania firmy.

A ja wykorzystam satelitę do zniszczenia Randolpha i samej idei pobierania energii z kosmosu. I jeszcze na dokładkę do zabicia paru tysięcy Amerykanów.

Загрузка...