Mistagog: (1) We wczesnym średniorthyjskim: teoryk specjalizujący się w rozważaniu nierozwiązanych problemów, zwłaszcza taki, który wprowadza w tę dziedzinę fidów. (2) W późnym średniorthyjskim: przedstawiciel szkoły, która zdominowała matemy w okresie od dwunastego wieku ujemnego do Odrodzenia. Mistagodzy utrzymywali, że nierozstrzygnięte do tej pory problemy teoryczne są nierozwiązywalne, zniechęcali do prowadzenia prac teorycznych, zamykali biblioteki oraz fetyszyzowali tajemnice i zagadki. (3) W orthyjskim Epoki Praksis i późniejszym: pejoratywne określenie każdego człowieka, który przypomina tych z punktu (2).

— Słownik, wydanie czwarte, 3000 p.r.


— Czy ludzie umierają z głodu? Czy raczej chorują, bo są nadmiernie otyli?

Mistrz Quin zamyślił się i podrapał po brodzie.

— Rozumiem, że masz na myśli slogów? — zapytał.

Fraa Orolo wzruszył ramionami.

Quin uznał, że to zabawne, a w odróżnieniu od mistrza Fleca nie bał się głośno śmiać.

— Można by powiedzieć, że jedno i drugie jednocześnie — odparł w końcu.

— Doskonale — oznajmił fraa Orolo takim tonem, jakby chciał powiedzieć „nareszcie do czegoś dochodzimy”, i spojrzał na mnie, by się upewnić, że wszystko zapisuję.


* * *

Po spotkaniu z Flekiem odbyłem rozmowę z Orolem.

— Po co ci ten pięćsetletni kwestionariusz, ojcze? To trochę dziwne.

— To osiemsetlenia kopia kwestionariusza sprzed tysiąca stu lat — poprawił mnie.

— Co innego, gdybyś był setnikiem, ale dlaczego świat miałby się tak dramatycznie zmienić przez ostatnie dziesięć lat?

Fraa Orolo wyjaśnił mi, że od czasu Rekonstrukcji zanotowano czterdzieści osiem przypadków gwałtownych zmian w obrębie dekady i że dwie z tych zmian doprowadziły do Łupieży, toteż można chyba uznać, że zmiany zachodzące szybko są najważniejsze. Z drugiej strony — dziesięć lat było dla zanurzonego w codzienności mieszkańca extramuros dostatecznie długim okresem, aby zmiany uszły jego uwagi. Dlatego dziesiętnik odczytujący rzemieślnikowi pytania z liczącego jedenaście stuleci kwestionariusza mógł w istocie wyświadczać przysługę extramuros (zakładając, że ktoś stamtąd w ogóle zwróciłby na to uwagę). To by tłumaczyło, dlaczego państwo sekularne nie tylko nas tolerowało, ale także chroniło (z wyjątkiem tych okresów, kiedy tego nie robiło).

— Człowiek, który codziennie przy goleniu ogląda znamię na swoim czole, może nie zauważyć zmiany w jego wyglądzie. Lekarz, który widzi je raz na rok, z łatwością rozpozna raka.

— Pięknie — powiedziałem. — Ale nigdy wcześniej nie przejmowałeś się państwem sekularnym. Jakie są twoje prawdziwe intencje?

Udał zaskoczonego moim pytaniem, ale widząc, że nie dam się łatwo zbyć, wzruszył ramionami.

— Rutynowy test ODP.

— Co to jest ODP?

— Odłączenie dziedziny przyczynowej.

To był ostateczny dowód, że Orolo mnie nabiera. Ale kiedy ze mnie żartował, czasem miał odrobinę racji.

Nie, poprawka: zawsze miał rację, a ja tylko czasem to dostrzegałem. Podparłem więc brodę dłońmi i mruknąłem:

— W porządku. Otwórz śluzy.

— Zacznijmy od tego, że dziedzina przyczynowa to zbiór obiektów połączonych więzami przyczynowo-skutkowymi.

— Przecież wszystko we wszechświecie jest w ten sposób połączone, prawda?

— To zależy od ułożenia stożków świetlnych. Nie mamy na przykład wpływu na to, co wydarzyło się w przeszłości. Niektóre obiekty są z kolei zbyt daleko, by oddziaływać na nas w jakikolwiek znaczący sposób.

— Mimo wszystko nie da się nakreślić wyraźnej granicy oddzielającej dziedziny przyczynowe.

— W sensie ogólnym rzeczywiście nie. Jednakże więzi przyczyn i skutków łączą cię ze mną znacznie ściślej niż z obcym z jakiejś odległej galaktyki. A zatem z dokładnością do stopnia precyzji, jaki jesteśmy skłonni zaakceptować, można powiedzieć, że ty i ja należymy do jednej dziedziny przyczynowej, a obcy należy do innej.

— No dobrze: jaki stopień precyzji jest dla ciebie do przyjęcia, ojcze Orolo?

— Zgodzisz się, że głównym celem życia w zamkniętym matemie jest ograniczenie do minimum związków przyczynowo-skutkowych łączących nas ze światem extramuros?

— Społecznych. Kulturalnych. Nawet ekologicznych, zgoda. Ale przecież oddychamy tym samym powietrzem, słyszymy przejeżdżające za murem moby… Na czysto teorycznym poziomie nie może być mowy o separacji przyczynowej!

Orolo mówił dalej, jakby w ogóle mnie nie słyszał:

— Gdyby istniał inny wszechświat, całkowicie odcięty od naszego… Dwa wszechświaty, A i B, niepołączone absolutnie żadnymi więziami przyczyny i skutku. Czy czas w nich płynąłby tak samo?

— To pytanie nie ma sensu — odparłem po chwili zastanowienia.

— Zabawne… — mruknął lekko zirytowany Orolo. — Mnie się wydaje całkiem sensowne.

— To zależy od tego, jak chcesz mierzyć czas.

Fraa Orolo milczał.

— A właściwie od tego, czym jest czas.

Następne kilka minut zajęło mi podążanie ścieżkami kolejnych wyjaśnień, ale wszystkie kończyły się ślepo.

— Chyba muszę się odwołać do Bezmianu — powiedziałem w końcu. — Wybieram najprostszą odpowiedź, dla której nie znajduję kontrargumentów. A najprostsza odpowiedź brzmi: czas we wszechświatach A i B płynie niezależnie.

— Dlatego że są osobnymi dziedzinami przyczynowymi.

— Właśnie.

— A gdyby te dwa wszechświaty, równie wielkie, stare i złożone jak nasz, były całkowicie rozłączne poza jednym jedynym fotonem, który jakimś cudem pokonał dzielącą je pustkę? Czy to by wystarczyło, aby na wieczność zsynchronizować czas w A i B?

Westchnąłem ciężko, jak zawsze, kiedy zatrzaskiwała się na mnie któraś z zastawionych przez Orola pułapek.

— Albo inaczej… — ciągnął. — Czy jest możliwe, żeby między dwiema luźno połączonymi domenami istniało lekkie przesunięcie w czasie?

— Chcesz powiedzieć, że w rozmowie z mistrzem Flekiem próbowałeś ustalić, czy, kiedy po naszej stronie muru minęło dziesięć lat, extramuros nie upłynęło na przykład całe milenium?!

— Pytaniami nie mogłem chyba nikomu zaszkodzić — odparł.

Miałem wrażenie, że Orolo chce powiedzieć coś jeszcze, że ma na końcu języka jakąś krotochwilę. Uprzedziłem go:

— A ma to coś wspólnego z twoimi niesamowitymi historiami o wędrownym matemie dziesięciotysiącletnim?

Kiedy byliśmy jeszcze nieopierzonymi fidami, Orolo powiedział nam kiedyś, że znalazł w kronikach wzmiankę o tym, jak to gdzieś otworzyła się ze zgrzytem prastara brama i wyszli zza niej deklaranci, którzy twierdzili, że są obchodzącymi apert dziesięciotysięcznikami. Było to o tyle niedorzeczne, że deklaranci w znanej nam dziś formie istnieli wówczas dopiero od 3682 lat. Uznaliśmy więc, że opowiastka miała po prostu sprawdzić, czy przyswoiliśmy sobie lekcje historii. Ale mogła przecież mieć jakiś głębszy, ukryty sens.

— Przez dziesięć tysiącleci można sporo osiągnąć, jeśli człowiek się przyłoży do pracy — zauważył Orolo. — Na przykład znaleźć sposób na odcięcie wszystkich więzi przyczynowo-skutkowych ze światem extramuros.

— Bzdura. Przypisujesz decemilenarystom moce godne inkanterów.

— Ale gdyby ktoś faktycznie tego dokonał, jego matem stałby się odrębnym wszechświatem i czas płynąłby w nim innym rytmem. Odłączenie dziedziny przyczynowej stałoby się możliwe…

— Zgrabny eksperyment myślowy — przyznałem. — Doceniam to. I dziękuję za calcę. Proszę cię jednak, ojcze Orolo, powiedz, że nie spodziewasz się po otwarciu bram zobaczyć dowodów ODP.

— Najpilniej należy wypatrywać tego co niespodziewane.


* * *

— Czy w swoich wigwamach, namiotach, wysokościowcach czy gdzie tam mieszkacie…

— W przyczepach bez kół — wtrącił mistrz Quin. — Zazwyczaj.

— Doskonale. Czy macie w nich przedmioty, które myślą, choć nie są ludźmi?

— Mieliśmy, ale wyrzuciliśmy je, kiedy przestały działać.

— Umiesz czytać? Nie chodzi mi o odcyfrowywanie logotypu…

— Nikt już nie używa logotypu. Masz na myśli takie symbole jak na metce od bielizny, żeby nie używać wybielacza? Coś w tym guście?

— Nie mamy tu bielizny ani wybielaczy — odparł fraa Orolo. — Tylko zawoje, sznury i sfery.

Poklepał okrywający go zwój materiału, sznur, którym był przepasany, i kulę, na której siedział.

Quin wstał i wstrząsnął całym ciałem w taki sposób, że sfrunęła z niego kurtka. Nie był zbyt muskularny, ale za to żylasty od ciężkiej pracy. Wywrócił kurtkę na lewą stronę i pokazał nam wszyty przy kołnierzu pęk metek. Rozpoznałem logo firmy odzieżowej, zapamiętane sprzed dziesięciu lat, chociaż przez ten czas zostało trochę uproszczone. Pod spodem znajdowała się szachownica małych ruchomych obrazków.

— To są kinagramy — wyjaśnił Quin. — Wyparły logotyp.

Orolo, początkowo zaintrygowany, był wyraźnie rozczarowany widokiem kinagramów.

— Aha — powiedział uprzejmie. — Zwykłe pyerdy.

Ja się zawstydziłem, a Quin zdębiał i zaczął stopniowo czerwienieć, jakby celowo próbował się rozzłościć.

— Fraa Orolo miał co innego na myśli! — zapewniłem go pospiesznie. Próbowałem podkreślić swoje słowa chichotem, ale wyszło mi tylko zdławione prychnięcie. — To starorthyjskie słowo.

— Podejrzanie podobne do…

— Wiem! Fraa Orolo zapomniał o tym, jakie budzi skojarzenia. Chodziło mu o coś zupełnie innego.

— Niby o co?

Fraa Orolo był zafascynowany naszą wymianą zdań: rozmawialiśmy o nim w taki sposób, jakby wcale go tam nie było.

— Że kinagramy w gruncie rzeczy nie różnią się od logotypu.

— Ależ różnią się! Są niekompatybilne. — Quin nie był już taki czerwony jak przed chwilą. Odetchnął głęboko, zamyślił się na moment, w końcu wzruszył ramionami. — Ale rozumiem, o co ci chodzi. Równie dobrze mogliśmy zostać przy logotypie.

— Jak sądzisz, dlaczego w takim razie został wyparty? — zainteresował się Orolo.

— Chodziło o to, żeby ludzie, którzy wprowadzili kinagramy, mogli zwiększyć swój udział w rynku.

Orolo zmarszczył brwi, przetrawiając te słowa.

— To też brzmi jak pyerd.

— Żeby mogli na tym zarobić — wyjaśnił Quin.

— Rozumiem. Jak im się to udało?

— Utrudniali stosowanie logotypu i na każdym kroku promowali kinagramy.

— To irytujące. Dlaczego się nie zbuntowaliście?

— Bo z czasem daliśmy sobie wmówić, że kinagramy naprawdę są lepsze. Tak że w gruncie rzeczy chyba masz rację, to wszystko pyer…

— Mów śmiało. To nie jest złe słowo.

— Nie powiem. Nie wypada tak mówić tutaj, w takim miejscu.

— Jak sobie życzysz, mistrzu Quin.

— Na czym stanęliśmy? — spytał Quin i sam sobie odpowiedział: — Pytałeś, czy umiem czytać te zamrożone litery, którymi zapisuje się orthyjski.

Ruchem głowy wskazał mój arkusz, pomału ciemniejący od takiego właśnie pisma.

— Właśnie.

— Przeczytałbym je, gdybym musiał, bo rodzice kazali mi się ich uczyć. Ale na co dzień nie czytam, bo nie muszę. Co innego mój syn.

— Ojciec kazał mu się ich nauczyć? — domyślił się Orolo.

Quin uśmiechnął się.

— Otóż to.

— I teraz czyta książki?

— Bez przerwy.

— Ile ma lat?

To nie było pytanie z kwestionariusza.

— Jedenaście. I jeszcze nie spalili go na stosie — dodał Quin śmiertelnie poważnym tonem.

Nie byłem pewien, czy Orolo rozpozna żart. Kpinę. Nie dał nic po sobie poznać.

— Macie tam przestępców?

— Oczywiście.

Słysząc tę odpowiedź, Orolo przeskoczył do następnego arkusza.

— Skąd wiesz?

— Słucham?!

— Powiedziałeś, że to oczywiste, ale kiedy na kogoś patrzysz, skąd wiesz, czy jest albo nie jest złoczyńcą? Piętnujecie przestępców? Robicie im tatuaże? Zamykacie ich? Kto decyduje o tym, kto jest, a kto nie jest przestępcą? Kobieta ze zgolonymi brwiami stwierdza „jesteś przestępcą” i dzwoni srebrnym dzwoneczkiem? A może jest to mężczyzna w peruce, który uderza młotkiem w klocek drewna? Przekładacie oskarżonych przez magnes w kształcie pączka z dziurką? Używacie rozwidlonego patyka, który wibruje w obecności zła? Czy cesarz wydaje werdykt z wysokości tronu, spisuje go szkarłatnym atramentem i pieczętuje czarnym woskiem? Czy oskarżony musi boso przejść po rozpalonej blasze? Może rozpowszechnione wytwory praksis ruchomych obrazów, przez was nazywane szpilołapami, wiedzą wszystko, ale ich sekrety może poznać tylko sąd złożony z eunuchów, z których każdy zapamiętał część długiego ciągu cyfr? A może tłum gromadzi się i obrzuca podejrzanego kamieniami, aż ten umrze?

— Nie mogę cię traktować poważnie — powiedział Quin. — Jak długo jesteś w koncencie, trzydzieści lat?

Fraa Orolo spojrzał na mnie z westchnieniem.

— Dwadzieścia dziewięć lat, jedenaście miesięcy, trzy tygodnie i sześć dni.

— Widać, że zakuwasz do apertu, ale nie wierzysz chyba, że świat extramuros aż tak bardzo się zmienił?!

Orolo znów posłał mi jedno z tych swoich spojrzeń.

— Mistrzu Quin… — powiedział po krótkiej pauzie, która miała przydać mocy jego słowom. — Mamy anno trzy tysiące sześćset osiemdziesiąty dziewiąty po Rekonstrukcji.

— Mój kalendarz mówi mi to samo.

— Jutro zacznie się trzy tysiące sześćset dziewięćdziesiąty. Nie tylko unaryści będą obchodzić apert; my, decenaryści, również. Zgodnie z odwiecznym zwyczajem otworzymy bramy naszego matemu, przez dziesięć dni będziemy mogli swobodnie opuszczać jego teren i przyjmować gości takich jak ty. Za dziesięć lat brama koncentu centenarystów otworzy się po raz pierwszy i prawdopodobnie ostatni w moim życiu.

— A kiedy się zamknie… po której będziesz stronie?

Znów poczułem się zakłopotany, bo sam nigdy nie odważyłbym się zadać takiego pytania, ale w duchu nie posiadałem się z zachwytu, że Quin mnie wyręczył.

— Jeżeli zostanę uznany za godnego tego zaszczytu, wolałbym znaleźć się w środku. — Fraa Orolo spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem, jakby czytał mi w myślach. — Jedno jest pewne: za mniej więcej dziewięć lat zostanę najprawdopodobniej wezwany do górnego labiryntu, oddzielającego mój matem od matemu centenarystów. Przejdę przez niego do ciemnego pomieszczenia z kratą. Za nią będzie czekał jeden z setników (chyba że wcześniej wszyscy wymrą, znikną albo zmienią się w coś innego), gotowy zadać mi pytania, które wydadzą mi się równie dziwaczne jak tobie moje. Oni także muszą przygotować się do apertu, tak jak my. Mają w swoich księgach odnotowane wszystkie praktyki sądowe, o jakich oni sami lub ich towarzysze z matemów słyszeli przez ostatnie trzy tysiące siedemset lat. Lista, którą przed chwilą ci wyrecytowałem, to zaledwie jeden akapit zaczerpnięty z księgi grubej jak moja ręka. A zatem nawet jeśli uważasz tę rozmowę za niedorzeczną, byłbym ci wielce zobowiązany, gdybyś mi po prostu opowiedział, w jaki sposób rozpoznajecie przestępców.

— Czy moja odpowiedź również trafi do takiej księgi?

— Jeżeli będzie w niej coś nowego, owszem.

— No cóż, nadal mamy sędziów, którzy przy pełni księżyca podróżują po świecie w opieczętowanych fioletowych pudłach…

— Pamiętam ich.

— Ostatnio jednak przybywają zbyt rzadko. Najwyżsi niezbyt dobrze ich chronili i wiele pudeł stoczyło się ze wzgórz. Wtedy zainstalowano dodatkowe szpilołapy.

Fraa Orolo przełożył arkusze kwestionariusza.

— Kto ma do nich dostęp?

— Nie wiemy.

Orolo zaczął już odwracać stronicę, ale zanim znalazł tę właściwą, Quin dodał:

— Jeżeli ktoś popełni wyjątkowo ohydne przestępstwo, Najwyżsi wszczepiają mu na kręgosłupie taki przyrząd, który go w jakiś sposób okalecza. Czasowo. Później odpada i można normalnie żyć.

— To boli?

— Nie.

Nowy arkusz.

— Czy kiedy widzisz człowieka z takim urządzeniem na grzbiecie, umiesz stwierdzić, jakiej zbrodni się dopuścił?

— Tak, to jest tam napisane. W kinagramach.

— Kradzież? Napaść? Wymuszenie?

— Zdarzają się.

— Działalność wywrotowa?

— Nigdy kogoś takiego nie widziałem — przyznał Quin po długim namyśle.

— Herezja?

— Tym zająłby się chyba Niebiański Strażnik.

Fraa Orolo wzniósł ręce do nieba ruchem tak gwałtownym, że zawój zsunął mu się z głowy, a nawet obnażył jedną pachę, po czym równie szybko opuścił je i ukrył twarz w dłoniach. Był to teatralnie sarkastyczny gest, którym chętnie posługiwał się w kredowni, kiedy któryś z fidów okazał się wyjątkowo tępy. Quin najwidoczniej doskonale go zrozumiał, bo na jego twarzy odbiło się zakłopotanie. Poruszył się niespokojnie na krześle, zadarł głowę, opuścił ją i wyjrzał przez okno, które miał naprawić. Gest Orola był jednak nieodparcie zabawny i Quin doszedł do wniosku, że nic złego się nie stało.

— No dobrze… — powiedział w końcu. — Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale wychodzi na to, że mamy trzy systemy…

— Facetów w fioletowych pudłach, klamry na kręgosłup i tego całego Niebiańskiego Strażnika, nowinkę, o której ani ja, ani fraa Erasmas jeszcze nie słyszeliśmy — potwierdził Orolo i zaczął przerzucać kolejne stronice kwestionariusza, drążąc coraz głębiej.

Quin doznał olśnienia.

— Nie wspomniałem o Strażniku, bo myślałem, że o nim wiecie!

Orolo znalazł właściwy arkusz i pospiesznie przejrzał jego treść.

— Bo twierdził, że przybywa z koncentu, przynosząc matemowe objawienie tym nielicznym, którzy są go warci.

— Otóż to. A to nieprawda?

— Nieprawda. Nie przybył z koncentu. — Orolo spojrzał na Quina i widząc jego zaskoczoną minę, mówił dalej: — To się zdarza regularnie, co kilkaset lat: pojawia się jakiś szarlatan i przekonuje państwo sekularne do swoich racji, powołując się na swoje rzekome powiązania ze światem matemowym.

— Czy mistrz Flec… Czy on… jest adeptem, uczniem Niebiańskiego Strażnika? — wypaliłem, chociaż wiedziałem już, jak brzmi odpowiedź.

Quin i Orolo jednocześnie spojrzeli na mnie, obaj podekscytowani, chociaż z różnych powodów.

— Owszem — przytaknął Quin. — Kiedy pracuje, słucha jego wystąpień.

— To dlatego rejestrował szpil z certyfiku — domyśliłem się. — Dlatego że Niebiański Strażnik twierdzi, że jest jednym z nas. Jeżeli będzie można powiedzieć, że nasz matem otacza aura tajemnicy albo… cudowności, to tym lepiej dla Strażnika: wyda się jeszcze potężniejszy. A skoro mistrz Flec jest jego uczniem, to wydaje mu się, że część tej chwały spłynie także na niego.

Orolo milczał, czym zrazu przyprawił mnie o zakłopotanie, ale kiedy później analizowałem jego zachowanie, doszedłem do wniosku, że po prostu nie musiał nic dodawać, bo wszystko, co powiedziałem, było prawdą.

Za to Quin był wyraźnie skonsternowany.

— Flec nie zrobił szpilu.

— Jak to? — zdziwiłem się.

Fraa Orolo słuchał nas jednym uchem, rozmyślając o Niebiańskim Strażniku.

— Nie pozwolili mu — wyjaśnił Quin. — Miał za dobry szpilołap.

Fraa Orolo — stary i mądry — zaniepokoił się, zesztywniał i odął usta. Ja zaś, nie będąc ani starym, ani mądrym, zapytałem wprost:

— A co to ma niby znaczyć?

Dłoń Orola zacisnęła się na moim nadgarstku, uniemożliwiając mi notowanie. Miałem wrażenie, że drugą ręką najchętniej zatkałby Quinowi usta. Na razie jednak rzemieślnik mówił dalej:

— Megamatryca, redukcja drgań, dynazoom… Szpilołap z takimi funkcjami mógłby zajrzeć w każdy zakamarek tumu, nawet na drugą stronę ekranów. Tak w każdym razie twierdzą…

— Mistrzu Quin! — zagrzmiał fraa Orolo tubalnie, przyciągając uwagę wszystkich gości w bibliotece. Zniżył głos. — Obawiam się, że za chwilę powiesz nam coś, czego twój przyjaciel Flec dowiedział się od itów. Dlatego czuję się w obowiązku przypomnieć ci, że nasza Dyscyplina tego zakazuje.

— Przepraszam. Łatwo się w tym pogubić.

— Istotnie.

— No dobrze, zapomnijcie o szpilołapie. Jeszcze raz przepraszam. O czym mówiliśmy?

— O Niebiańskim Strażniku. — Fraa Orolo wyraźnie się odprężył i wreszcie puścił mój nadgarstek. — Ja ze swojej strony chciałbym tylko ustalić, czy jest odrzuconym, który z czasem został mistagogiem, czy tylko zwykłym potrząsaczem butelek. Ci pierwsi potrafią być niebezpieczni.

Загрузка...