Kefedokhles: (1) Fid z Oritheny, który przeżył erupcję Ecby i został jednym z Czterdziestu Pomniejszych Pielgrzymów. W podeszłym wieku zaczął bywać na peryklinie, chociaż niektórzy uczeni uważają, że musiał to być jego syn lub po prostu imiennik. Pojawia się jako postać drugoplanowa w licznych klasycznych dialogach, z których najsłynniejszy jest Uraloabus, gdzie jego wtrącona w odpowiednim momencie przydługa dygresja pozwala Thelenesowi (Uraloabus swoim bezlitosnym sarkazmem rzucił go na kolana) odzyskać równowagę, zmienić temat i rozpocząć systematyczne unicestwianie myśli sfenickiej, które zajmuje trzecią część dialogu i kończy się publicznym samobójstwem tytułowego bohatera. Z pielgrzymiego etapu życia Kefedokhlesa do naszych czasów przetrwały trzy dialogi, z okresu jego kariery na peryklinie — osiem. Nie można odmówić mu talentu, sprawia jednak wrażenie nieznośnie zarozumiałego i pedantycznego (stąd też znaczenie 2). (2) Nieznośnie zarozumiały i pedantyczny interlokutor.
— Rozumiem, o co chodzi z tymi odrzuconymi-mistagogami — powiedziałem później fraa Orolowi. Siedzieliśmy w kuchni przy refektarzu; ja kroiłem marchewkę, on ją zjadał. — Domyślam się również, dlaczego mogą być niebezpieczni: kipią gniewem, chcą wrócić do miejsca, gdzie obłożono ich peanatemą, i wyrównać rachunki.
— Zgadza się. Właśnie dlatego ja i Quin spędziliśmy całe popołudnie u Protektora.
— Ale kto to jest potrząsacz butelek?
— Wyobraź sobie szamana w społeczności, która nie umie wytwarzać szkła. Morze wyrzuca na brzeg szklaną butelkę i okazuje się, że ma ona zdumiewające właściwości. Szaman zatyka ją na kiju i wymachując nią, przekonuje współplemieńców, że część tych cech spłynęła na niego.
— Potrząsacze nie są niebezpieczni?
— Nie. Zbyt łatwo można im zaimponować.
— A co ze slogami, którzy zjedli wątrobę saunta Bly’a? Im jakoś nie zaimponował.
Chcąc ukryć uśmiech, fraa Orolo udał, że zaintrygował go jeden z ziemniaków.
— Celna uwaga, ale nie zapominaj, że saunt Bly mieszkał na odosobnionym wzgórzu. Sam fakt odrzucenia odseparował go od artefaktów i rytów, które najbardziej imponują społeczeństwom wytwarzającym potrząsaczy.
— Co z Protektorem postanowiliście?
Po sposobie, w jaki fraa Orolo rozejrzał się po kuchni, zorientowałem się, że powinienem być bardziej dyskretny.
— Podczas apertu należy się spodziewać dodatkowych środków ostrożności.
— Państwo sekularne przyśle…? — Zniżyłem głos. — Sam nie wiem…
— Roboty z paralizatorami? Szwadrony konnych łuczników? Pojemniki z gazem usypiającym?
— Coś w tym rodzaju.
— To zależy od tego, jak bardzo Niebiańska Straż upodobniła się do gryzipiórków. — Fraa Orolo lubił nazywać przedstawicieli państwa sekularnego gryzipiórkami. — A to bardzo trudno stwierdzić. Ja w ogóle się na tym nie znam, ale to właśnie do rozwiązywania takich problemów powołano urząd Protektora. Jestem pewien, że fraa Delrakhones w tej chwili łamie sobie nad tym głowę.
— Czy to się może skończyć… no wiesz…
— Łupieżą? Lokalną albo powszechną? Gdyby miało dojść do Czwartej Powszechnej, do fraa Delrakhonesa na pewno dotarłyby jakieś plotki od innych Protektorów. Nawet lokalna Łupież wydaje się mało prawdopodobna. Nie zdziwiłbym się, gdyby w Dziesiątą Noc wybuchło małe zamieszanie, ale to właśnie dlatego przed apertem wynosimy wszystkie ważne rzeczy do labiryntów.
— W rozmowie z Quinem wspomniałeś, że radykalne zmiany extramuros dwukrotnie doprowadziły do Łupieży — zauważyłem.
Orolo zwlekał z odpowiedzią.
— Tak? — powiedział w końcu, ale zanim zdążyłem zareagować, zrobił wesołą minę, jaką zawsze próbował rozweselić znudzonych fidów w kredowni. — Chyba nie przejmujesz się na serio groźbą Czwartej Powszechnej, co?
Zamordowałem kolejną marchewkę i trzy razy wymamrotałem pod nosem Grabie Diaksa.
— Trzy Łupieże Powszechne przez trzy tysiące siedemset lat to niezły wynik — ciągnął Orolo. — W świecie sekularnym statystyki wyglądają znacznie gorzej.
— Trochę się przejmuję — przyznałem. — Ale nie o to chciałem zapytać, zanim naskoczyłeś na mnie jak Kefedokhles.
Orolo nie odpowiedział — być może dlatego, że ściskałem w garści duży nóż. Byłem zmęczony i rozdrażniony. Nieco wcześniej zrobiłem w swojej sferze wgniecenie, przez co upodobniła się do kosza, i wyszedłem z nią na kłęby przy klauzurze — tylko po to, by stwierdzić, że zostały do czysta oskubane z warzyw. W poszukiwaniu produktów do gulaszu musiałem przejść na drugą stronę rzeczki i złupić kłęby rozciągające się między nią i murem.
Wziąłem do ręki marchewkę, której zdobycie kosztowało mnie tyle zachodu, i wycelowałem nią w niebo.
— Ty opowiadałeś mi tylko o gwiazdach — powiedziałem. — Historii uczyłem się od innych, głównie od fraa Corlandina.
— Pewnie powiedział ci, że to my byliśmy winni Łupieży — dodał Orolo, kładąc na „my” specyficzny akcent, którym sugerował, że ma na myśli wszystkich deklarantów w historii, począwszy od Matki Cartas.
Zdarzało się czasem, że kiedy pogadywałem sobie z Ostogłowym, wyciągał przed siebie rękę i szturchał mnie od niechcenia w obojczyk, a ja zaczynałem rozpaczliwie machać rękami, łapiąc równowagę; wiedziałem, że jeszcze jedno takie pchnięcie i wyrżnę jak długi. W taki ujmujący sposób Lio dawał mi do zrozumienia, że przyjąłem złą postawę, niezalecaną w jego księgach opisujących dron. Zawsze uważałem, że to bzdura, ale moje ciało swoją przesadną reakcją potwierdzało jego spostrzeżenia. Kiedyś podczas takiego wymachiwania rękami naciągnąłem sobie mięsień grzbietu. Bolał mnie potem przez trzy tygodnie.
Zdanie wypowiedziane przez Orola w podobny sposób wytrąciło z równowagi mój umysł — a ja w podobnie przesadny sposób zareagowałem. Poczerwieniałem na twarzy, serce zaczęło mi bić szybciej. Czułem się jak uczestnik dialogu, którego Thelenes właśnie sprowokował do palnięcia jakiejś głupoty i zaraz zacznie go szatkować jak marchewkę na desce do krojenia.
— Przecież po każdej Łupieży następowały reformy, prawda? — spytałem.
— Pozwól, że potraktuję twoje słowa Grabiami i powiem tak: każda Łupież doprowadzała do zmian, które do dziś utrzymują się w matemach.
Styl wypowiedzi Orola zdradzał, że faktycznie weszliśmy w dialog. Inni fraa przestali obierać ziemniaki i siekać zioła i otoczyli nas kręgiem, żeby być świadkami mojego splantowania.
— Nazywaj je jak chcesz — odparłem.
Prychnąłem z niedowierzaniem, gdyż nagle zdałem sobie sprawę, że dałem się podejść jak dzieciak; zupełnie jakbym klapnął na tyłek po pierwszym szturchnięciu fraa Lio. Nie powinienem był przywoływać Kefedokhlesa. Teraz za to zapłacę.
Nie mogłem się powstrzymać od wyjrzenia przez okno. Wychodziło na południe, na ogródek ziołowy wypełniający przestrzeń między kuchnią i najbliższymi kłębami, uprawianymi przez najstarszych fraa i suur, którzy dzięki temu nie musieli daleko chodzić. Dach miał z tej strony nisko zwieszający się okap, dzięki czemu słońce nie zaglądało do kuchni i niepotrzebnie jej nie nagrzewało. Suur Tulia i suur Ala siedziały pod oknem, w cieniu okapu, i cięły opony na podeszwy do sandałów. Nie chciałem, żeby słyszały, jak jestem plantowany, chociaż z różnych powodów: w Tulii się podkochiwałem, a Ala miałaby z tego ogromną uciechę. Na szczęście były — jak zwykle — zagadane i nie miały pojęcia, co się dzieje w kuchni.
— Nazywaj je jak chcesz? Ciekawie powiedziane, fidzie Erasmasie. To znaczy, że mogę je nazwać marchewkami? Albo kafelkami?
Śmiechy zafurkotały w powietrzu jak wypłoszone z dzwonnicy wróble.
— Nie, ojcze Orolo, nie miałoby sensu twierdzenie, że po każdej Łupieży następowała marchewka.
— Dlaczegóż to, Erasmasie?
— Ponieważ słowo marchewka znaczy co innego niż reforma albo zmiana w matemach.
— Zatem słowa mają zdumiewają własność posiadania znaczeń, tak? A my powinniśmy pewnie uważać i starać się używać tych właściwych? Taki jest sens twojej wypowiedzi, czy coś pokręciłem?
— Dobrze to podsumowałeś, fraa Orolo.
— Może któryś ze słuchaczy, obeznany z naukami Nowego Kręgu i Zreformowanych Faanów Starych, dostrzegł błąd w tym rozumowaniu i chciałby nas poprawić?
Fraa Orolo powiódł po zebranych wokół nas fidach spokojnym wzrokiem żmii, która językiem sonduje powietrze. Nikt się nie poruszył.
— Świetnie. Widzę, że nikt nie chce przytoczyć nowatorskiej hipotezy saunta Proca, możemy zatem kontynuować, oparłszy się na założeniu, że słowa mają znaczenie. Jaka jest różnica między stwierdzeniami, że po Łupieżach następowały reformy i że po Łupieżach następowały zmiany w matemach?
— Przypuszczam, że chodzi o konotacje słowa reforma — zauważyłem.
Poddałem się już i przygotowałem na splantowanie — nie dlatego, że to lubiłem, ale dlatego, że niezwykle rzadko zdarzało mi się usłyszeć opinię fraa Orola na temat inny niż gwiazdy i planety.
— Zechciałbyś rozwinąć swoją wypowiedź? Nie mam takiej jak ty łatwości w posługiwaniu się słowami, fidzie, a nie chcę się pogubić w twoim wywodzie.
— Jak sobie życzysz, ojcze. Określenie zmiany wydaje mi się bardziej diaksowskie z ducha, odarte Grabiami z subiektywnych ocen emocjonalnych. Kiedy zaś mówimy o reformach, powstaje wrażenie, że wcześniej coś było nie tak z zarządzaniem matemami i dlatego…
— Chcesz powiedzieć, że zasłużyliśmy sobie na Łupieże? Że gryzipiórki nie miały innego wyjścia, jak nawiedzić nas i naprowadzić na właściwą drogę?
— Kiedy używasz takich słów, ojcze Orolo, i wypowiadasz je takim tonem, najwyraźniej sugerujesz, że zmiany wcale nie były konieczne; że państwo sekularne niesłusznie je nam narzuciło.
Język plątał mi się z emocji: dostrzegłem swoją szansę na zapędzenie Orola w kozi róg. Rzecz w tym, że te reformy — czy zmiany — miały dla matemów znaczenie równie fundamentalne jak codzienny certyfik. Nie mógł opowiedzieć się przeciwko nim. On jednak spochmurniał i zrobił taką minę, jakby nie mieściło mu się w głowie, że dostajemy do jedzenia taką rzadką owsiankę.
— Powinieneś sobie przypomnieć Saeculum saunty Cartas.
Deklaranci, którzy dużo czasu spędzali, gapiąc się w teleskopy, słynęli z ekscentrycznego podejścia do nauki historii, więc się nie roześmiałem, ale inni fidowie wymienili porozumiewawcze uśmieszki.
— Czytałem w zeszłym roku, ojcze.
— Czytałeś zapewne wyjątki z jakiegoś przekładu na średniorhtyjski. Wiele takich przekładów powstało pod wpływem pre-proceńskiej mentalności, która zdominowała Starą Epokę Matemową na krótko przed pojawieniem się mistagogów. Możesz sobie chichotać, ale kiedy raz zwróci się na to uwagę, jest to oczywiste. Niektóre fragmenty są słabo przełożone, ponieważ tłumacz nie był pewny, co dokładnie znaczą. Później, kiedy musiał dokonać wyboru, te właśnie kawałki odrzucił w pierwszej kolejności, bo się ich wstydził. Dlatego lepiej zrobisz, czytając Cartas w oryginale. Starorthyjski nie jest wcale taki trudny, jak niektórzy twierdzą.
— Czego się dowiem?
— W tym dziele, stanowiącym fundament świata matemowego, Saunta Cartas podkreśla, że matemy nie są wyrazem dostosowania się do Saeculum, lecz stoją w opozycji do niego. Stanowią przeciwwagę.
— Czy to czasem nie jest przejaw syndromu oblężonej twierdzy? — wtrącił jeden ze słuchaczy, usiłując sprowokować Orola.
— Nie przepadam za tym określeniem, ale jeśli zacznę się na ten temat rozwodzić, gulasz nigdy się nie ugotuje, a dwustu dziewięćdziesięciu pięciu głodnych deklarantów zażąda naszych głów. Dlatego musi ci wystarczyć, fidzie Erasmasie, kiedy powiem, że Saunta Cartas nigdy nie zgodziłaby się ze stwierdzeniem, że państwo sekularne może lub powinno reformować matemy. Co innego, gdyby powiedzieć, że ma moc oddziaływania wymuszającego zmiany.