Retikula: (1) W proto-, staro — i średniorthyjskim: mała pleciona torba lub kosz, przypominające konstrukcją sieć. (2) W praksyjskim z początków Epoki Praksis: kwadratowa siatka linek lub drucików w urządzeniu optycznym. (3) W późnym praksyjskim i noworthyjskim: dwa lub więcej połączonych urządzeń syntaktycznych, które mogą się ze sobą komunikować.
Retikulum: (1) Pisane małą literą: retikula utworzona przez połączenie dwóch lub więcej mniejszych retikuli. (2) Pisane wielką literą: największe retikulum, łączące w całość wszystkie retikule na świecie. Czasem używa się formy skróconej Ret.
Nie było sensu przekonywać Cord, że nie powinna mi towarzyszyć. Po zakończeniu pikniku najzwyczajniej w świecie wsiedliśmy do jej aportu i ruszyliśmy w drogę. Musieliśmy cofnąć się trzydzieści mil, żeby znaleźć prowadzącą na północ drogę, która nie skończy się przed górami. W pierwszym miasteczku na tej drodze zużyłem całą swoją kartę płatniczą na opłaty za paliwo, jedzenie i ciepłe ubrania. Później używałem karty fraa Jaada.
Ładowaliśmy właśnie zakupy do aportu, kiedy zatrzymał się przy nas Ganelial Crade. Obok niego w szoferce siedział Sammann i obaj szeroko się uśmiechali, co było dla mnie widokiem całkiem nowym. Nie musieli ogłaszać, że wybierają się z nami; i tak nie mieliśmy w tej sprawie nic do powiedzenia. Zrobili podobne zakupy jak my; Crade miał pudełko po nabojach pełne pieniędzy, a Sammann zarejestrowane w piszczku informacje, których używał zamiast pieniędzy. Miałem wrażenie, że każdy dostał fundusze od swojej społeczności.
Widok Crade’a wcale mnie nie ucieszył. Jeżeli mieszkańcy Sambie naprawdę płacili mu za tę podróż, nasuwały się nieuniknione pytania o prawdziwy cel jego działań.
Trójkołowiec Crade’a znów zajmował większość skrzyni ładunkowej jego aportu, toteż największe bagaże trafiły do naszego wozu. Nie mieliśmy pojęcia, dokąd jedziemy i czego powinniśmy się spodziewać, ale byliśmy z grubsza zgodni co do tego, że Orolo z jakiegoś powodu udał się w góry. W górach mogło być chłodno i musieliśmy przygotować się na zimne biwaki — stąd w naszym bagażu pojawiły się takie rzeczy jak zimowe koce, namioty, kuchenki i paliwo. Sammann miał nadzieję, że uda mu się wytropić Orola za pomocą piszczka. Crade zamierzał wypytywać o niego napotkanych po drodze współwyznawców.
Wsiedliśmy więc do swoich pojazdów i ruszyliśmy na północ. Czekała nas dwugodzinna przejażdżka do podnóża wzgórz, gdzie Crade znał dogodne miejsce na nocleg. Pozwoliłem mu prowadzić: koniecznie chciał to robić, ja nie miałem siły z nim walczyć, a Cord z przyjemnością jechała jego śladem. Wyprostowany Crade przy sterach i Sammann skulony nad wyświetlaczem swojego superpiszczka robili dobre wrażenie. Nie pojechałbym za żadnym z nich z osobna, ale ponieważ prawie w żadnej sprawie nie potrafili się porozumieć, uznałem, że możemy się na nich zdać.
Żałowałem rozstania z Lio i Arsibaltem, z którymi mogłem o wszystkim porozmawiać, kiedy jednak skręciliśmy na północ, w stronę gór, żal po ich stracie ustąpił miejsca uldze. W ciągu ostatniej doby tyle się dowiedziałem — nie tylko o statku Kuzynów, ale przede wszystkim o świecie, w którym przeżyłem ostatnie dziesięć i pół roku — że nie potrafiłem wszystkiego ogarnąć za jednym zamachem. Weźmy pierwszy z brzegu przykład: gdybym w koncencie usłyszał o słomianym dachu nad cylindrami zawierającymi odpady radioaktywne, musiałbym przetrawić tę wiadomość i spokojnie się z nią oswoić. Czułem się znacznie lepiej, kiedy mogłem po prostu siedzieć obok mojej koligatki i gapić się przez przednią szybę aportu ze świadomością, że moim jedynym zadaniem jest pogoń przez pustkowie za zwariowanym fraa. Poprzedniej nocy, w bazyjskim klasztorze, przyswoiłem sobie pewne nowe fakty przez sen. Liczyłem po cichu na to, że i teraz zadziała podobny mechanizm: jeżeli przez kilka najbliższych dni zajmę umysł innymi sprawami, może uda mi się zrozumieć więcej, niż gdybym przez tydzień klęczał w celi i do upojenia dyskutował w kredowniach.
A gdyby nawet nie, to i tak nic mnie to nie obchodziło. Musiałem po prostu odpocząć.
Cord dużo rozmawiała z Roskiem przez piszczek. Pożegnali się w Sambie, bo Rosk musiał wracać do domu i pracy, a teraz okazało się, że muszą jeszcze pozałatwiać różne sprawy. Zamiast jednak odbyć jedną długą i produktywną rozmowę, nawiązywali i przerywali kontakt chyba z dziesięć razy. Trochę mi to działało na nerwy i zaczynałem już myśleć z nadzieją o chwili, gdy znajdziemy się w jakiejś dziczy, gdzie piszczek nie będzie działał. W końcu jednak się przyzwyczaiłem i zacząłem zastanawiać: jeżeli oni mieli sobie tyle do powiedzenia, mając w perspektywie zaledwie kilkudniową rozłąkę, to co powiedzieć o mnie i Ali? Ciągle miałem przed oczami malujący się na twarzy Tulii wyraz zaskoczenia, kiedy rozdzielaliśmy się poprzedniego dnia po południu. Część tego zaskoczenia na pewno była spowodowana przekonaniem Tulii, że zachowuję się wobec Ali jak potwór.
— Funkcjonuje teraz jakiś mechanizm przesyłania listów? — zapytałem Cord podczas jednej z przerw między jej mikro rozmowami z Roskiem.
— Stąd nie byłoby łatwo wysłać listu… ale tak, można to zrobić. — Uśmiechnęła się od ucha do ucha. — Chcesz napisać do dziewczyny, Ras?
Nigdy nie wspominałem jej o Ali, a pytanie przed chwilą zadałem zupełnie neutralnym tonem, dlatego byłem poruszony, a potem także zirytowany faktem, że z taką łatwością mnie rozgryzła. Nadal cieszyła się z mojej miny, kiedy piszczek zakwilił i dał mi chwilę na dojście do siebie.
— Opowiedz mi o niej — zaproponowała Cord, kiedy się rozłączyła.
— To Ala. Poznałaś ją. To ta…
— Pamiętam Alę. Polubiłam ją!
— Poważnie? Wtedy wcale nie wydało mi się to takie oczywiste.
— Podobnie jak wiele innych rzeczy — odparła Cord.
Powiedziała to tak lekko i niewinnie, że prawie przegapiłem sens tych słów. Na szczęście tak się nie stało i przez następną minutę mogłem siedzieć cicho i unosić się dumą.
— Praktycznie przez całe życie szczerze się nie znosiliśmy — przyznałem. — Zwłaszcza ostatnio. Ale potem zaiskrzyło. Całkiem niespodziewanie. To było coś fantastycznego.
Cord posłała mi wdzięczny uśmiech. Mało nie zjechała przy tym z drogi.
— Następnego dnia została powołana. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że szykuje się konwoks, więc dla mnie równie dobrze mogła po prostu umrzeć. Bardzo mnie to zasmuciło… tak sądzę. Starałem się o niej nie myśleć, dużo pracowałem. A potem, kiedy ja też zostałem powołany… Nawiasem mówiąc, to było wczoraj, a ja mam wrażenie, że minęło dziesięć lat. W każdym razie okazało się, że kiedyś jeszcze się może z Alą spotkamy. Tylko że parę godzin później postanowiłem pojechać okrężną drogą, która od tamtej pory stała się jeszcze bardziej okrężna. Na dobrą sprawę jestem teraz dzikusem i znowu muszę się liczyć z tym, że już nigdy nie zobaczę Ali. A wszystko przez to, że dałem się zmanipulować fraa Jaadowi. Można powiedzieć, że sprawy mocno się skomplikowały. Nawet sobie nie wyobrażam, ile musiałbym z nią wisieć na piszczku, żebyśmy sobie wszystko wyjaśnili.
Cord odebrała akurat następne połączenie od Roska. Zanim skończyła, byłem już gotowy z dalszym ciągiem:
— Słuchaj, ja się wcale nie skarżę. Po prostu wszystko się pomieszało. Takiego zamętu na świecie nie było od czasu Trzeciej Łupieży. Dzieje się tyle dziwnych rzeczy… że to zakrawa na kpinę z Dyscypliny.
— Nie możesz się ograniczać do przestrzegania reguł. Jesteś im posłuszny, ale tylko dlatego, że prowadzą cię do wyższych celów. Wystarczy, że pozostaniesz wierny temu przeświadczeniu, a cały zamęt, o którym mówisz, z czasem sam się poukłada.
I to by mi w zupełności wystarczyło, gdyby nie jedna sprawa: zapewnienia Cord zanadto kojarzyły mi się z mentalnością, o jaką edharczyków oskarżali ludzie wierzący w Dynastię i tym podobne bzdury, o których opowiadał Criscan. Dlatego instynkt kazał mi milczeć.
A Cord uruchomiła zastawioną wcześniej pułapkę:
— Mógłbyś analizować swój związek z Alą i do upojenia roztrząsać wszystkie jego możliwe aspekty, ale jeśli chcesz jej wysłać list, co jest świetnym pomysłem, nie wdawaj się w takie szczegóły. Odpuść je sobie.
— Mówisz poważnie?
— Tak. Napisz jej po prostu, co czujesz.
— Czuję się pomiatany, ot co. Tak mam jej napisać?
— Nie, nie o to mi chodziło. Napisz jej, co czujesz do niej.
Spuściłem wzrok na leżący między siedzeniami piszczek. Chociaż przez chwilę był cicho.
— Na pewno nie rozmawiałaś z Tulią? Mam wrażenie, że wy, dziewczyny, macie jakąś prywatną retikulę, jak…
— Jak itowie?
W moich ustach zabrzmiałoby to obraźliwie, ale Cord była szczerze ubawiona. Oboje spojrzeliśmy do przodu, na widoczny obok Crade’a zarys głowy Sammanna i jego piszczka.
— Masz rację. Jesteśmy dziewczyńskimi itami i jeśli nie będziesz nam posłuszny, rzucimy w ciebie Księgą!
Cord zabrała ze sobą notes, w którym zapisywała uwagi z eksploatacji aportu. Znalazłem czystą kartkę i zacząłem pisać list do Ali. Szło mi jak po grudzie, więc wyrwałem stronę i zacząłem jeszcze raz. Nie mogłem się przyzwyczaić do jednorazowego poliplastowego pióra srającego mazistym tuszem na gładki maszynowy papier. Wyrwałem drugą kartkę i zacząłem od nowa.
Musiałem przerwać pracę nad czwartym brudnopisem, ponieważ Ganelial Crade zjechał z utwardzonej drogi na bity trakt, z którym jego aport radził sobie lepiej niż wóz Cord. Na łagodnych południowych stokach gór ciągnęły się plantacje drzew paliwowych, pocięte pylistymi drogami takimi jak ta, na której się znaleźliśmy. Pędziły po nich ciężarówki z drewnem, które w tumanach kurzu stanowiły spore niebezpieczeństwo. Pokonanie tej nieprzyjemnej strefy zajęło nam pół godziny, zanim wspięliśmy się na wysokość, gdzie sezon trwał zbyt krótko, a zbocza stawały się zbyt strome dla tego rodzaju upraw — a właściwie dla każdej rozsądnej działalności poza rekreacyjną.
Crade zaprowadził nas na piękne miejsce biwakowe nad górskim stawem. Podobno jesienią ludzie często przyjeżdżali tam polować, ale tego dnia okolica była pusta. Cały nasz sprzęt był nowiuteńki: musieliśmy go powyjmować z pudełek, poodwijać z papierów i pozbyć się metek, zanim do czegoś się będzie nadawał. Rozpaliliśmy ze śmieci ognisko i podsycaliśmy je znalezionym drewnem, aż w porze zachodu słońca zebrało się dość żaru, żebyśmy mogli na nim upiec cheeseburgi. Cord umościła sobie posłanie w aporcie, a my we trzech rozbiliśmy namiot. Siedziałem do późna, kończąc — przy świetle ogniska — list do Ali. To był dobry pomysł: wersja siódma wyszła mi krótka i nieskomplikowana. Cały czas zadawałem sobie pytanie: gdyby los miał nas nigdy więcej nie zetknąć, co powinienem jej powiedzieć?
Poranek następnego dnia był orzeźwiająco wolny od ważnych wydarzeń, nowych znajomości i zaskakujących objawień. Wstaliśmy bez pośpiechu (było zimno), rozpaliliśmy kuchenkę, podgrzaliśmy jedzenie, zjedliśmy i zaczęliśmy się zbierać do drogi.
Crade był szczęśliwy. Nie był szczęśliwy tak ogólnie, z natury, ale tu i teraz — jak najbardziej. Przechadzał się po obozowisku, doradzał nam, jak najlepiej się spakować, pilnował kuchenki, jakby to był co najmniej reaktor jądrowy. Trzeba przyznać, że w takich warunkach był całkiem znośnym towarzyszem podróży — kiedy miał coś do roboty i mógł dać upust rozpierającej go energii. Pomyślałem nawet, że jest nieprzeciętnie inteligentny i minął się z powołaniem, nie zostając deklarantem. Gdyby urodził się wśród slogów, wylądowałby w koncencie, a tak skończył w sekcie, dla której był tak cenny, że nie zamierzała go wypuścić. Kłopot w tym, że jego intelekt się w niej marnował. Tak czy inaczej, przyzwyczaił się, że jest jedynym inteligentnym człowiekiem w promieniu stu mil, i teraz, gdy znalazł się w towarzystwie innych inteligentnych ludzi, nie wiedział, jak się zachować.
Sammann został rzucony na głęboką wodę (nie mógł złapać żadnego sygnału na swoim piszczku), ale radził sobie całkiem nieźle, tak jakby umiejętność znoszenia długotrwałych mąk wchodziła w skład standardowego wyposażenia itów. Miał torbę na ramię, która była dla niego tym samym, czym kamizelka dla Cord; co rusz wyjmował z niej jakieś przydatne narzędzia i gadżety. Tak to przynajmniej wyglądało z punktu widzenia człowieka nieprzyzwyczajonego do posiadania zbyt wielu rzeczy osobistych.
Cord milczała — dopóki na nią nie spojrzałem, bo wtedy szybko się irytowała. Ja sam byłem znudzony i zniecierpliwiony; zanim wreszcie ruszyliśmy w drogę, miałem wrażenie, że dochodzi południe. I tylko zegar w aporcie wskazywał, że do południa zostały jeszcze trzy godziny.
Wjechaliśmy w góry. To było dla mnie nowe doświadczenie. No dobrze, każda podróż byłaby dla mnie nowym doświadczeniem. W dzieciństwie, przed kolektą, kilka razy wyjeżdżałem z miasta: podczepiałem się pod starszych koligatów, którzy jechali odwiedzić mieszkających gdzieś niedaleko krewnych lub przyjaciół. Oczywiście po wstąpieniu do koncentu nie ruszałem się z miejsca — i wcale nie tęskniłem za podróżami. Nie wiedziałem, co tracę. Dopiero tutaj, wśród wzgórz, leśnych polan, jasnozielonych łąk, starych dróg do transportu drewna, porzuconych twierdz, rozpadających się chat i popadających w ruinę pałaców zacząłem myśleć o tym, że mógłbym obejrzeć je wszystkie z bliska, gdybym tylko miał czas wysiąść z aportu i przejść się na spacer. Pod tym względem okolica różniła się od koncentu, w którym wszystkie dróżki były przedeptane od tysięcy lat, a idąc do Fundy Shufa, czułem się jak nieustraszony poszukiwacz przygód. Zastanawiałem się, gdzie zbłądzi mój umysł i dokąd zaprowadzi mnie rozwój wydarzeń, skoro już zmusił mnie do opuszczenia koncentu i rzucił w takie miejsce.
Cord zmieniła muzykę. Popularne piosenki z poprzednich dni jakoś przestały pasować do krajobrazu: nawet ich najpiękniejsze fragmenty nie wytrzymywały porównania z widokami za oknem, a słabsze kawałki po prostu przykro zgrzytały. Miała nagranie muzyki z naszego koncentu; sprzedawaliśmy je na targu przy Bramie Dziennej, razem z miodem. Zaczęła puszczać przypadkowo wybrane fragmenty i na początek wybrała Lament po Trzeciej Łupieży. Dla niej był to po prostu utwór numer trzydzieści siedem, dla mnie chyba najbardziej poruszająca pieśń, jaką znałem. Śpiewaliśmy ją tylko raz w roku, na zakończenie tygodnia wypełnionego postem, recytowaniem imion zabitych i tytułów spalonych ksiąg. W pewnym sensie pieśń pasowała do okoliczności: jeżeli Kuzyni okażą się naszymi wrogami, mogą złupić cały świat.
Wyjechaliśmy zza zakrętu i zobaczyliśmy ścianę fioletowego kamienia, która wypiętrzała się pionowo w górę i milę nad naszymi głowami ginęła w chmurach. Musiała tak trwać od miliona lat. Widząc ją i mając jeszcze w uszach Lament, poczułem coś, co mogę opisać chyba tylko jako patriotyzm wobec mojej planety. Do tej pory nie miałem potrzeby odczuwania takich emocji, ponieważ poza Arbre nie istniało nic, były tylko punkciki światła na niebie. To się jednak zmieniło i zamiast myśleć o sobie jak o członku zespołu obsługującego certyfiki, decenaryście i edharczyku, poczułem się jak obywatel świata i rozpierała mnie duma, że dokładam swoją cegiełkę do dzieła jego ochrony. Odpowiadało mi życie dzikusa.
Nowe doświadczenia extramuros nie ograniczały się do kasyn i szpilów. Nawet gdybym podróżował sam, unikał ludzi, nigdy nie widział centrum handlowego, nie słyszał ani słowa po fluksyjsku, i tak pozyskiwałbym nowe informacje, nie o Saeculum, lecz o świecie je poprzedzającym, podwalinach kultur i cywilizacji, które na nich wyrastały i na nich obracały się w gruzy; o pochodzeniu świata sekularnego — i matemowego. I o tym, jak przed siedmioma tysiącami lat te dwa światy się rozdzieliły.