Megazabójca: Broń o niespotykanym stopniu złożoności praksycznej, której domniemane użycie podczas Straszliwych Wypadków przyniosło katastrofalne skutki. Istnieje rozpowszechnione (choć nie poparte dowodami) przekonanie, że to udział teorów w skonstruowaniu megazabójcy doprowadził do ogólnoświatowego porozumienia w kwestii odseparowania ich od społeczeństwa. Ta polityka po wprowadzeniu w życie została nazwana Rekonstrukcją.
— Podobały się wam książki? — zapytała suur Moyra.
Sięgnęła po patelnię i zaczęła zeskrobywać z niej przypaloną zieleninę. Karvall zaniemówiła: Moyra zakradła się do kuchni i zupełnie nas zaskoczyła! Suur Karvall wypuściła z rąk garnek, który szorowała, i podbiegła do swojej dony, żeby wyjąć patelnię z jej delikatnych dłoni. My z Arsibaltem zrobiliśmy niemal równie zwinny zwrot i powiedliśmy za nią wzrokiem: Karvall mogła mieć na sobie tonę czarnego zawoju, ale rzuciło się nam w oczy, że podtrzymujące go zwoje sznura są nadzwyczaj wyrafinowane i wynagradzają dociekliwego obserwatora. Nawet Barb na nią spojrzał. Emman Beldo odwoził właśnie Ignethę Foral na nocleg. Trudno było stwierdzić, co sobie myśli Orhan, posługacz Zh’vaerna, z głową i twarzą ukrytą pod zawojem, ale sądząc po układzie fałd na materiale, on również śledził Karvall spojrzeniem. Tris skorzystała z chwilowego zamieszania i zgarnęła najostrzejszą myjkę.
— Ty je wybrałaś? — zapytałem.
— Kazałam Karvall zanieść je do twojej przyczepy — odparła z uśmiechem Moyra.
— Więc stąd się biorą… — mruknęła Tris. — Dziś rano znalazłam w celi stos książek — wyjaśniła.
Sądząc po tym, w jaki sposób inni posługacze patrzyli na Moyrę, ich również spotkało coś podobnego.
— Jedną chwileczkę… — odezwał się Barb. — To chronologicznie niewykonalne! — A potem odezwał się w nim stary, dobry, dowcipny Barb: — Chyba że naruszyłaś zasadę przyczynowości.
— Od paru dni próbowałam doprowadzić do tego messalu — przyznała Moyra. — Zapytajcie suur Asquin, to wam powie, jak się jej naprzykrzałam. Nie sądzicie chyba, że do zorganizowania takiego spotkania wystarczy, że paru hierarchów wymieni się liścikami przed i podczas przygarnięcia?
— Prasuur Moyro… — wtrącił Arsibalt. — Skoro o zwołaniu messalu nie zadecydowały poranne wyniki z laboratorium, to co było jego przyczyną?
— Gdybyście nie byli tacy zajęci flirtowaniem z uroczymi suur i błaznowaniem w kuchni, może zwrócilibyście uwagę na to, że wcześniej nazwałam się metalorytką.
— Albo Lorytką Wieloświatową — dodałem.
— O, widzę, że jednak słuchaliście!
— Myślałem, że to tylko takie zagajenie.
— Kto był ich Evenedrykiem, fraa Arsibalcie?
— Słucham?
Pytanie wydało się Arsibaltowi fascynujące, ale suur Tris zadbała o to, żeby za bardzo się nim nie przejął, wciskając mu do rąk ogromny tłusty półmisek.
— Fraa Tavenerze, kto był sauntem Hemnem na planecie, którą nazwaliśmy Quatorem? Tris, kto był sauntą Baritoe na Antarkcie? Fraa Orhanie, czy mieszkańcy Pangei czczą Boga? A jeśli tak, to czy jest to również Bóg matarrhitów?
— Bez wątpienia, suur Moyro! — wykrzyknął Orhan i wykonał gest, który już wcześniej widziałem. Jakiś deolatryjski przesąd.
— Fraa Erasmasie, kto był odkrywcą Przekątnej Halikaarna na Diaspie?
— Ponieważ oczywiste jest, że znają takie idee, sugerujesz… — zaczął Arsibalt.
— Muszą je znać, skoro zbudowali ten statek! — wszedł mu w słowo Barb.
— Macie znacznie świeższe i bardziej elastyczne umysły niż niektórzy z moich współbiesiadników — powiedziała Moyra. — Pomyślałam, że może powiecie mi coś ciekawego.
Suur Tris odwróciła się od zlewu i zapytała:
— Chcesz powiedzieć, że nasi i ich sauntowie są sobie równoważni? Że odpowiadają sobie jeden do jednego? Tak jakby byli wcieleniem jednego umysłu wspólnego dla wielu światów?
— To ja was o to pytam.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Dręczył mnie dobrze znajomy niepokój, który ogarniał mnie ostatnio za każdym razem, gdy rozmowa schodziła na podobne tory. W ostatnich słowach, wypowiedzianych kilka minut przed śmiercią, Orolo ostrzegał mnie, że tysięcznicy już o tym wiedzą i na tej podstawie opracowują nową praksis. Krótko mówiąc, twierdził, że legendy o inkanterach opierają się na faktach. Może znowu popadałem w stary nawyk zamartwiania się ponad miarę, ale nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że każda konwersacja, w której uczestniczę, niebezpiecznie ociera się o ten temat.
Wolny od takich trosk Arsibalt postanowił powalczyć. Odstawił umyty półmisek na suszarkę, wytarł ręce w zawój i odparł:
— Źródłem takiej hipotezy powinno być jakieś wytłumaczenie faktu, że różne umysły w różnych trajektoriach światów myślą podobnie. Można naturalnie szukać wyjaśnienia w religii… — zerknął na Orhana — ale poza tym… cóż…
— Nie musisz się kryć ze swoją wiarą w istnienie HŚT. Nie zapominaj, z kim rozmawiasz; ja już wszystko widziałam.
— Rzeczywiście, prasuur. — Arsibalt skłonił się lekko.
— W jaki sposób wiedza ze wspólnego Świata Teorycznego (nie nazwę go hylaejskim, ponieważ na Quatorze najprawdopodobniej nie było żadnej Hylaei) mogłaby przepływać do umysłów sauntów zamieszkujących różne światy? Czy w tej chwili taki przepływ też ma miejsce? Czy następuje bezpośrednio między światami?
Rzucając kolejne takie bomby, Moyra pomału cofała się w stronę tylnego wyjścia, i niewiele brakowało, żeby zderzyła się z Emmanem Beldo, który wrócił do nas, odwiózłszy swoją donę do domu.
— Wydaje mi się, że to temat na jutrzejszy messal — zauważyłem.
— Po co czekać? Nie bądźcie tacy bierni! — odparowała Moyra i zniknęła w ciemnościach nocy.
Karvall rzuciła ścierkę i wybiegła za swoją mentorką, naciągając zawój na głowę. Emman uprzejmie zszedł jej z drogi, po czym natychmiast obejrzał się i tak długo śledził ją wzrokiem, aż zupełnie zniknęła. Kiedy odwrócił się do nas, dostał od Tris gąbką w twarz.
— Nie może chyba być tak, że te punkty w przestrzeni Hemna pływają swobodnie… — zaczął Emman.
— Że błąkają się tak jak my, po omacku? — podsunąłem. Szukaliśmy odpowiedniej dla nas dyskuty.
— No. To by było bez sensu. Mam rację?
— Pytasz o trajektorie światów? O Historie?
— Tak mi się wydaje… A właśnie, o co tu chodzi?
Pytanie było cokolwiek mętne, ale wiedziałem, co mu chodzi po głowie.
— Pytasz o to, dlaczego fraa Jaad upiera się przy „Historiach”?
— Mhm. Trudno będzie to wytłumaczyć…
— Gryzipiórkom?
— Tak nazywacie ludzi w rodzaju mojej dony?
— Niektórzy z nas tak.
— No cóż, bywają uparci. I przyziemni.
— Poczekaj, spróbuję ci dać przykład. Pamiętasz, co mówił Arsibalt? O bloku lodu w jądrze gwiazdy?
— Pamiętam. Jest w przestrzeni Hemna punkt, który reprezentuje nawet taki kosmos.
— Zakodowana w nim konfiguracja kosmosu zawiera poza gwiazdami, planetami, ptakami, pszczołami, książkami, szpilami i wszystkim innym także taką jedną gwiazdę, która ma w sercu bryłę lodu. Pamiętaj, że ten punkt to nic innego, jak bardo długi ciąg liczb, współrzędnych określających jego położenie w przestrzeni Hemna. Jest tak samo rzeczywisty — albo tak samo nierzeczywisty — jak każdy inny ciąg liczb.
— Czyli jego rzeczywistość, a w tym wypadku nierzeczywistość, musi wynikać z innych uwarunkowań — domyślił się Emman.
— Brawo. W tym wypadku takim uwarunkowaniem jest całkowita absurdalność opisywanej przez niego sytuacji.
— Jak to się mogło stać, tak? — Emman wyraźnie zaczynał coś kojarzyć.
— Stać się: to słowo-klucz. — Żałowałem, że nie umiem mu tego wyłuszczyć z takim przekonaniem jak Orolo. — Co to znaczy, że coś się dzieje? — To akurat zabrzmiało kiepsko. — Nie jest przecież tak, że ta sytuacja, ten odosobniony punkt w przestrzeni konfiguracyjnej nagle pojawia się i równie nagle znika; że jest sobie gdzieś tam w kosmosie całkiem zwyczajna gwiazda, aż tu nagle bum! i na jedno uderzenie kosmicznego zegara w jej jądrze pojawia się lodowy blok. Drugie bum! — i znika bez śladu.
— Ale mogłoby się tak wydarzyć, gdybyśmy mieli teleporter działający w przestrzeni Hemna. Dobrze myślę?
— To by był całkiem ciekawy eksperyment myślowy… Masz na myśli jakiś gadżet z książek Moyry? Czarodziejską budkę, w której wpisujesz współrzędne punktu, ona cię do niego przenosi, a ty skaczesz do następnego?
— No tak, bez oglądania się na prawa teoryki i inne takie. Wtedy moglibyśmy zmaterializować blok lodu w jądrze gwiazdy. Gdzie natychmiast by się roztopił.
— Roztopiłby się, gdybyś pozwolił od tej pory działać prawom naturalnym. Mógłbyś go jednak ocalić, teleportując się do innego punktu w tym samym kosmosie, ułamek sekundy później, w którym blok lodu nadal by istniał.
— No tak, rozumiem… Ale tak normalnie, to by się roztopił.
— W takim razie, Emmanie, pytanie brzmi: co to znaczy „normalnie”? Albo inaczej: czym różniłby się zbiór punktów w przestrzeni Hemna, jakie musiałbyś pospinać swoim teleporterem, żeby przez okna budki zobaczyć kosmos, w którym w jądrze gwiazdy tkwi nietopiący się blok lodu, od poprawnej trajektorii świata?
— Poprawnej, czyli takiej, na której obowiązują prawa naturalne?
— Tak.
— Nie wiem.
Obaj roześmialiśmy się.
— Zaczynam rozumieć część opowieści Orola o sauncie Evenedryku. Evenedryk studiował datonomię, dziedzinę będącą wytworem filozofii krakerskiej i zajmującą się tym, co jest nam dane; co możemy obserwować. Bo przecież w gruncie rzeczy na tym właśnie musimy się opierać w naszej pracy.
— No dobrze, powiedz mi — zgodził się Emman. — Co możemy obserwować?
— Nie pojedyncze punkty w przestrzeni Hemna, które są spójne, czyli opisują stan kosmosu, gdzie nie ma lodu w jądrach gwiazd, ale całe spójne ciągi takich punktów: trajektorię świata, który mógł się wydarzyć.
— A co to za różnica?
— Chodzi o coś więcej niż kawał lodu w gwieździe: on nie tylko nie może się tam znajdować, ale nie ma sposobu, żeby go tam ulokować i utrzymać. Nie istnieje spójna Historia kosmosu uwzględniająca taką ewentualność. Rzecz nie w tym, co jest możliwe, bo w przestrzeni Hemna wszystko jest możliwe, ale co jest współmożliwe: taki kosmos musiałby spełniać mnóstwo dodatkowych warunków, żeby dopuszczać istnienie lodu w jądrze gwiazdy.
— To by się chyba dało zrobić…
W głowie Emmana zaczęły się obracać praksyczne trybiki. W taki przecież sposób zarabiał na chleb: został urlopowany z agencji kosmicznej i wyznaczony na doradcę technicznego Ignethy Foral.
— Można by zbudować rakietę, pocisk z głowicą z grubego żaroodpornego materiału wypełniony lodem. Gdyby ta rakieta wbiła się z dużą szybkością w gwiazdę, ognioodporna osłona wypaliłaby się, a potem przez ułamek sekundy mielibyśmy blok lodu we wnętrzu gwiazdy.
— Rzeczywiście, to wykonalne, ale ta historyjka sama w sobie jest odpowiedzią na pytanie o dodatkowe warunki, jakie musiałby spełniać kosmos, w którym lód znalazł się we wnętrzu gwiazdy. Gdybyś mógł go zamrozić, zatrzymać czas…
— Umówmy się, że teleporter ma wbudowany interfejs użytkownika ułatwiający to: pozwala się cofać dowolną liczbę razy do tej samej chwili.
— Świetnie. Gdybyś tak zrobił i obejrzał z bliska okolice tej bryły lodu, dostrzegłbyś zmieszane z materią gwiezdną ciężkie jądra atomowe ze spalonej osłony cieplnej. Zobaczyłbyś w próżni ślad rakiety, smugę kondensacyjną, która doprowadziłaby cię do osmalonego stanowiska startowego. Stanowisko musiałoby się znajdować na planecie, na której rozwinęło się życie wystarczająco inteligentne, żeby konstruować rakiety. Kręciliby się wokół niego ludzie, którzy poświęcili całe lata na zaprojektowanie i zbudowanie tamtego pocisku. Ich neurony zarejestrowałyby wspomnienia tej pracy i samego startu rakiety. W retikulach zarchiwizowaliby szpile dokumentujące przedsięwzięcie. Te wspomnienia i nagrania — spójne, zgodne ze sobą — sprowadzają się w ostatecznym rozrachunku do określonego układu atomów w przestrzeni, czyli…
— Czyli same są elementami konfiguracji zakodowanymi we współrzędnych tego punktu w przestrzeni Hemna — stwierdził Emman stanowczo. Teraz naprawdę zrozumiał. — To właśnie masz na myśli, mówiąc o współmożliwości.
— Tak.
— Wiele punktów w przestrzeni Hemna może uwzględniać lód we wnętrzu gwiazdy, ale tylko nieliczne z nich…
— …tylko ich mała, maleńka liczba…
— …zawiera kompletny i spójny zapis procesu, który do tego doprowadził.
— No właśnie. Kiedy wypuszczasz się na szerokie wody praksis i wymyślasz system wystrzeliwania pocisków, w rzeczywistości wymyślasz Historię, która doprowadziłaby do stworzenia warunków — pozostawionych przez twój projekt śladów w kosmosie — współmożliwych z lodem we wnętrzu gwiazdy.
Przeszliśmy kawałek w milczeniu, zanim Emman znów się odezwał:
— Weźmy może mniej wyrafinowany przykład: ubranie suur Karvall. Kiedy się na nią patrzy…
— Człowiek odruchowo zaczyna się zastanawiać, jak wygląda zawiązywanie tych wszystkich węzłów.
— Albo rozwiązywanie.
— Ona jest setniczką — ostrzegłem go. — Konwoks nie będzie trwał wiecznie.
— Wiem, nie powinienem się za bardzo przywiązywać. Mógłbym umówić się z nią na randkę w trzy tysiące siedemsetnym…
— Albo zostać fraa — zasugerowałem.
— Kto wie, czy nie będę musiał… Czekaj, czy ty wiesz, dokąd idziesz?
— Oczywiście. Za tobą.
— A ja za tobą.
— To by znaczyło, że zabłądziliśmy.
Błąkaliśmy się chwilę bez celu, dopóki nie napatoczyliśmy się na dwie prasuur na przechadzce i nie zapytaliśmy o drogę do kapituły edharskiej.
— W skrócie… — zaczął Emman, kiedy wróciliśmy na właściwe tory. — W każdym kosmosie… to znaczy, na każdej trajektorii świata wszystko ma sens. Prawa natury są przestrzegane.
— Zgadza się. To właśnie trajektoria świata: zbiór punktów w przestrzeni Hemna ułożony w taki sposób, żeby nie naruszały praw naturalnych.
— Spróbuję to sobie przełożyć na język teleportera, bo w ten sposób będę to później tłumaczył innym. Cała idea teleportera polega na tym, że w dowolnym momencie może cię przenieść w dowolne miejsce. Możesz w przypadkowy sposób przeskakiwać pomiędzy kosmosami. Jednakże tylko jeden punkt w przestrzeni opisuje stan, jaki kosmos, w którym się znajdujesz, przyjmie w następnym ułamku sekundy, jeżeli prawa natury mają pozostać nienaruszone. Dobrze mówię?
— Nie najgorzej, ale…
— Widzisz, mnie chodzi o to, że ludzie, z którymi będę o tym rozmawiał, słyszeli o prawach natury, niektórzy pewnie nawet trochę je studiowali, i to im wystarcza. A tu nagle przychodzę ja i zaczynam im opowiadać o przestrzeni Hemna. To dla nich zupełnie nowa idea, więc robię im wykład, wszystko tłumaczę, opowiadam o teleporterze, lodzie, gwiazdach, śladach na stanowisku startowym… Aż tu jeden z nich podnosi rękę i mówi: „Panie Beldo, zabrał nam pan kilka cennych godzin, przedstawiając calcę na temat przestrzeni Hemna… Byłby pan łaskaw streścić to w dwóch słowach?”. Na co ja odpowiadam: „Proszę bardzo: w naszym kosmosie obowiązują prawa natury”. Wtedy usłyszę…
— „To wiedzieliśmy i bez ciebie, durniu. Jesteś zwolniony!”.
— Otóż to! Będę musiał uciekać i wstąpić do matemu, najlepiej tego samego, w którym jest Karvall.
— Pytasz o to…
— Jakie praktyczne korzyści daje nam przyjęcie modelu przestrzeni Hemna? Powiedziałeś już, że łatwiej się w niej uprawia teorykę, ale gryzipiórków teoryka nie interesuje.
— Zacznijmy od tego, że nie jest prawdą, jakoby w każdej chwili istniał tylko jeden następny punkt trajektorii zgodny z prawami natury.
— Oho, wyczuwam mechanikę kwantową.
— I słusznie. Cząstka elementarna może się rozpaść, co jest zgodne z prawami natury, ale równie dobrze może przetrwać, i to również jest zgodne z prawami natury. Tym niemniej jej rozpad i brak rozpadu prowadzą nas do dwóch różnych punktów w przestrzeni Hemna…
— Trajektoria się rozwidla.
— Trajektorie nieustannie się rozwidlają, zawsze, kiedy dochodzi do redukcji stanów kwantowych. A to się zdarza bardzo często.
— Ale cokolwiek by się działo, trajektoria naszego świata zawsze jest posłuszna prawom natury.
— Obawiam się, że tak.
— No to wróćmy do mojego pytania.
— Co nam daje przestrzeń Hemna? Na przykład ułatwia myślenie o mechanice kwantowej.
— Gryzipiórki nie myślą o mechanice kwantowej!
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Czułem się jak zwykły zagubiony deklarant.
— Może w ogóle nie powinienem wspominać o przestrzeni Hemna?
— Zapytajmy Jesry’ego — zaproponowałem. — Dobrze się prezentuje.
Dotarliśmy bowiem do klauzury edharczyków i wypatrzyłem Jesry’ego, który rysował coś patykiem na żwirowej ścieżce ku uciesze dwojga przyglądających mu się deklarantów. W świetle księżyca wszyscy troje wyglądali jak naszkicowani w popiele zalegającym w kominku, a jednak wcale nie byli do siebie podobni. Przy suur i fraa z jakichś kosmopolitycznych zakonów, w których preferowano eleganckie, wyrafinowane zawoje, Jesry przypominał młodego proroka z jakiejś prastarej księgi. Ja sam czułem się rano jak ostatni prostak, kiedy podczas przygarnięcia patrzyłem na stroje innych deklarantów — ale to był problem ze mną; gdyby tak samo ubrać Jesry’ego, wszystkim wydałby się twardy, srogi, surowy i, co tu dużo mówić, po prostu męski. Patrząc na niego, zrozumiałem, dlaczego fraa Lodoghir z takim upodobaniem usiłował mnie splantować. Edharczycy imponowali innym, a Orolo uczynił z nas gwiazdy. Dla Lodoghira plenum było okazją, żeby odegrać się chociaż na jednym z nas.
— Jesry! — zawołałem.
— Cześć, Ras. Nie zaliczam się do ludzi, którzy uważają, że na plenum wypadłeś beznadziejnie.
— Dzięki. Podaj mi przykład jednej korzyści płynącej z używania przestrzeni konfiguracyjnej, której nie da się uzyskać w inny sposób.
— Czas — odparł.
— No tak. Czas.
— A mnie się wydawało, że czas nie istnieje! — burknął sarkastycznie Emman.
Jesry przyglądał mu się przez długą chwilę, zanim znów zwrócił się do mnie:
— Twój przyjaciel rozmawiał z fraa Jaadem?
— To bardzo miło, że przestrzeń Hemna pozwala nam odmierzać czas, ale Emman zaraz powie, że gryzipiórki, z którymi musi rozmawiać, już bez niej wierzą w istnienie czasu…
— Biedni, nieświadomi głupcy! — wykrzyknął Jesry, czym zasłużył sobie na parsknięcie śmiechem ze strony Emmana i podejrzliwe spojrzenia dwojga deklarantów.
— Po co takim ludziom przestrzeń Hemna? — Nie ustępowałem.
— Po nic. Przynajmniej do czasu, aż do ich miasta przybędą obcy z czterech różnych kosmosów jednocześnie. Napijecie się czegoś?
Kolejną drażniącą cechą Jesry’ego było to, że najlepiej pracował, kiedy się napił. Jako posługacze mieliśmy okazję popróbować w kuchni piwa i wina, które jeszcze nie wywietrzały mi dobrze mi z głowy, poprosiłem więc o wodę. Wylądowaliśmy w największej kredowni miejscowej kapituły edharskiej — to znaczy, przypuszczalnie największej. Rozpoznałem na tablicach znajome wyliczenia.
— Zagonili cię do kosmografii? — zdziwiłem się.
Jesry spojrzał na tę samą tablicę co ja. Jedna kolumna widniejącej na niej tabeli zawierała długość geograficzną, druga szerokość, a kiedy w tej drugiej dostrzegłem wpisane pięćdziesiąt jeden stopni z groszami, zorientowałem się, że mam przed sobą współrzędne Saunta Edhara.
— To dzisiejsze laboratorium — odparł. — Musieliśmy sprawdzić obliczenia itów z poprzedniej nocy. Wszystkie teleskopy na świecie, włącznie z naszym M M, jak widzisz, będą dziś wycelowane w statek Geometrów.
— Już są?
— Nie, będą za pół godziny. Coś się wydarzy — obwieścił Jesry swoim tętniącym pewnością siebie barytonem. Zauważyłem, że Emman skrzywił się i cofnął. — Coś, co pozwoli nam zobaczyć statek z innego punktu widzenia niż od dupy strony, gdzie zasłania się płytą napędową. Godzinami się na nią gapiłem.
— Skąd o tym wiesz? — zapytałem. Rzucające się w oczy podenerwowanie Emmana zaczynało mnie niepokoić.
— Nie wiem — powiedział Jesry. — Tylko się domyślam.
Emman ruchem głowy wskazał drzwi. We trzech wyszliśmy do klauzury.
— Powiem wam — zapowiedział, kiedy znaleźliśmy się poza zasięgiem słuchu całej dyskuty. — Za pół godziny sekret i tak się wyda. Ten pomysł narodził się na pewnym bardzo ważnym messalu po Nawiedzeniu Oritheny.
— Byłeś na nim? — spytałem.
— Nie, ale to z jego powodu zostałem tu ściągnięty. Mamy starego ptaszka szpiegowskiego na orbicie geosynchronicznej, ze sporym zapasem paliwa, więc możemy go do woli przesuwać w jedną albo w drugą stronę. Geometrzy chyba go nie namierzyli, a my się z nim nie komunikowaliśmy, więc nie przyszło im do głowy go zagłuszać. Dzisiaj wąską wiązką kierunkową wydaliśmy mu serię rozkazów: odpalił silniki, zmienił orbitę i wszedł na kurs kolizyjny z dwudziestościanem. Spotkają się za pół godziny.
Stopą naszkicował w żwirze statek Geometrów: toporny wielokąt w roli dwudziestościanu i odcisk pięty na jednej z krawędzi, w miejscu, gdzie znajdowała się płyta napędowa.
— Cały czas jest zwrócony do Arbre tą stroną — pożalił się, wskazując palcem u nogi płytę. — Przez co nie widzimy reszty… — Obrysował stopą dziobową część statku. — A tam trzymają najfajniejszy sprzęt. To z pewnością celowe posunięcie: tamta połowa statku jest dla nas niewidoczna jak ciemna strona księżyca, więc możemy polegać tylko na fototypie saunta Orola. — Stanął z boku rysunku i nakreślił zamaszysty łuk, mierzący w okolice dziobu statku. — Nasz ptaszek nadlatuje z tej strony. I jest piekielnie radioaktywny.
— Ptaszek?
— Tak. Ma reaktor radiotermiczny. Kiedy Geometrzy go zauważą, będą musieli wykonać manewr…
— …który pozwoli im się odgrodzić od intruza płytą napędową — dokończył Jesry. — Ona jest ich tarczą.
— Czyli będą musieli obrócić statek — przetłumaczyłem. — I wydać cały „najfajniejszy sprzęt” na pastwę naziemnych teleskopów.
— Które to teleskopy będą zwarte i gotowe.
— Myślicie, że to w ogóle wykonalne: obrócić taką masę w jakimś rozsądnym czasie? — zapytałem. — Zastanawiam się, jak duże musieliby mieć silniki…
Emman wzruszył ramionami.
— To dobre pytanie. Sama obserwacja manewru dużo nam powie. Jutro będziemy mieli masę obrazów do oglądania.
— Chyba że się wkurzą i zrzucą nam tu bombkę — zauważył Jesry, zanim zdążyłem wymyślić jakieś łagodniejsze sformułowanie tej myśli.
— To również było przedmiotem dyskusji — przyznał Emman.
— No, ja myślę! — mruknąłem.
— Gryzipiórki śpią dziś w jaskiniach i bunkrach.
— To pocieszające — powiedział Jesry.
Emman nie zauważył sarkazmu.
— A matemy z doświadczenia wiedzą, jak sobie radzić w świecie po katastrofie nuklearnej — dodał.
Obaj z Jesrym spojrzeliśmy w stronę Urwiska: zastanawialiśmy się, jak szybko możemy się dostać do wydrążonych w nim tuneli i jak głęboko zdążymy się w nich schować.
— Taki rozwój wypadków został jednak uznany za mało prawdopodobny — uspokoił nas Emman. — To, co zrobili na Ecbie, należy traktować jak poważną prowokację; można by wręcz powiedzieć: jako wypowiedzenie wojny. Musimy zareagować z całą stanowczością. Niech Geometrzy wiedzą, że nie będziemy się biernie przyglądać, jak zrzucają na nas kolejne sztaby.
— Czy ptaszek naprawdę ma się zderzyć z dwudziestościanem? — zapytałem.
— Nie, jeśli nie są na tyle głupi, żeby wejść mu w drogę. Ale przeleci dostatecznie blisko, żeby zmusić do reakcji.
— Masz ci los! — odezwał się Jesry, kiedy przetrawiliśmy wszystkie informacje, co zajęło nam dobrą minutę. — To by było tyle, jeśli chodzi o pracę dyskuty.
— Na to wygląda — zgodziłem się. — Chyba jednak napiję się tego wina.
Wzięliśmy butelkę i wyszliśmy na trawnik oddzielający klauzurę edharską od jedenastej krakerskiej. Wiedzieliśmy, w który rejon nieba patrzeć, wyciągnęliśmy się więc na wznak na trawie i czekaliśmy na koniec świata.
Zatęskniłem za Alą. Dawno o niej nie myślałem, ale to właśnie przy niej chciałbym się znaleźć, kiedy z nieba spadnie atomowy deszcz.
W przewidzianym momencie dostrzegliśmy mikroskopijny błysk światła w samym środku gwiazdozbioru, na tle którego miał się znajdować dwudziestościan — jakby między statkiem Geometrów i naszym „ptaszkiem” przeskoczyła iskra.
— Rozwalili go — stwierdził Emman.
— Bronią energetyczną — dodał Jesry takim tonem, jakby wiedział, o czym mówi.
— Dokładniej: laserem gamma — zabrzmiał obcy głos.
Usiedliśmy i zobaczyliśmy zmierzającą ku nam krępą postać opatuloną staromodnie udrapowanym zawojem. Ze zmęczenia powłóczyła nogami.
— Ostogłowy! — zawołałem. — Jak się masz?!
— Może czekając na zmasowane uderzenie odwetowe, pójdziemy na spacer?
— Chętnie.
— Ja nie — powiedział Jesry. — Idę spać. — Chyba kłamał. — Nie dla mnie dziś dyskuta.
Z całą pewnością kłamał.
— To ja też pójdę się położyć — oznajmił Emman Beldo. Umiał wyczuć, kiedy się go spławia. — Jutro czeka nas mnóstwo pracy.
— Jeśli dożyjemy — pożegnał go Jesry.
— Muszę się skontaktować z Alą — powiedziałem Lio po półgodzinnej przechadzce w milczeniu. — Szukałem jej po południu na peryklinie, ale…
— Nie przyszła — wszedł mi w słowo. — Przygotowywała się do tego.
— Masz na myśli wycelowanie teleskopów czy…
— Raczej… militarny aspekt operacji.
— Jak ona się wplątała w coś takiego?!
— Jest dobra. Ktoś ją zauważył. A jak wojsko czegoś chce, to dostaje.
— A skąd ty o tym wiesz? Też masz coś wspólnego z aspektem militarnym?
Lio nie odpowiedział. Znowu kilka minut upłynęło w ciszy.
— Parę dni temu przenieśli mnie do nowego laboratorium — powiedział w końcu. Widziałem, że długo się zbierał, żeby zrzucić to brzemię.
— Tak? Co tam robisz?
— Wygrzebali skądś starą dokumentację. Taką naprawdę starą. Przeglądamy ją, próbujemy odcyfrować, sprawdzamy stare słowa, które wyszły z użycia.
— Co to za dokumentacja?
— Rysunki techniczne, specyfikacje, instrukcje… gryzmoły na kopertach.
— Co przedstawiają?
— Oni nie chcą nam powiedzieć, nikomu nie pozwalają ogarnąć całości, ale jak tak pogadałem z innymi, potem na spotkaniu dyskuty porównaliśmy notatki, uwzględniliśmy datowanie dokumentów… Pochodzą tuż sprzed Straszliwych Wypadków. No i właściwie jesteśmy pewni, że oglądamy oryginalne plany megazabójcy.
Parsknąłem śmiechem — tak zwyczajnie, z przyzwyczajenia. O megazabójcach wspominało się wyłącznie takim samym tonem, jakim czasem mówi się o Bogu albo piekle. Tymczasem zachowanie Lio sugerowało, że nie żartuje i mówi jak najbardziej dosłownie. Zapadła długa cisza. Potrzebowałem czasu, żeby przyswoić sobie nowe fakty.
— Ale to przecież sprzeczne ze wszystkimi fundamentami naszego świata! — powiedziałem w końcu, żeby mu wytknąć, że jednak się myli. Oczywiście miałem na myśli świat po Rekonstrukcji. — Jeżeli są skłonni się do tego posunąć, to nic już nie jest rzeczywiste.
— Wielu ludzi by się z tobą zgodziło, dlatego właśnie… — Lio odetchnął. — Dlatego chcę cię prosić, żebyś dołączył do mojej dyskuty.
— Jaki jest jej cel?
— Niektórzy chcą przejść na stronę Antarktyjczyków.
— Przejść na stronę… Chcecie połączyć siły z Geometrami?!
— Z Antarktyjczykami — poprawił mnie Lio z naciskiem. — Ustalono, że zabita kobieta w kapsule była Antarktyjką.
— Na podstawie próbek krwi?
Lio skinął głową.
— Pociski w jej ciele pochodziły z kosmosu Pangei — dodał.
— Dlatego pojawiły się domysły, że Antarktyjczycy są po naszej stronie…
— I w konflikcie z Pangeańczykami.
— Chcecie zawrzeć sojusz? Deklarantów z Antarktyjczykami?
— Otóż to.
— Nieźle… Jak sobie to wyobrażacie? Jak chcecie się z nimi porozumieć, żeby państwo sekularne się o tym nie dowiedziało?
— To proste. Właściwie już załatwione — odparł Lio, ale wiedział, że taka odpowiedź mnie nie zadowoli. — W dużych teleskopach są lasery naprowadzające. Możemy je wycelować w dwudziestościan. Geometrzy zobaczą światło, a nikt nie będzie mógł go przechwycić. Chyba że stanie na drodze promienia.
Przypomniała mi się nasza rozmowa sprzed kilku miesięcy, kiedy zastanawialiśmy się, czy pomysł, że znajdujemy się pod stałą obserwacją itów, to tylko legenda, czy jednak jest w niej ziarnko prawdy. Rozejrzałem się, tak jakbym się spodziewał, że ukryte mikrofony nagle postanowiły się nam ujawnić.
— Czy itowie…
— Niektórzy wiedzą.
— Jaki dokładnie układ chcecie zawrzeć z Antarktyjczykami?
— Spory na ten temat zabierają nam dużo czasu. Za dużo. Jest paru czubków, którym się wydaje, że po prostu polecimy sobie do dwudziestościanu, zamieszkamy wśród obcych i będzie tak, jakbyśmy doświadczyli wniebowstąpienia, ale większość jest rozsądna. Nawiążemy niezależną łączność z Geometrami i… zaczniemy negocjować na własną rękę.
— To stoi w całkowitej sprzeczności z ideą Rekonstrukcji!
— A czy Rekonstrukcja wspomina coś o obcych? Albo o wielu różnych kosmosach?
Zamknąłem się. Wiedziałem, kiedy mnie plantują.
— Zresztą… — zaczął Lio.
— Zresztą Rekonstrukcja i tak traci sens, skoro postanowili odkurzyć megazabójców.
— Coraz częściej mówi się o świecie „postmatemowym”. O Drugim Odrodzeniu.
— Kto jest dopuszczony do sprawy?
— Sporo posługaczy. Paru donów.
— Jakie zakony? Które matemy?
— No… Deklaranci z Doliny Dzwoneczków uważają użycie megazabójców za niehonorowe… jeśli coś ci to pomoże.
— Gdzie się spotykacie? Taka dyskuta musi być spora…
— Jest ich kilka. Jak komórki w sieci. Porozumiewamy się.
— A ty, Lio? Czym dokładnie się zajmujesz?
— Stoję pod ścianą, pozuję na twardziela i nasłuchuję.
— Czego?
— Są wśród nas wariaci… Rozumiesz, nie takie zupełne świry, tylko tacy, którzy myślą za bardzo racjonalnie. Wiesz, o co mi chodzi? Nie mają pojęcia o taktyce, lekceważą względy ostrożności…
— I co mówią?
— Że już czas, żeby mądrzy ludzie znowu zaczęli rządzić światem. Że trzeba odebrać władzę takim osobnikom jak Niebiański Strażnik.
— Takie gadanie to prosta droga do Czwartej Łupieży!
— Niektórzy idą jeszcze dalej. Mówią: „Chcecie wojny? Śmiało. Geometrzy nas obronią”.
— To doprawdy wstrząsająca lekkomyślność.
— Dlatego ich słucham, a potem donoszę o wszystkim mojej dyskucie, która w porównaniu z tamtą wydaje się całkiem rozsądna.
— Po co Geometrzy mieliby interweniować, żeby powstrzymać Łupież?
— Przykro mi to mówić, ale ci, którzy w to wierzą, to najczęściej zatwardziali zwolennicy HŚT. Odkąd na fototypie Orola zobaczyli dowód Twierdzenia Adrakhonesa, zakładają, że Geometrzy są naszymi braćmi. Fakt, że na miejsce pierwszego lądowania wybrali Orithenę, jakby to dodatkowo potwierdzał.
— Lio? Mam pytanie…
— Mów.
— Nie udało mi się skontaktować z Alą. Jesry twierdzi, że Ala unika nas obu, bo próbuje zrobić porządek z nawiązanymi romansami, ale to do niej niepodobne. Czy ona coś wie o istnieniu waszej grupy?
— Zapoczątkowała ją.