Dialog: Dyskurs teorów, zwykle sformalizowany. Określenie „być w dialogu” odnosi się do człowieka, który w takim dyskursie improwizuje. Termin ten może również odnosić się do zapisu jednego z dialogów historycznych. Takie dokumenty stanowią fundament matemowej tradycji literackiej; fidowie uczą się ich na pamięć, studiują je i odtwarzają. W formacie klasycznym dialog ma dwóch głównych uczestników i pewną liczbę słuchaczy, od czasu do czasu wtrącających się do dysputy. Drugim popularnym formatem jest trójkąt, w którym występują mędrzec, zwykły człowiek poszukujący wiedzy oraz imbecyl. Istnieje wiele klasyfikacji dyskursów, takich jak podział na dialog pielgrzymi, perykliński i suwiński.
— Zdaję sobie sprawę, że nasza ostatnia rozmowa mogła ci się wydać niesatysfakcjonująca, Erasmasie. I za to przepraszam. Moje pomysły są niekompletne. Dręczy mnie — i zarazem elektryzuje — świadomość, że dosięgam czegoś, co znajduje się na granicy moich zdolności pojmowania. We śnie widzę morze, chodzę po wodzie, wypatruję światła na brzegu, ale grzywacze przesłaniają mi widok. Tylko czasami, przy idealnej pogodzie, udaje mi się wyskoczyć na tyle wysoko, żeby zobaczyć błysk, ale nawet wtedy, zanim w moim umyśle zdąży powstać jakaś konkretna wizja, zapadam się pod własnym ciężarem i kolejna fala bryzga mi w twarz.
— Ja się tak czuję za każdym razem, kiedy próbuję zrozumieć coś nowego. Aż nagle pewnego dnia…
— Po prostu to wiesz.
— No właśnie: idea jest gotowa, w pełni ukształtowana.
— Oczywiście nie my jedni tak to postrzegamy. Osobiście uważam, że ma to związek z procesami zachodzącymi w naszych umysłach, o których mówiliśmy trzy dni temu. Jestem pewien, że mózg działa w oparciu o efekty kwantowe.
— Wiem na ten temat akurat tyle, żeby zdawać sobie sprawę, że taki pogląd uchodził przez lata za bardzo kontrowersyjny.
Orolo nie zareagował. Dopiero kiedy spojrzałem na niego podejrzliwie, wzruszył ramionami. Jak sobie chcesz.
— Rozmawiałeś z Sammannem o Machinie Saunta Groda?
— Nie. Co to takiego?
— Urządzenie syntaktyczne zbudowane w oparciu o teorykę kwantową. Przed Drugą Łupieżą poprzednicy Sammanna i nasi wspólnie realizowali takie projekty. Machiny Saunta Groda doskonale radziły sobie z problemami, w których trzeba było równocześnie analizować wiele możliwych rozwiązań. Takimi jak na przykład Leniwy Pielgrzym.
— Chodzi o wędrownego fraa, który musi odwiedzić kilkanaście matemów w przypadkowy sposób rozrzuconych po mapie?
— I o znalezienie najkrótszej drogi, która pozwoli mu zrealizować ten cel.
— Chyba rozumiem, co masz na myśli… Można by wprawdzie wykreślić na tej mapie wszystkie możliwe trasy…
— Ale trwałoby to całe wieki. W Machinie Saunta Groda tworzyło się uproszczony model tej pielgrzymki i konfigurowało ją w taki sposób, żeby jednocześnie badała wszystkie możliwe drogi.
— Taka maszyna nie istnieje w jednym ustalonym, znanym stanie kwantowym, tylko w każdej chwili stanowi superpozycję wielu stanów.
— Otóż to. Tak jak cząstka elementarna, która może mieć jedną z dwóch wartości spinu i istnieje w dwóch stanach jednocześnie.
— Dopóki nie ma obserwatora — przypomniałem. — Kiedy ktoś ją próbuje obserwować, następuje kolaps funkcji falowej i cząstka przyjmuje jeden z dwóch stanów. Podobnie jest pewnie z tą machiną: pojawia się obserwator…
— I po kolapsie funkcji falowej ustala się jeden stan machiny, który jest odpowiedzią. Itowie nazwaliby ją „informacją wyjściową”. — Orolo uśmiechnął się lekko, używając nieznanego sobie żargonu.
— Muszę przyznać, że faktycznie, myślenie często tak właśnie wygląda. Mamy w głowie kłębowisko niejasnych idei, aż tu nagle… bum! Wszystko się zapada i krystalizuje się jedna, jedyna odpowiedź, o której wiesz, że jest właściwa. Ale bez przesady, nie można każdego niespodziewanego wydarzenia składać na karb efektów kwantowych.
— Wiem o tym, ale powiedz mi: rozumiesz, do czego zmierzam, kiedy mówię o wszechświatach kontrafaktycznych?
— Prawdę mówiąc, nie rozumiałem tego, dopóki nie odwołałeś się do teoryki kwantowej. Zorientowałem się jednak, że pracujesz nad teorią świadomości. Wspominałeś o różnych zjawiskach… Nie będę ich teraz wyliczał, ale zna je każdy człowiek ze skłonnościami do introspekcji. A ty próbowałeś je połączyć. Zunifikować…
— To moja teoria wielkiej unifikacji świadomości — zażartował Orolo.
— Twoim zdaniem wszystkie one biorą się stąd, że nasz umysł nieustannie tworzy modele kontrafaktycznych wszechświatów, przewija je na podglądzie do przodu, szacuje ich wiarygodność… To jakaś kosmiczna bzdura, jeśli zgadzamy się co do tego, że mózg jest tylko zwykłym syntaktem.
— Rzeczywiście. Samo tworzenie tych modeli wymagałoby ogromnej mocy obliczeniowej, a co dopiero mówić o ich przeglądaniu. Natura na pewno znalazłaby jakiś skuteczniejszy sposób.
— Zagranie karty kwantowej diametralnie zmienia sytuację. Teraz wystarczy mieć w mózgu wpisany na stałe jeden ogólny model kosmosu, taki jak uogólniona mapa wykorzystywana w Machinie Saunta Groda do rozwiązania problemu Leniwego Pielgrzyma. Model ten przyjmuje ogromną liczbę stanów kwantowych, a my możemy zadawać pytania na jego temat.
— Cieszę się, że się rozumiemy — powiedział Orolo. — Mam jeszcze jedną wątpliwość.
— No tak… — westchnąłem. — Jakżeby inaczej.
— Wśród deklarantów tradycje umierają powoli. Przez bardzo długi czas teorykę kwantową wykładano fidom w tradycyjny sposób, oparty na odkryciach pierwszych teorów z epoki Zwiastunów. Ciebie również tak uczono, Erasmasie. Nawet gdybym dzisiaj spotkał cię po raz pierwszy w życiu, poznałbym to po słownictwie, jakiego używasz: superpozycja stanów, kolaps funkcji falowej i tak dalej.
— Zgadza się, a ja już wiem, do czego zmierzasz. Od tysięcy lat istnieją zakony teorów posługujące się zupełnie różnymi modelami i różną terminologią.
— Właśnie. Domyślasz się, który model najbardziej przypadł mi do gustu?
— Pewnie im bardziej polikosmiczny, tym lepiej.
— Ależ oczywiście! Kiedy więc słyszę, jak rozprawiając o zjawiskach kwantowych, używasz starej terminologii…
— Tej dla fidów?
— Tak. Muszę sobie tłumaczyć każdą twoją wypowiedź na słownictwo polikosmiczne. Weźmy na przykład prosty przypadek cząstki o dwuwartościowym spinie…
— Powiedziałbyś, że kiedy spin zostaje zaobserwowany, czyli ma wpływ na resztę kosmosu, kosmos ten rozszczepia się na dwa kompletne, odrębne, niezależne przyczynowo kosmosy, które od tej pory podążają swoimi drogami.
— Prawie dobrze. Lepiej byłoby powiedzieć, że te kosmosy istnieją już wcześniej i oddziałują ze sobą (chociaż w ograniczonym stopniu) do momentu obserwacji. Dopiero po dokonaniu pomiaru spinu na zawsze się rozchodzą.
— I to jest dobry moment, żeby wrócić do kwestii tego, czy inni ludzie uznają to za wariactwo…
Orolo wzruszył ramionami.
— Mimo wszystko jest to model, do którego prędzej czy później przekonuje się większość teorów. Inne możliwości w ostatecznym rachunku okazują się jeszcze bardziej absurdalne.
— Rozumiem. I chyba wiem, co będzie dalej: chcesz, żebym przeformułował twoją teorię pracy mózgu w sposób zgodny z polikosmiczną interpretacją teoryki kwantowej.
— Gdybyś był tak miły… — przytaknął Orolo, udając, że kłania mi się lekko.
— W porządku. Założenie jest takie, że w mózgu istnieje dość precyzyjny model wszechświata, w którym ten mózg funkcjonuje.
— A przynajmniej jego lokalnych okolic — uzupełnił Orolo. — Model nie musi uwzględniać innych galaktyk.
— Istotnie. W terminologii zgodnej ze starą interpretacją, którą wykłada się fidom, należałoby powiedzieć, że stan tego modelu jest superpozycją wielu możliwych obecnych i przyszłych stanów kosmosu… albo przynajmniej jego modelu.
Orolo podniósł dłoń z wyprostowanym palcem.
— Nie jednego kosmosu, tylko…?
— Tylko hipotetycznych kosmosów alternatywnych, nieco się różniących od macierzystego wszechświata mózgu.
— Doskonale. Wróćmy do tego uogólnionego modelu kosmosu, który każdy człowiek nosi w głowie… Wiesz, jak on działa? Albo jak wygląda?
— Nie mam zielonego pojęcia! Kompletnie się nie znam na komórkach nerwowych i tak dalej… Nie wiem, jak należałoby je połączyć, żeby taki model powstał; nie wyobrażam sobie też, jak można go rekonfigurować, żeby odzwierciedlał kolejne hipotetyczne scenariusze.
— Dobrze. — Orolo rozłożył ręce w pojednawczym geście. — Nie mieszajmy do tego komórek nerwowych. Co jest najważniejsze w tym modelu?
— To, że może istnieć w wielu stanach jednocześnie i że kolaps jego funkcji falowej generuje użyteczne wyniki.
— Zgadza się. A jak to wygląda z punktu widzenia interpretacji polikosmicznej?
— Znikają pojęcia superpozycji stanów i kolapsu funkcji falowej. Mamy po prostu mnóstwo moich replik, kopii mojego mózgu, istniejących w osobnych wszechświatach równoległych. Model kosmosu zakodowany w każdym z nich znajduje się w jednym, ściśle określonym stanie kwantowym. Wszystkie modele oddziałują ze sobą.
Orolo czekał, aż przetrawię swoje słowa i sam wyciągnę wnioski. I rzeczywiście, w końcu przyszło olśnienie, o jakim wcześniej rozmawialiśmy: nagle zobaczyłem gotowe rozwiązanie.
— Model staje się zbędny, prawda?
Orolo pokiwał głową, uśmiechnął się i zachęcił mnie gestem, żebym rozwinął tę myśl. W miarę jak mówiłem, całość stawała się coraz bardziej oczywista:
— To o wiele prostsze! Mój mózg nie musi już pamiętać tego szczegółowego, precyzyjnego, modyfikowalnego modelu kosmosu, uwzględniającego superpozycję fal prawdopodobieństwa. Wystarczy, że będzie postrzegał — i odbijał — wszechświat, w którym się znajduje, takim, jaki on naprawdę jest.
— Z mózgu znikają te wszystkie wariacje, te miriady możliwych scenariuszy alternatywnych. — Orolo postukał się knykciami po głowie. — Zostają przeniesione w polikosmos, gdzie i tak naprawdę istnieją. — Otworzył dłoń, jakby uwalniał trzymanego w niej ptaka. — Musisz je tylko dostrzec.
— Tylko że każda z moich kopii musi istnieć w całkowitym oderwaniu od pozostałych. Inaczej to nie zadziała.
Pokiwał głową.
— Interferencja kwantowa, czyli oddziaływanie między podobnymi stanami, spaja różne wersje twojego mózgu w całość.
— To by znaczyło, że moja świadomość rozpościera się na cały polikosmos — zauważyłem. — To bardzo… odważne stwierdzenie.
— Wszystko ma taką właściwość, nie tylko twoja świadomość. To bezpośrednia konsekwencja interpretacji polikosmicznej. Jedynym, co wyróżnia mózg, jest umiejętność wykorzystania tego faktu.
Zejście zajęło nam piętnaście minut. Nie rozmawialiśmy. Niebo ściemniało do głębokiego fioletu, a ja miałem wrażenie, że się od nas oddala, rozszerza jak nadmuchiwany balon, ucieka od Arbre z prędkością miliona lat świetlnych na godzinę. I dopiero kiedy ze świstem mijało gwiazdy, te stawały się dla nas widoczne.
Jedna gwiazda się poruszała — tak nieznacznie, że musiałem się zatrzymać, stanąć pewnie na nogach i przyjrzeć się uważniej. Nie pomyliłem się. Pradawna, zwierzęca część mojego mózgu, nastrojona na postrzeganie drobnych, podejrzanych ruchów, wychwyciła tę jedną gwiazdę spośród milionów. Znajdowała się na zachodnim niebie, nisko nad horyzontem, i z początku rozpływała się w zmierzchu, ale systematycznie wznosiła się coraz wyżej i jaśniała na czarnym tle, przy okazji zmieniając również kolor i rozmiary. Na samym początku była punkcikiem białego światła, nie do odróżnienia od innych gwiazd, ale w miarę jak wspinała się w kierunku zenitu, wyraźnie czerwieniała. Potem zmieniła się w pomarańczową plamkę, za chwilę rozbłysła żółcią i wypuściła ogon jak kometa. Do tego momentu wzrok płatał mi figle i nie umiałem ocenić wysokości, odległości ani prędkości plamki; dopiero ten ogon wstrząsnął mną i pomógł uzyskać właściwą perspektywę: obiekt leciał wcale niewysoko, co więcej — właśnie wchodził w atmosferę, wytracając energię w rzadkim, rozpalonym od tarcia powietrzu. Wznosząc się nad naszymi głowami, meteor wyraźnie tracił impet i stało się oczywiste, że zanim nas minie, zwolni niemal do zera. Nie zmienił kursu ani na jotę: celował dokładnie w nas, stawał się jaśniejszy i większy i można było odnieść wrażenie, że zawisa nieruchomo, jak piłka, która rzucona w górę, zatrzymuje się w którymś momencie i zaczyna spadać. Przez minutę wyglądał jak miniaturowe słońce, tkwiące nieruchomo na firmamencie i dźgające przestrzeń promieniami świetlistego powietrza, a potem nagle się skurczył i ściemniał, przechodząc przez pomarańcz do ciemnej czerwieni. Śledzenie go przychodziło mi z coraz większym trudem.
Uświadomiłem sobie, że zadarłem głowę najwyżej jak się dało i patrzę pionowo do góry. Postanowiłem zaryzykować, że stracę meteor z oczu: opuściłem głowę i rozejrzałem się dookoła.
Orolo pędził na złamanie karku w dół stoku. W tej chwili dzieliło nas już sto stóp.
Przestałem sobie zawracać głowę niezidentyfikowanym obiektem latającym i puściłem się biegiem za Orolem. Zanim go dogoniłem, znaleźliśmy się na skraju wykopu.
— Odczytali moją analemmę! — wysapał.
Zatrzymaliśmy się przy sznurku rozpiętym między wbitymi w ziemię kołkami na wysokości talii, żeby jakiś pijany albo rozespany deklarant nie wpadł do dziury. Podniosłem wzrok i wrzasnąłem, widząc coś gigantycznego zawieszonego nad naszymi głowami jak ciemna chmura — tyle tylko, że miało idealnie okrągły kształt. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że to olbrzymi spadochron, którego linki zbiegają się przy wiszącym daleko w dole rozpalonym do czerwoności ładunku.
Linki zwiotczały, czasza zadrżała i zaczęła odpływać w bok, unoszona ledwie wyczuwalnym zefirkiem. Została odcięta. Rozgrzany ładunek spadał jak kamień, ale po chwili wypuścił odnóża z błękitnego płomienia i zaczął przeraźliwie głośno syczeć. Celował w sam środek wykopu.
Przeszliśmy z Orolem wzdłuż sznurka do początku prowadzącej na dno rampy, gdzie pomału zbierali się fraa i suur, bardziej chyba zafascynowani niż wystraszeni. Orolo zaczął się przeciskać przez tłum, przekrzykując syk płomieni:
— Fraa Landasher?! Każ otworzyć bramę! Yul, weź swojego kuzyna i biegnijcie do wozów. Znajdźcie spadochron i przywieźcie go tutaj. Sammann? Masz piszczek? Cord! Zbierz rzeczy, spotkamy się na dole!
I puścił się biegiem w dół rampy, pędząc samotnie, w ciemności, na spotkanie Geometrów.
Pobiegłem za nim. Jak zwykle. Przed chwilą straciłem z oczu sondę… kapsułę… cokolwiek to było, ale teraz znów ją zobaczyłem: wisiała w powietrzu w odległości zaledwie kilkuset stóp ode mnie i miarowo zniżała się ku Orithenie. Jej bliskość, bijący od niej żar i zgiełk oszołomiły mnie do tego stopnia, że odruchowo odskoczyłem, straciłem równowagę i osunąłem się na kolana. Znieruchomiałem w takiej pozie i patrzyłem, jak ląduje. Zachowywała idealnie równą prędkość i tempo opadania dzięki tysiącom minimalnych ruchów i precyzyjnych prychnięć dysz rakietowych; niezwykle skomplikowany układ sterowania podejmował setki decyzji na sekundę. Obiekt kierował się prosto na Dziesięciokąt przed świątynią. Strugi gazu wyrzucanego z dysz z prędkością naddźwiękową rozpętały na dnie wykopu istną burzę, podrywając z ziemi i druzgocąc ceramiczne płytki. Przegubowe owadzie łapy zamortyzowały lądowanie, a silniki ściemniały i zgasły, chociaż jeszcze przez kilka sekund przedmuchiwano je czyszczącym przewody gazem, który spowił kapsułę zimnym sinym obłokiem.
W końcu w Orithenie zrobiło się cicho.
Zerwałem się na równe nogi i zacząłem zbiegać po rampie — najszybciej jak mogłem, trzymając głowę zwróconą w bok, żeby cały czas mieć oko na kapsułę. Jej dolna część, szeroka i spodkowata w kształcie, nadal żarzyła się przyćmioną czerwienią; nie ostygła jeszcze po przejściu przez atmosferę. Powyżej niej obiekt przypominał z kształtu odwrócone wiadro z lekko wypukłym kopulastym denkiem. Z pięciu wąskich otworów w ścianach wynurzały się owadzie wsporniki. Na szczycie kopułki majaczyło mnóstwo niezidentyfikowanego sprzętu: prawdopodobnie mechanizm wystrzeliwania i odcinania spadochronu, może także jakieś anteny i czujniki. Biegnąc po spiralnej rampie, obejrzałem sondę Geometrów ze wszystkich stron. Nigdzie nie widziałem okien.
Dogoniłem Orola na skraju Dziesięciokąta. Pociągnął nosem.
— Chyba nie wydziela żadnych toksycznych gazów — powiedział. — Sądząc po kolorze, pluje zapewne mieszaniną tlenu i wodoru. Czyściutkie spalanie.
Landasher zszedł do nas sam; pozostałym prawdopodobnie rozkazał zostać na górze. Miał minę szaleńca i rozbiegane oczy. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale Orolo nie dał mu dojść do słowa.
— Brama otwarta? — zapytał.
Landasher nie wiedział, ale w górze usłyszeliśmy warkot silników. Rozpoznałem go: to były aporty, którymi przejechaliśmy przez biegun. Na szczycie rampy zamajaczyło światło.
— Ktoś ją otworzył — mruknął Orolo. — Trzeba ją zamknąć i zasunąć rygle, gdy tylko aporty i spadochron znajdą się na terenie matemu. Musicie być przygotowani na inwazję.
— Myślisz, że Geometrzy chcą…
— Nie, mam na myśli najazd gryzipiórków. Ich czujniki na pewno wszystko rejestrują. Nie wiemy, jak szybko państwo sekularne zareaguje, ale podejrzewam, że najdalej w ciągu godziny.
— Nie możemy im zabronić wstępu.
— Powstrzymujcie ich najdłużej, jak się da. O nic więcej nie proszę.
Trójkołowiec był coraz bliżej. Rozpoznałem siedzącą za sterami Cord. Sammann stał z tyłu, opierając się na jej ramionach.
— Co chcesz zrobić przez ten czas? — spytał Landasher. Do tej pory zawsze wydawał mi się mądrym i rozważnym przywódcą, ale tego wieczoru działał w wielkim stresie.
— Uczyć się — odparł Orolo. — Chcę się dowiedzieć jak najwięcej na temat Geometrów, zanim państwo sekularne odbierze nam tę szansę.
Trójkołowiec zjechał na dno wykopu. Sammann zeskoczył, zdjął zawieszony na ramieniu piszczek i wycelował jego czujniki w sondę. Cord przegazowała silnik i ustawiła pojazd w taki sposób, żeby reflektor oświetlił kapsułę, po czym zaczęła wyładowywać sprzęt z przedziału bagażowego nad tylną osią.
— A co z… Skąd wiesz, że to bezpieczne? Może przecież dojść do infekcji! Orolo? Orolo!
Landasher darł się wniebogłosy, bo od momentu, gdy manewr Cord pozwolił oświetlić sondę, Orolo dryfował w jej stronę jak ćma do światła.
— Gdyby się bali, że czymś się zarażą, nie przylecieliby — odparł. — Jeżeli zaś to nam grozi jakaś infekcja, i tak jesteśmy zdani na ich łaskę.
— Myślisz, że zamknięcie bramy powstrzyma śmigłowce? — spytał Landasher.
— Mam pewien pomysł. Fraa Erasmas się tym zajmie.
Zanim wróciłem na górę, Yul i Gnel przywieźli już złapany nieopodal spadochron. Wspólnie z gromadką odważnych deklarantów upchnęli go na skrzyni aportu Gnela i przywiązali jego własnymi linkami oraz pasami do mocowania ładunku — ale i tak dobry akr materiału i mila linek ciągnęły się po ziemi za pojazdem, kiedy zajechali na skraj wykopu.
Powinniśmy byli w tym momencie wciągnąć białe kombinezony, rękawice i aparaty oddechowe, zapieczętować spadochron w sterylnym poliplastowym pojemniku i przesłać go do laboratorium, gdzie zostałby szczegółowo zbadany. Ja jednak miałem inne rozkazy. Złapałem rąbek spadochronu — taki był mój pierwszy bezpośredni kontakt z obiektem pochodzącym z innego układu gwiezdnego — i zmiąłem go w dłoni. Nie byłem ekspertem, ale w dotyku do złudzenia przypominał materiały, z jakich szyło się spadochrony u nas, na Arbre. Linki również były podobne; nie wyglądały na wykonane z nowomaterii.
Wokół aportu zebrał się już spory tłum, który na razie — posłuszny słowom Landashera — nie odważył się zapuścić do wykopu. Landasher nie mówił jednak nic o spadochronie.
Wdrapałem się na skrzynię aportu i przemówiłem:
— Każdy będzie odpowiedzialny za jedną linkę. Rozciągamy spadochron na ziemi, stajemy dookoła niego i każdy łapie swoją linkę. Potem rozchodzimy się promieniście, rozplątując linki. Za dziesięć minut chcę widzieć wszystkich mieszkańców Oritheny otaczających rozpostarty spadochron, każdy z linką w garści.
Ten plan, z pozoru prosty, w praktyce okazał się bardziej skomplikowany, ale oritheńczycy byli całkiem niegłupi i im mniej próbowałem ingerować w cały proces, tym chętniej i skuteczniej sami rozwiązywali pojawiające się problemy. My z Yulem przez ten czas oszacowaliśmy długość linki, odmierzając sążnie rozpiętością jego ramion.
Gnel wyprowadził aport spod spadochronu i zjechał na dno wykopu. Zainstalowana na nim bateria oślepiających reflektorów zawsze mnie śmieszyła, ale tego wieczoru w końcu miał je na co skierować. Zajrzałem do wykopu i stwierdziłem, że Orolo i Cord zbliżyli się na dwadzieścia stóp do sondy.
Rozstawienie oritheńczyków wokół spadochronu chwilę trwało. Zanim skończyliśmy, nad głowami przemknął nam naddźwiękowy odrzutowiec. Trochę nas przestraszył.
Pomiary Yula potwierdziły to, co podpowiadała mi intuicja: długość linek mniej więcej półtorakrotnie przewyższała średnicę wykopu. Kiedy wyłuszczyłem oritheńczykom zarysy planu, ruszyli w stronę wykopu. Przy jego skraju rozdzielali się i rozchodzili na boki, napinając linki; spadochron sunął po ziemi, poruszając się nierównymi zrywami; parę osób musiało wejść pod spód, żeby podnosić go i uwalniać, kiedy o coś zaczepił. Wkrótce jednak przednia krawędź płachty zsunęła się przez brzeg wykopu i od tego momentu grawitacja bardzo nam pomagała, ściągając spadochron w dół. Miałem nadzieję, że gdyby ktoś nie mógł utrzymać swojej linki, po prostu ją puści, zamiast dać się pociągnąć na dno. Na szczęście płachta nie była aż tak ciężka: wystarczyło rozstawić się w równych odstępach na obwodzie wykopu, żeby całkiem sprawnie nią manewrować. Pokrywała około połowy powierzchni wykopalisk. Oritheńczycy domyślili się już, że chcemy rozpiąć ją nad placem przed świątynią, i sami zaczęli się odpowiednio ustawiać. Moje wskazówki stały się zbędne. Kiedy uznałem, że spadochron znalazł się we właściwym położeniu, przebiegłem się po obwodzie kręgu, tłumacząc moim pomocnikom, że powinni maksymalnie napiąć linki i jakoś solidnie zakotwiczyć je w terenie. Mniej więcej jedna trzecia została zahaczona o zewnętrzny mur koncentu; pozostałe przywiązaliśmy do drzew, kolumn klauzury, belek konstrukcyjnych, kamieni i wbitych w ziemię patyków.
Na dźwięk silnika podniosłem wzrok: to Yul z najwyższą ostrożnością zjeżdżał do wykopu swoim domem na kołach. Pewnie po to, żeby móc rano przyrządzić Geometrom śniadanie, pomyślałem. Podbiegłem i wskoczyłem mu do kabiny, co wywołało bunt wśród oritheńczyków, którzy zignorowali wcześniejsze polecenie Landashera i ruszyli za nami na piechotę.
Yul prowadził w milczeniu. Wyraz twarzy miał taki, jakby w każdej chwili mógł wybuchnąć histerycznym śmiechem. Na dnie jamy zaparkował w ruinach świątyni, tuż obok analemmy, i zgasił silnik. Dopiero wtedy spojrzał na mnie i się odezwał:
— Nie wiem, jak to się skończy, ale cieszę się, że przyjechałem tu z tobą.
Zanim zdążyłem mu powiedzieć, że i ja cieszę się z jego towarzystwa, wysiadł i skierował się w stronę Cord.
Ciepło bijące od rozżarzonej podstawy kapsuły nie pozwalało do niej podejść. Yul wrócił do aportu po metalizowane koce ratunkowe. Cord, Orolo i ja owinęliśmy się nimi jak zawojami, a ponieważ kapsuła wznosiła się wysoko ponad naszymi głowami, poprosiliśmy o przyniesienie drabin.
Wcześniej trudno mi było oszacować rozmiary statku, dopiero teraz znalazłem porzucony przez archeologów przymiar i stwierdziłem, że pojazd Geometrów ma około dwudziestu stóp średnicy. Nie miałem nic do pisania, więc korzystając z tego, że Sammann na bieżąco rejestrował wszystko swoim piszczkiem (przełączył go w tryb pracy szpilołapu), podałem mu wymiary.
Nadleciał helikopter; wyraźnie słyszeliśmy go przez płócienny dach. Zatoczył kilka kółek na niskim pułapie, marszcząc płachtę podmuchem powietrza spod wirnika, po czym wycofał się wyżej i zawisł nieruchomo. Spadochron uniemożliwiał mu lądowanie w wykopie, a cały teren intramuros był zabudowany lub uprawiany. Musiałby wylądować na zewnątrz, a jego załodze nie pozostałoby nic innego, jak albo zapukać do bramy, albo wspiąć się na mur.
Na parę minut mieliśmy ich z głowy, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że czasu jest rozpaczliwie mało. Nagle podsunięto nam tuzin drabin jednocześnie: były różnej wielkości, pozbijane z ręcznie obrobionego drewna. Oritheńczycy zaczęli z nich budować rusztowanie po tej stronie sondy, z której, jak nam się wydawało, znajdował się właz. Cord pierwsza wdrapała się na górę i stanęła na poziomo ułożonej drabinie. Byłem z niej dumny. Wszystko to wyglądało przecież oszałamiająco — i może nawet Cord była trochę oszołomiona, ale przecież miała do czynienia z maszyną i mogła ją rozgryźć. Dopóki umiała się na tym skupić, nic innego się nie liczyło.
— Mów do nas! — zawołał do niej Sammann. Wpatrzony w wyświetlacz piszczka, kadrował ujęcie.
— Mam tu właz ze zdejmowaną pokrywą — zaczęła Cord. — Ma kształt trapezu, rogi lekko zaokrąglone… Dwie stopy szerokości na dole, półtorej u góry. Cztery stopy wysokości. Uformowany zgodnie z krzywizną kadłuba.
Cały czas tańczyła pociesznie na rusztowaniu, które w tym czasie powstawało: stanęła na dwóch szczeblach drabiny, ale potem okazało się, że ta drabina się rusza. Ciało Cord rzucało ruchliwe cienie na kadłub i utrudniało jej oględziny, wyjęła więc z kieszeni latarkę czołową, włączyła ją i oświetliła osmolony kadłub sondy.
— Możemy się umówić, że to są po prostu drzwi? — zapytał Sammann.
— Pewnie. Dookoła jest napis zrobiony od szablonu, alfabetem Geometrów. Znaki mają około cala wysokości.
— Od szablonu? — powtórzył Sammann.
— Tak.
Cord założyła latarkę na głowę. Teraz miała już wolne ręce.
— Ale jak to: od szablonu?
— Normalnie. Wzięli kawałek papieru, wycięli w nim litery, przyłożyli go do metalu i posmarowali farbą.
Usłyszałem powtarzający się metaliczny stukot: to Cord przykładała magnes w różnych punktach dookoła drzwi.
— Ani grama ferromagnetyku — powiedziała.
Coś zgrzytnęło.
— Nie mogę zarysować powierzchni stalowym nożem — zameldowała Cord. — To może być jakiś hartowany stop nierdzewny.
— To fascynujące! — zawołał Orolo. — Dasz radę to otworzyć?
— Podejrzewam, że ten napis to właśnie instrukcja otwierania. Powtarza się cztery razy dookoła drzwi. Za każdym razem linia od napisu prowadzi do…
— Strzałka? — zainteresował się ktoś.
Inni, stojący w miejscu, skąd było więcej widać, nie mieli takich wątpliwości:
— Tak! To strzałki!
— Nie wyglądają jak nasze strzałki — uprzedziła Cord. — Ale może Geometrzy inaczej je malują. Prowadzą do takich płytek wielkości dłoni. Płytki są przymocowane do kadłuba śrubami ze stożkowym łbem, po cztery na płytkę. Nie mam dobrego narzędzia, żeby je odkręcić, ale mogę od biedy użyć klucza imbusowego.
— Skąd wiesz, że to śruby? — zapytał ktoś. — Nic nie wiemy ani o tych obcych, ani o ich praksis!
— To oczywiste! Widzę, jak zostały rozjechane, kiedy mechanik, który je przykręcał, użył za dużej siły. Poza tym są radełkowane, żeby taki obcy mógł je wkręcić swoimi obcymi palcami. Pozostaje tylko jedno pytanie: zgodnie z ruchem wskazówek zegara czy przeciwnie?
Cord wsunęła klucz w śrubę, dobiła go nasadą dłoni i naparła nań mocno. Stęknęła z wysiłku.
— Przeciwnie — powiedziała.
Nie wiedzieć czemu, deklaranci odpowiedzieli jej wiwatami.
— Geometrzy są praworęczni! — zawołał któryś i wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Cord wykręcała śruby i chowała je do kieszeni, aż w końcu płytka odpadła, przeleciała przez rusztowanie i zaklekotała o kamienną nawierzchnię placu. Ktoś wziął ją do ręki z nabożną czcią, jak stronicę świętej księgi.
— Pod płytką jest zagłębienie z uchwytem — poinformowała nas Cord. — Ale zanim się nim zajmę, zdejmę pozostałe trzy płytki.
— Po co? — zapytał ktoś.
Typowy kłótliwy deklarant, pomyślałem.
Cord zabrała się już do następnej płytki, ale wyjaśniła cierpliwie:
— Kiedy przykręcasz koło do mobu, dociskasz śruby po trochu, kolejno, żeby napięcie równo się rozkładało. Tutaj robię coś podobnego.
— A jeśli jest różnica ciśnień? — zagadnął Orolo.
— To tym bardziej nie powinnam się spieszyć. Nie chcemy chyba, żeby fruwające drzwi rozsmarowały kogoś na papkę. A właśnie, skoro o tym mowa…
Cord spojrzała w dół, na zebrany wokół sondy tłum. Yul pierwszy zrozumiał, o co jej chodzi. Przyłożył stulone dłonie do ust i zawołał:
— COFNĄĆ SIĘ! Wszyscy! Odsunąć się od włazu! Sto stóp do tyłu! ALE JUŻ!
Jego głos zabrzmiał zdumiewająco donośnie i władczo. Ludzie posłusznie odsunęli się do miejsca, gdzie stał aport Gnela.
Przez ten czas nad Orithenę nadleciało więcej aeroplanów, i to co najmniej dwóch, jeśli nie trzech różnych typów. Słyszeliśmy, jak lądują za murami. Rozeszła się wieść, że na drodze przy kramie z pamiątkami gromadzą się żołnierze.
— Sammann? — Coś mi przyszło do głowy. — Czy ty to transmitujesz przez Retikulum?
— Uśmiechnij się — odparł. — Miliard ludzi właśnie się z ciebie śmieje.
Starałem się nie myśleć o żołnierzach i miliardzie ludzi.
Sonda zasyczała. Cord odskoczyła, niewiele brakowało, żeby spadła z rusztowania, ale syk gasł asymptotycznie i po paru sekundach zrobiło się cicho.
— Jednym ze skutków pociągnięcia za uchwyt jest otwarcie zaworu i wyrównanie ciśnienia — poinformowała nas.
— Powietrze zostało wydmuchnięte czy zassane? — spytał Orolo.
— Zassane. — Cord odciągnęła trzy pozostałe uchwyty. — Uwaga… Leci!
Drzwi oddzieliły się od kadłuba i odbiły od drabiny, na której stała.
Yul złapał je w locie i położył na ziemi. Wszyscy śledziliśmy je wzrokiem, a potem jak jeden mąż spojrzeliśmy na Cord, która z rękami na biodrach i jedną nogą odstawioną w bok zaglądała do wnętrza kapsuły, przyświecając sobie latarką.
— Co tam jest? — zapytał ktoś w końcu.
— Nieżywa dziewczyna. Z pudełkiem na kolanach.
— Człowiek czy…?
— Prawie. Ale nie z Arbre.
Przykucnęła, szykując się do wejścia, gdy nagle rusztowanie ugięło się, zachybotało sprężyście i wyprostowało: to Yul wskoczył do niej na górę. Nie mógł pozwolić na to, żeby jego dziewczyna wchodziła na pokład statku kosmicznego, dopóki on nie sprawdzi, że nie ma na nim potworów. Rusztowanie, przeznaczone dla jednej osoby, osiągnęło górną granicę wytrzymałości: dopóki większość miejsca na górze zajmował podekscytowany Yulassetar Crade, inni nie mieli po co się tam pchać. Cord, nieco urażona, nie zrobiła mu miejsca obok siebie, Yul musiał więc przyklęknąć i zajrzeć do wnętrza pojazdu na wysokości jej ud. Ich zachowanie wydało mi się pochopne, ryzykowne i absolutnie niewłaściwe w odniesieniu do takiego bezcennego skarbu teorycznego. W innych okolicznościach deklaranci wspięliby się na rusztowanie i powstrzymali Yula; nikt by niczego nie dotknął, dopóki kapsuła nie zostałaby pomierzona, obfototypowana, zbadana i przeanalizowana. Jednakże odgłosy krążących nad matemem aeroplanów tudzież inne dobiegające z zewnątrz dźwięki nie wprawiały nas w teoryczny nastrój.
— Yul! — zawołał Sammann, a kiedy Yul się do niego odwrócił, rzucił mu swój piszczek.
Yul złapał go instynktownie i wsunął do kapsuły. Piszczek był czulszy niż ludzkie oko, przez co lepiej było obserwować obraz na jego wyświetlaczu, niż próbować przeniknąć mrok gołym okiem. W ten właśnie sposób Yul zauważył ciemne plamy na ubraniu kobiety.
— Jest ranna — poinformował nas. — Krwawi!
Część deklarantów pomyślała, że mówi o Cord, i w pierwszej chwili zareagowali okrzykami zgrozy, ale szybko wyjaśniono im, że chodzi o znalezionego w kapsule Geometrę płci żeńskiej.
— To znaczy, że ona… albo on… żyje?! — zapytał Sammann.
Yul odwrócił się do nas.
— Nie wiem!
Korzystając z chwili jego nieuwagi, Cord przestąpiła próg kapsuły. Usłyszeliśmy stłumiony okrzyk.
— Cord mówi, że kobieta jest jeszcze ciepła! — przekazał nam Yul.
Przez głowę przebiegały mi (i pewnie nie mnie jednemu) dziesiątki pytań teorycznych: skąd wiadomo, że to kobieta? Skąd pewność, że obcy mają w ogóle płeć? Dlaczego uważacie, że tak jak my mają krew i że to właśnie krew z niej wypływa?
Ale stres i zamieszanie sprawiały, że wszystkie tego rodzaju wątpliwości obejmowała intelektualna kwarantanna.
— Może ona jeszcze żyje? Musimy jej pomóc! — zarządził Orolo.
Yul nie potrzebował dalszej zachęty. Jedną ręką odrzucił Sammannowi piszczek, drugą podał Cord nóż.
— Jest solidnie przypięta — wyjaśnił.
Z całej Cord widzieliśmy tylko jedną nogę, którą wykręcała na wszystkie strony, próbując się zahaczyć o rusztowanie. Upłynęła minuta. Czekaliśmy bezradnie; nie mogliśmy ani jej pomóc, ani nic poradzić na metaliczne łoskoty i zgrzyty dobiegające z góry, zza bramy i murów. W końcu Cord zaparła się, szarpnęła z całej siły — i prawie wypadła przez drzwi. Yul sięgnął do środka i też mocno pociągnął: jak flisak na tratwie ratujący tonącego klienta z rzeki, wyciągnął kobietę i padł na wznak na rusztowanie, przywalony jej ciałem. Czerwona ciecz spłynęła mu po żebrach i między szczeblami drabiny zaczęła skapywać na ziemię. Dwadzieścia rąk wyciągnęło się do góry, żeby przejąć od niego ciało Geometry, kiedy sturlał je z siebie na bok. Trzy dłonie (w tym jedna należąca do Orola) spotkały się na głowie kobiety, podtrzymując ją ostrożnie. Mignęła mi jej twarz: z odległości pięćdziesięciu stóp z powodzeniem mogłaby ujść za mieszkankę naszej planety; z bliska nie miałem cienia wątpliwości, że jest, jak to ujęła Cord, „nie z Arbre”. Trudno byłoby wskazać jeden konkretny rys jej twarzy, który wykluczałby ją z grona Arbryjczyków, ale wszystkie razem — kolor i faktura skóry i włosów, struktura kostna, zarys małżowiny usznej, kształt zębów — dostatecznie ją wyróżniały. Nie było mowy, żebyśmy mogli ją złożyć na wypalonym przez silniki rakietowe placu, ciągle jeszcze nagrzanym i zasłanym odłamkami kafelków, zaczęliśmy więc rozglądać się w poszukiwaniu innej płaskiej powierzchni. Najlepsza wydała się nam skrzynia ładunkowa stojącego sto stóp od nas aportu Gnela. Przenieśliśmy obcą na ramionach, drobiąc kroki najszybciej, jak się dało, żeby jej przy tym nie upuścić. Suur Maltha, koncentowa lekarka, wyszła nam na spotkanie i obmacała szyję pacjentki, zanim zdążyliśmy ją położyć. Gnel wykazał się przytomnością umysłu i rozłożył na skrzyni materac turystyczny. Położyliśmy na nim obcą, nogami w kierunku jazdy. Miała na sobie luźny jasnoniebieski skafander, którego plecy przesiąkły krwią (nie mieliśmy już wątpliwości, że to krew). Suur Maltha rozerwała jej skafander na piersi i osłuchała ją stetoskopem.
— Nie słyszę pulsu — powiedziała. — Nie mam pewności, gdzie znajduje się serce, ale i tak powinnam słyszeć coś więcej niż słaby szmer, który może być pochodną perystaltyki jelit. Odwróćcie ją.
Położyliśmy obcą na brzuchu. Suur Maltha rozcięła materiał: był nie tylko nasiąknięty krwią, ale także gęsto podziurawiony. Maltha starła nim posokę z pleców kobiety, odsłaniając konstelację sporych okrągłych ran, ciągnącą się od pośladków do połowy pleców, głównie po lewej stronie. Zaniemówiliśmy — wszyscy, Suur Maltha również, a kiedy już otrząsnęła się z szoku i chciała chyba coś powiedzieć, Gnel ją uprzedził:
— Śrutówka — orzekł. — Duży kaliber. Na ludzi. Z niewielkiej odległości. — I dodał, chociaż nie było to konieczne: — Jakiś skurwiel strzelił kobiecie w plecy. Niech Bóg się nad nią zmiłuje.
Jedna z asystentek Malthy zachowała się całkiem rozsądnie i od razu wetknęła termometr w otwór, który wynurzył się spod skafandra w miejscu złączenia nóg.
— Temperatura ciała zbliżona do naszej. Nie żyje dosłownie od paru minut, nie dłużej.
Niebo runęło nam na głowy.
Tak to przynajmniej wyglądało. Na górze ktoś poprzecinał linki spadochronu i czasza spadła na nas. Doświadczenie przerażające, ale zupełnie nieszkodliwe. Rozbiegliśmy się każdy w inną stronę, zajęci szarpaniem, pełzaniem, odpychaniem i zwijaniem. Nie mieliśmy żadnego sensownego planu, ale skończyło się na tym, że spora liczba deklarantów zebrała się na placu przed Oritheną wokół skłębionej płachty spadochronu i zaczęła ją spychać na schody świątyni, gdzie nikomu by nie przeszkadzała. Upewniwszy się, że znalazła się wystarczająca liczba zwijaczy, spojrzałem w stronę kapsuły. Zamierzałem podbiec do niej i powiedzieć tym, którzy przy niej zostali, czego się dowiedzieliśmy, ale na widok uzbrojonych po zęby żołnierzy na rampie pomyślałem, że bieganie mogłoby wzbudzić u nich chęć pościgu.
Orolo i Sammann oglądali znaleziony w kapsule przedmiot: pudełko, które Cord dostrzegła na kolanach zabitej. Było wykonane z jakiejś włóknistej materii i zawierało cztery przezroczyste fiolki z czerwonym płynem. Prawdopodobnie próbki krwi. Każda fiolka była opisana jednym słowem (każda innym) w alfabecie Geometrów i okrągłą ikoną: rysunkiem planety (nie Arbre) widzianej z kosmosu.
Żołnierze wyrwali nam je z rąk. Otoczyli nas. Każdy miał przerzucony na skos przez ramię bandolier obwieszony czymś, co przypominało przerośnięte obroże. Na widok deklaranta ściągał jedną taką obręcz i zapinał ją deklarantowi na szyi. Obroża natychmiast ożywała i zaczynała błyskać światełkami. Z przodu miała nadrukowany ciąg liczb. Wystarczyło zrobić deklarantowi zdjęcie i skojarzyć je z numerem, żeby jednoznacznie go zidentyfikować. Nie trzeba było wielkiej wyobraźni, żeby się domyślić, że obroże mają wbudowany mechanizm naprowadzający. Wszystko to wyglądało złowrogo i nieludzko, ale na razie nie stała nam się żadna krzywda. Żołnierze chyba po prostu chcieli mieć wszystkich na oku.
Fraa Landasher zachował się bardzo ładnie: stanowczo, ale spokojnie dopytywał się, kto jest dowódcą, kto wydał rozkaz wkroczenia na teren koncentu („Jakie przepisy regulują postępowanie ze statkami kosmicznymi obcych?”) i tak dalej. Żołnierze byli jednak poubierani w kombinezony chroniące ich przed bronią chemiczną i biologiczną, co znacząco utrudniało nawiązywanie kontaktu. W dodatku Landasher w gruncie rzeczy słabo się znał na zawiłościach aktualnego prawa: byłby znakomitym adwokatem sześć i pół tysiąca lat temu, ale nie dzisiaj.
Czterej żołnierze wyróżniający się specjalnymi insygniami przyklejonymi poliplastową taśmą do kombinezonów podeszli do sondy i zaczęli wypakowywać przyniesiony sprzęt. Dwóch wspięło się na rusztowanie, przegoniło fraa, który zakradł się do wnętrza kapsuły, i zaczęło zbierać próbki i robić fototypy.
W pierwszej kolejności zajęli się sondą. Porozumiewali się między sobą bez przeszkód dzięki wbudowanym w kombinezony odbiornikom radiowym, nie słyszeli nas jednak i nie bardzo mogli z nami rozmawiać; kiedy już się odzywali, to tylko po to, żeby przegonić nas z miejsca na miejsce, a kiedy słuchali, okazywali nam coś znacznie gorszego od zwykłego sceptycyzmu — nieufność, tak jakby oficerowie ostrzegli ich, że deklaranci będą próbowali rzucać na nich czary. Ci, którzy weszli do sondy, mogli dostrzec ślady czerwonej cieczy, które jednak wcale nie rzucały się w oczy: kapsuła była zagracona, światło słabe, a fotele przeciwprzeciążeniowe obite ciemnym materiałem, na którym plamy stawały się słabo widoczne; przeszklone osłony twarzy nieustannie zaparowywały, grube rękawice uniemożliwiały namacanie lepkiej wilgoci, a filtr powietrza skutecznie usuwał zapachy. Stojąc przy kapsule i oswajając się z obejmującą mi szyję obrożą, zdałem sobie sprawę, że może minąć sporo czasu, zanim żołnierze zorientują się, że statkiem podróżował Geometra, który teraz leży martwy w odległości stu stóp od nich. Miliard ludzi oglądających w Retikulum transmisję Sammanna już o tym wiedziało; żołnierze — odizolowani od świata w swojej własnej retikuli — nie mieli o tym pojęcia. Sammann, Orolo, Cord i ja wymienialiśmy coraz bardziej zdumione i rozbawione spojrzenia.
Yul dostarczył nam wszystkim chwilowej rozrywki. Najpierw pogonił żołnierza, który chciał mu założyć obrożę, a następnie, kiedy go otoczyli i wzięli na cel, wynegocjował, że sam się w nią zakuje. Kiedy jednak to zrobił, a żołnierze dali mu spokój i sobie poszli, natychmiast ściągnął ją z powrotem. Miał gruby kark i wąską czaszkę; obroża otarła mu skórę i naderwała uszy, ale zeszła. Uspokojony i zadowolony z siebie, nałożył ją z powrotem.
Jeden z oficerów zwrócił w końcu uwagę na gromadkę niezaobrożowanych deklarantów otaczających aport Gnela i wysłał do nich paru swoich ludzi. Ponieważ wyglądało na to, że mamy pełną swobodę ruchu, dopóki nie próbujemy uciekać ani przeszkadzać żołnierzom, poszedłem za nimi w pewnej odległości, którą, miałem nadzieję, uznaliby za dostatecznie uprzejmą.
Deklarantów w obrożach spędzano stopniowo na schody świątyni. Żołnierze tyralierą przeczesywali teglon i zgięci wpół zbierali odłamki kafelków i inne śmieci, mogące pofrunąć w powietrze, kiedy na placu zaczną lądować wojskowe maszyny. Duże aeroplany, zdolne do pionowego startu i lądowania, wisiały nam nad głowami, czekając na oczyszczenie lądowiska. Domyślałem się, że zamierzają zabrać nas z Oritheny i wywieźć do jakiegoś miejsca odosobnienia. Doszedłem do wniosku, że im dłużej nie dam się zapędzić na pokład żadnego z nich, tym lepiej.
Dowódca oddziału w ogóle nie zainteresował się tym, co przykuło uwagę pół tuzina deklarantów: kazał im po prostu odsunąć się od aportu i ustawić w szeregu, żeby wygodniej nakładało się im obroże. Zaskoczeni deklaranci posłusznie się podporządkowali. Dopiero kiedy któryś z żołnierzy obszedł aport dookoła w poszukiwaniu maruderów, na widok zwłok zamarł, sięgnął po broń (czym zwrócił uwagę pozostałych członków oddziału), ale po chwili odprężył się i z powrotem odwiesił broń na ramię. Powoli zbliżył się do pojazdu. Jego postawa i sposób poruszania się zdradzały, że naradza się przez radio z dowódcą. Stałem dostatecznie blisko, żeby usłyszeć, jak dowódca zwraca się do suur Malthy (która musiała być lekarzem, skoro była cała zakrwawiona):
— Macie rannego?
— Tak.
— Potrzebny wam…
— Ona nie żyje. Nie potrzebujemy lekarza — odparła suur Maltha ostro, z nutą sarkazmu w głosie, tak samo jak ja zaskoczona, że żołnierze nic nie wiedzą!
Gdyby nas zapytali, powiedzielibyśmy im; nie potrafilibyśmy utrzymać języka za zębami. Ale nie zapytali. Nie interesowała ich nasza wiedza i nasza opinia, dlatego wszyscy zareagowaliśmy zgodnym A idźcie wy sobie do diabła!
Żołnierze zaczęli odpinać kolejne obroże od bandolierów i zakładać je na szyje Malcie i jej pomocnikom, ale w połowie przerwali, przykładając dłonie do hełmów, jakby nasłuchiwali. Rozejrzałem się po placu: wielu żołnierzy zachowało się w ten sam sposób. Domyśliłem się, że sprawa się wydała: jakiś generał siedzący w swoim gabinecie tysiące mil od Ecby obejrzał cywilną transmisję z wyspy i właśnie darł się do mikrofonu, że na skrzyni aportu leży nieżywy obcy. Spodziewałem się, że za chwilę wszyscy spojrzą w naszą stronę i zbiegną się do pojazdu.
Nic takiego się nie stało. Żołnierze jak jeden mąż spojrzeli do góry.
Coś się stało.
Unoszące się nad nami aeroplany też się zorientowały: silniki weszły na wyższe obroty, reflektory łukiem omiotły okolicę, maszyny rozproszyły się i wzbiły wyżej.
Żołnierze przy aporcie zbili się w grupę, ale nadal popatrywali w niebo.
— Ej! — powiedziałem. — Ej, spójrz na mnie! — W końcu udało mi się zmusić dowódcę, żeby się do mnie odwrócił. — Powiedzcie coś! — krzyknąłem. — Nic nie słyszymy! Nie wiemy, co się dzieje!
— …brbldlmlmmrghm EWAKUACJA! — powiedział.
Ganelialowi Crade’owi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać: wskoczył do szoferki aportu i uruchomił silnik. Suur Maltha i jedna z asystentek zajęły miejsca na skrzyni, obok „rannego”. Postanowiłem na wszelki wypadek cofnąć się jeszcze do kapsuły i sprawdzić, czy i tam do moich przyjaciół dotarła ta sama informacja; zamierzałem także ponaglić Orola, gdyby próbował się ociągać. Żołnierze wymachiwali rękami, zaganiając deklarantów do podnóża rampy. Aport Gnela przemieszczał się w tym samym kierunku wolniej od piechura, od czasu do czasu przystając i zbierając jeszcze wolniejszych deklarantów. Yul w swoim pojeździe postępował podobnie; ulżyło mi, kiedy obok niego na przednim fotelu zobaczyłem Cord. Na rampie roiło się od pieszych, więc pojazdy i tak były zmuszone poruszać się w tempie najwolniejszego z nich.
Czyli wcale nie tak wolno, bo żołnierze próbowali ich zmusić do biegu.
— Ruchy! — pokrzykiwał ktoś. — Pospieszcie się!
Oficer zerwał z głowy hełm — Do diabła z infekcją! — i zaczął krzyczeć przez megafon:
— Kto da radę biec, niech biegnie! Kto nie ma siły, na ciężarówkę!
Zamykałem tyły razem z Sammannem i Orolem. Potruchtaliśmy w stronę rampy. Spojrzałem pytająco na Sammanna.
— Myślisz, że leci tu coś jeszcze?
— Od wystrzelenia sondy minęło dość czasu, żeby statek zdążył okrążyć planetę. Jeżeli Geometrzy postanowili nam coś podrzucić przy następnej okazji, lada chwila możemy się spodziewać nowej przesyłki.
— Podrzucić coś… — powtórzyłem.
— Widzieliście, co spotkało tę biedaczkę! — wtrącił Orolo. — W dwudziestościanie wybuchło powstanie… może nawet wojna! Ścierają się dwie frakcje: jedna, która chce się wymieniać z nami informacjami, i druga, która jest gotowa zabijać, żeby do tego nie dopuścić.
— Nas też by zabili?
Orolo wzruszył ramionami. Dotarliśmy do początku rampy i utknęliśmy w korku. Patrząc do góry, widziałem deklarantów przemieszanych z żołnierzami, zgodnie biegnących ku powierzchni. Niezbadane prawa dynamiki korków ulicznych sprawiały, że kiedy oni biegli, my na dnie tkwiliśmy nieruchomo i mogliśmy tylko czekać, aż tłum się przerzedzi. Byliśmy ostatnimi deklarantami w kolejce; za nami stłoczyły się jeszcze dwa oddziały żołnierzy, przygiętych pod ciężkimi plecakami i cierpliwie czekających na swoją kolej; taki już odwieczny żołnierski los. Za ich plecami została wyludniona Orithena ze statkiem obcych.
Orolo wepchnął się przede mnie i posłał mi promienny uśmiech.
— Wracając do naszej wcześniejszej rozmowy… — zagaił, jakby zapraszał mnie do dialogu w kuchni przy refektarzu.
— Tak? Chciałbyś coś dodać?
— Do samej treści rozmowy właściwie nie. Zapowiada się jednak, że może wybuchnąć chaos i może się tak zdarzyć, że zostaniemy rozdzieleni.
— Nie zamierzam cię odstępować na…
— Możemy nie mieć wyboru. — Orolo powiódł palcem po obroży. — Ja mam numer nieparzysty, ty parzysty… Możemy trafić do różnych namiotów albo coś w tym rodzaju.
Kolejka przed nami nareszcie drgnęła. Sammann, widząc, że wdaliśmy się w prywatną rozmowę, ruszył przodem. Przepchnęliśmy się na rampę i zaczęliśmy najpierw iść, a chwilę później truchtać pod górę.
Orolo cały czas zerkał w niebo na zachodzie.
— Jeżeli trafisz do Tredegarha, powiedzmy, zaczniesz ludziom opowiadać o tym, co tu przeżyłeś, i zrelacjonujesz im naszą dzisiejszą rozmowę, ich reakcja będzie w znacznej mierze uzależniona od tego, kim są, z jakiego matemu pochodzą…
— Proceńskiego czy halikaarnijskiego? Przyzwyczaiłem się, Orolo.
— To troszeczkę co innego. Większość ludzi, zarówno proceńczyków, jak i halikaarnijczyków, dostrzeże w naszych rozważaniach tylko miałkie dywagacje metateoryczne. Nieszkodliwe, aczkolwiek zabierające niepotrzebnie czas. Jeśli jednak spotkasz się z kimś takim jak fraa Jaad…
Orolo nie dokończył. Pomyślałem, że pewnie się zadyszał, ponieważ biegliśmy już w niezłym tempie. Aeroplany lądowały za murami koncentu; Orolo musiał podnosić głos, żeby przekrzyczeć jazgot ich silników. Spojrzałem na niego z ukosa i wydało mi się, że na jego twarzy maluje się wahanie — odczucie nijak niekojarzące mi się z ojcem Orolem.
— Myślę… — zaczął. — Myślę, że oni już wiedzą.
— Co wiedzą?
— Że to, co ci wcześniej powiedziałem, jest prawdą.
— Aha.
— Wiedzą to co najmniej od tysiąca lat.
— Mhm.
— I… eksperymentują.
— Co takiego?!
Orolo wzruszył ramionami i uśmiechnął się krzywo.
— Przeprowadzę analogię. Kiedy teorowie stracili zderzacze atomów, zainteresowali się niebem i z kosmografii uczynili swoje laboratorium, jedyne miejsce, w którym mogli sprawdzać obmyślane teorie, przekładać filozofię na teorykę. Podobnie rzecz się miała z tymi ludźmi, których znaczną liczbę zamknięto w skalnym gnieździe, gdzie nie mieli nic lepszego do roboty, jak rozmyślać o sprawach, o których wcześniej dyskutowaliśmy… Pewnie właśnie wtedy zaczęli obmyślać eksperymenty, pozwalające im sprawdzić, czy mówią z sensem, czy plotą od rzeczy. I z biegiem czasu metodą prób i błędów dorobili się swoistego rodzaju praksis.
Mrugnął do mnie porozumiewawczo.
— Fraa Jaad wysłał mnie do ciebie, żebym sprawdził, czy wiesz?
— Tak przypuszczam. W innych okolicznościach mogliby po prostu ściągnąć mnie do odpowiedniego matemu, ale teraz… — Znów spojrzał w niebo. — No, nareszcie! — wykrzyknął zachwycony, jakbyśmy czekali na pociąg, a on właśnie wypatrzył wjeżdżającą na dworzec lokomotywę.
Biała pręga przecięła niebo na dwoje z zachodu na wschód i nie tracąc szybkości, zakończyła lot w kalderze wulkanu, kilka tysięcy stóp nad naszymi głowami. Zanim doleciał nas odgłos zderzenia, Orolo zdążył jeszcze zauważyć:
— Sprytne. Obawiają się, że mogliby nie trafić prosto w kapsułę, ale znają się na geologii na tyle, żeby…
Przez następne pół godziny nie słyszałem zupełnie nic. Zmysł słuchu nagle wydał mi się gorzej niż bezużyteczny: pożałowałem, że urodziłem się z uszami.
Fraa Haligastreme nauczył mnie trochę terminologii geologicznej, którą zamierzam się teraz posłużyć. Wyobrażam sobie, że Cord pokręciłaby tylko głową z dezaprobatą i objechała mnie równo za używanie suchych fachowych terminów zamiast przedstawiania prawdziwych emocji. Tyle że prawdziwe emocje oznaczały wtedy czarny chaos strachu i szoku, i jedynym sposobem opisania sytuacji jest przedstawienie technicznych szczegółów, które już po wszystkim udało nam się odtworzyć.
Geometrzy rzucili w nas kamieniem. Prawdę mówiąc, była to długa sztaba z jakiegoś bardzo ciężkiego metalu, ale w swojej idei niczym się od kamienia nie różniła. Wbiła się na ćwierć mili w zaskorupiałą lawę na szczycie wulkanu, zanim wyparowała, wytracając w ten sposób energię kinetyczną i wytwarzając ogromną falę uderzeniową, przez nas odebraną jako trzęsienie ziemi. Sprężony gaz buchnął w górę wybitego w pokrywie otworu, poszerzając go i wywołując pęknięcia, które natychmiast wypełniała i rozsadzała płynna lawa. Lawa była przesycona skroploną parą wodną, eksplodującą do postaci gazowej, gdy tylko zniknął zatykający krater korek — tak jak po otwarciu butelki z napojem gazowanym w cieczy nagle pojawiają się bąbelki. Większość rozdętej parą lawy trysnęła pod niebo i zmieniła się w popiół, którego szara warstwa pokryła wszystko, co znalazło się w zasięgu tysiąca mil od Ecby w kierunku zgodnym z kierunkiem wiatru. Część jednak przelała się przez krawędź kaldery i runęła w dół zbocza jak lawina — doskonale widoczna, bo żarząca się pomarańczowo. Kiedy otrząsnęliśmy się z pierwszego szoku, zerwaliśmy się na nogi (wstrząs wywołany eksplozją powalił nas na ziemię) i, pędząc ile sił w nogach, dotarliśmy w zdesperowanym tłumie na górę, stało się oczywiste, że płonąca chmura pędzi prosto na nas i że kiedy nas dopadnie, jednocześnie zmiażdży nas z siłą kowalskiego młota i upiecze żywcem jak zionięcie miotacza ognia.
Chyba że zdążymy zejść jej z drogi. A tego można było dokonać tylko wsiadając do jednego z aeroplanów, które wylądowały między bramą koncentu i kramem z pamiątkami. Było ich akurat tyle, żeby zabrać z powrotem żołnierzy i ich sprzęt, ale wojskowi zachowali się po rycersku i odrzucili całe wyposażenie osobiste, żeby zrobić miejsce dla dodatkowych pasażerów. Zabrali się nawet do wyrzucania zbędnego sprzętu z pojazdów — na ziemię poleciały gaśnice i apteczki.
Wszystko sprowadzało się do prostych rachunków, które spodobałyby się każdemu teorowi. Piloci znali maksymalny udźwig swoich maszyn i wiedzieli, ile średnio waży człowiek. Dzieląc pierwszą wartość przez drugą, mogli obliczyć dopuszczalną liczbę pasażerów. Chcąc zapewnić przestrzeganie tego limitu, wyjęli broń i ustawili uzbrojonych żołnierzy po obu stronach wejścia. Żołnierze mniej więcej wiedzieli, dokąd biec: wracali do tych samych aeroplanów, które ich przywiozły, natomiast tłum oritheńczyków kłębił się i falował na otwartej przestrzeni pomiędzy aeroplanami, przeskakując lub potykając się o porozrzucany sprzęt. Piloci wskazywali ich kolejno, wciągali na pokład i odliczali. Czasem udawało im się wyrzucić jeszcze jakiś zbędny drobiazg i wziąć dodatkowego pasażera. Trwało to już od jakiegoś czasu, kiedy z Sammannem i Orolem wybiegłem przez bramę, i większość miejsc przewidzianych dla cywilów została zajęta. Pełne aeroplany startowały, niektóre obwieszone uczepionymi podwozia desperatami. Nieliczni pechowcy, których nikt jeszcze nie wybrał, biegali od jednej maszyny do drugiej. Ulżyło mi, kiedy zobaczyłem, że dla wielu z nich jeszcze znajduje się miejsce. Dostrzegłem stojące nieopodal pojazdy Yula i Gnela: miały włączone silniki i światła, ale kierowców nie było nigdzie widać. Udało im się uciec! Niestety, w zamieszaniu straciłem z oczu Orola. Przebiegający obok żołnierz złapał mnie za ramię i pchnął w kierunku aeroplanu, który właśnie podkręcił obroty silników. Przewaliłem się przez jego drzwi po omacku, oślepiony tumanami kurzu. Czyjeś ręce złapały mnie i wciągnęły do środka w tej samej chwili, gdy płozy maszyny oderwały się od ziemi. Żołnierz, który mnie uratował, wskoczył na płozę obok mnie. Spojrzałem w dół. Nigdzie nie widziałem ani Sammanna, ani Orola… Świetnie! Pewnie zabrały ich inne maszyny.
Tylko dwa aeroplany stały jeszcze na ziemi — i jeden z nich właśnie wystartował, zrzucając dwóch oritheńczyków, którzy rozpaczliwie usiłowali się czepiać drzwi, ale ręce ześliznęły im się po metalu. Co najmniej dziesięć osób zostało na dole. Niektórzy leżeli tam, gdzie upadli, inni, przygnębieni, siedzieli na ziemi, jeszcze inni zaczęli biec w stronę morza; jeden rzucił się w stronę ostatniego aeroplanu, ale był za daleko. Głos w mojej głowie dopytywał się Dlaczego ich nie zabrali? To przecież tylko parę osób. Ale odpowiedź była oczywista — wystarczyło popatrzeć i posłuchać, jak zachowywał się aeroplan, którym leciałem: ustawione na pełną moc silniki wyły przeraźliwie, a wzbijaliśmy się w powietrze w tempie człowieka wspinającego się po drabinie, siejąc przy tym na wszystkie strony drobiazgami, które wpadły ludziom w ręce i wydawały się zbędne. Latarka uderzyła mnie z tyłu w głowę i upadła na podłogę. Zgarnąłem ją i wyrzuciłem przez otwarte drzwi.
Mało nie trafiłem zakutanej w zawój postaci, podświetlonej od tyłu ostrym światłem reflektorów aportu Gnela i uginającej się pod jasnoniebieskim ciężarem: zwłokami obcej, które, zapomniane przez wszystkich, zostały na skrzyni aportu. Człowiek zgięty pod tym brzemieniem biegł w stronę ostatniej maszyny, która jeszcze nie oderwała się od ziemi. Z otwartych drzwi wyciągnęły się ku niemu ręce, a on podjął ostatni heroiczny wysiłek: stanął w rozkroku, ugiął lekko nogi i wypchnął trzymane na rękach zwłoki do góry. Dłonie chwyciły je i wciągnęły na pokład. Żołnierz stojący w drzwiach obnażył zęby, krzycząc coś do mikrofonu. Aeroplan dźwignął się w powietrze, zostawiając na ziemi człowieka, który przyniósł zabitą kobietę. Zmusiłem się do tego, żeby mu się przyjrzeć — i zobaczyłem to, czego się spodziewałem i obawiałem: Orolo został sam przed bramą Oritheny.
Wzbiliśmy się już dostatecznie wysoko, żebym mógł spojrzeć ponad murem i zabudowaniami koncentu w stronę wulkanu. Widziałem, co się zbliża; wyglądało dokładnie tak, jak opisywał nam to fraa Haligastreme, powołując się na starożytne źródła: ciężkie jak kamień, płynne jak woda, gorące jak kuźnia i — po przebyciu kilku tysięcy stóp w dół stromego stoku — szybkie jak pociąg ekspresowy.
— Nie! — wrzasnąłem. — Wracajmy!
Nikt mnie nie słyszał, ale stojący obok mnie żołnierz wyczytał coś z mojej twarzy i zobaczył, jak zerkam w stronę kabiny. Spokojnie podniósł broń i przystawił mi lufę do czoła.
Moja następna myśl brzmiała Czy wystarczy mi odwagi, żeby wyskoczyć? Orolo mógłby zająć moje miejsce. Wiedziałem jednak, że nie wylądują, żeby go zabrać. Nie było na to czasu.
Orolo rozglądał się z zaciekawieniem. Sprawiał wrażenie niemal znudzonego. Przesunął się w miejsce, z którego przez otwartą bramę widział wulkan i mógł obserwować, co go czeka — i myślę, że właśnie wtedy zdał sobie sprawę, ile czasu mu jeszcze zostało. Podniósł porzuconą saperkę i rękojeścią wyrysował łuk na miękkiej ziemi. Powtórzył to kilkakrotnie, przemieszczając się i łącząc łuki, aż wykreślił zgrabną, nieskończoną krzywiznę analemmy. Potem stanął na niej, odrzucił saperkę i spojrzał przeznaczeniu w oczy.
Budynki koncentu implodowały, zanim pomarańczowa lawina ich dosięgła, powalone popychaną przez nią falą uderzeniową. Zniszczenie w kilka sekund rozlało się po całym kompleksie, fala grzmotnęła od środka w zewnętrzny mur. Ściana wybrzuszyła się, popękała, zrzuciła kilka kamiennych bloków ze szczytu — ale wytrzymała, dopóki żarząca się chmura nie uderzyła w nią z pełnym impetem. Pod jej naporem kawałki muru posypały się jak dziecięce klocki.
— Nie! — krzyknąłem drugi raz.
Orolo zachwiał się, popchnięty falą uderzeniową i upadł, zwiotczały jak kawałek sznurka. Na ułamek sekundy otulił go dym: to zawój zaczął się tlić w skwarze bijącym od rozżarzonej chmury. Nasz aeroplan zakolebał się i ześliznął w bok, wstrząsany wierzgnięciami zagęszczonego powietrza. Ognista chmura przelała się przez bramę, przeskoczyła przez resztki muru i spadła na Orola. Przez ułamek sekundy był jeszcze kwiatem żółtego płomienia w strudze oślepiająco białego blasku, a potem zlał się z nim w jedno. Została z niego smużka pary unosząca się nad wirem ognia.