Jestokej: Substancja chemiczna pochodzenia naturalnego, która w odpowiednio wysokim stężeniu w mózgu wywołuje poczucie, że wszystko jest w porządku. Wyodrębniony przez teorów w pierwszym stuleciu p.r. i początkowo dostępny wyłącznie w celach terapeutycznych, rozpowszechnił się, gdy udało się zmodyfikować sekwencję pospolitego chwastu (nazwanego później błogoniem) w taki sposób, żeby wytwarzał jestokej jako produkt uboczny przemian metabolicznych. Błogoń został później zaliczony do Jedenastki.

— Słownik, wydanie czwarte, 3000 p.r.


Podróż trwała około dwóch dni — czy raczej około dwóch cykli snu i czuwania, bo tak mierzyło się czas na północy. Nagle poczułem, że jestem znów gotowy do pracy. Podróż z Sambie do portu kolei lodowej stanowiła dla mnie bezcenny okres wytchnienia od czytania i myślenia, ale widok Jesry’ego wytrącił mnie z tego błogostanu. Ja tu się wysypiam po dwanaście godzin na dobę i oglądam szpile, a moi przyjaciele biorą udział w niebezpiecznych misjach. Na razie jednak niewiele mogłem na to poradzić. Ustawiczne drżenie i zgrzytliwe szarpnięcia lokomotywy praktycznie uniemożliwiały czytanie i pisanie, utrudniały nawet oglądanie szpilów. Wyjście na zewnątrz nie wchodziło w grę. Zaczynałem rozumieć, czemu tyle ludzi na północy nadużywa substancji uzależniających.

Jeszcze przed odjazdem pociągu Sammann wywiedział się o możliwość przekroczenia granicy bez dokumentów. Ludzie migrujący z przyczyn ekonomicznych robili to regularnie, a że niektórzy nawet spisywali swoje doświadczenia, po zapoznaniu się z ich relacjami miałem pewne wyobrażenie o tym, co można, a czego nie można robić. W żadnym wypadku nie należało jechać pociągiem do samego końca. Port kolejowy po drugiej stronie był zarządzany znacznie surowiej niż ten, z którego wyjechaliśmy. Urzędnicy wsiadali do pociągu na stacyjce kilka stopni na północ od portu i w ciągu ostatnich paru godzin podróży przeczesywali cały skład. Można było próbować się przed nimi chować, ale to się nie zawsze udawało. Nielegalni podróżni woleli więc wyskakiwać z pociągu przed stacyjką i dogadywać się z miejscowymi przewoźnikami, którzy przewozili ich swoimi saniami przez granicę.

Przewoźnicy dzielili się na dwie kategorie. Ci starsi, z większym stażem, mieli duże pociągi sań, którymi pokonywali góry i zajeżdżali na odległe o kilkaset mil skute lodem wybrzeże. Obok nich pojawili się ostatnio nowi, w mniejszych, zwinniejszych pojazdach śnieżnych, mających krótki zasięg i służących tylko do ominięcia portu kolei. Mieliśmy nadzieję, że uda mi się wynająć jedną z takich właśnie maszyn, ale był z nimi ten kłopot, że nie jeździły przy złej pogodzie. Naturalnie, cały ten proceder przemytniczy można by z łatwością ukrócić, gdyby tylko państwo sekularne poważnie wzięło się do roboty. Wyglądało jednak na to, że jego urzędnicy wolą przymykać oczy — pod warunkiem, że szmuglerzy zachowają pozory i nie będą sami pchać im się w ręce.

Odkąd Kuzyni zakłócali sygnał satelitów nawigacyjnych, nie byliśmy w stanie ustalić szerokości geograficznej, ale mogliśmy szacować przebytą drogę i na tej podstawie wyliczać w przybliżeniu nasze położenie. Kiedy uznaliśmy, że zbliżamy się do stacyjki, włożyłem wszystkie posiadane ciepłe rzeczy i napełniłem pęcherz paliwowy w kombiworze. Plecak, który dostałem przy okazji voco, był za mały, za nowy i zbyt elegancki, ale Yul powiedział, że ma w aporcie inny — większy, na metalowym stelażu. Opatuliliśmy się więc i przeszliśmy pomostami na platformę z tyłu pociągu. Wiatr wiał nam w plecy, ale i tak potykaliśmy się i wymachiwaliśmy rozpaczliwie rękami, kiedy sanie podskakiwały na nierównościach lodu. Odgarnęliśmy z aportu trzystopową warstwę śniegu. Śnieg padał zresztą przez cały czas i chwilami nie nadążaliśmy z uprzątaniem go, ale w końcu wdarliśmy się do środka pojazdu, przeleźliśmy na tył i wygrzebaliśmy stary wojskowy plecak, który w towarzystwie, w jakim miałem się niebawem obracać, nie powinien wzbudzić podejrzeń. Przełożyłem do niego zawartość mojego małego plecaczka, a wolne miejsce zapełniliśmy batonikami, zapasowym ubraniem i różnymi drobiazgami. Na wszelki wypadek przypiąłem też do niego (od zewnątrz) rakiety śnieżne.

Wróciliśmy do lokomotywy, gdzie Gnel dał mi trochę monet: wystarczająco dużo, żebym mógł opłacić dalszy przejazd, ale nie aż tyle, żeby przylgnęło do mnie piętno bogacza. Sammann wydrukował mi mapę okolic portu. Cord objęła mnie i cmoknęła w policzek. Wyszedłem na pomost, ściągnąłem mocniej troki obrębionego sztucznym futrem kaptura, który osłaniał mi twarz przed wichurą, i spojrzałem w lewo, gdzie podążały za nami trzy niewielkie zaprzęgi, jak szczeniaki za matką. Zmaterializowały się w ciągu ostatniego kwadransa. Każdy składał się z gąsienicowego ciągnika i kilku przyczepionych do niego sań o różnej konstrukcji i przeznaczeniu. Otwarte platformy służyły do przewozu towarów. Na jednej odbywał się właśnie załadunek: zaprzęg zrównał się z nami na wysokości naszych trzecich sań, z których jacyś ludzie zrzucali pudła i spychali ciężkie worki. Większość sań w zaprzęgach była jednak osłonięta: na platformach rozbito namioty. Dostrzegłem dwóch mężczyzn w pomarańczowych kombiworach, którzy zeskoczyli z naszego pociągu i chowali się właśnie w jednym z namiotów.

Sammann dał mi jedną wskazówkę i kazał zapamiętać dwie reguły. Wskazówka brzmiała: znajdź sanie, na których będzie dużo pasażerów; w liczbie siła. Reguła pierwsza: pod żadnym pozorem nie schodź na lód; sanie odjadą, a ty umrzesz. Do reguły drugiej będzie jeszcze okazja nawiązać.

Przez piętnaście minut chodziliśmy z Gnelem tam i z powrotem po pomostach, wypatrując czegokolwiek mniejszego niż te trzy zaprzęgi. Przy naszym pociągu wydawały się malutkie, ale znacznie przewyższały rozmiarami przeciętne pojazdy spotykane na południowych drogach. Domyślałem się, że szykują się do przeprawy przez góry. Nigdzie jednak nie widzieliśmy małych, zwinnych maszyn, które miały przemycać towary i pasażerów w pobliżu portu. Nie pojawiła się ani jedna — prawdopodobnie z powodu niesprzyjającej pogody.

W końcu wypatrzył mnie bystrooki kierowca jednego z zaprzęgów. Dodał gazu, aż ciągnik prychnął kłębami czarnego dymu, i podjechał do nas. Miał tylko jedne sanie. Uchylił okno w ciągniku, wystawił owłosioną, ogorzałą twarz i wykrzyknął cenę. Cofnąłem się i obejrzałem jego sanie. Puste. Obniżył cenę, zanim zdążyłem się odezwać.

Skakanie do pierwszych sań, które się napatoczyły, wydawało mi się nierozsądne, więc pokręciłem głową i skierowałem się do miejsca, gdzie jeden z większych zaprzęgów zbierał pasażerów. Sprawiał znacznie bardziej profesjonalne wrażenie, jeśli można tak powiedzieć, ale — niestety — przyszedłem za późno: na saniach rozgościły się już zorganizowane bandy podróżnych, którzy spoglądali na mnie w taki sposób, że nie miałem wątpliwości, że nie będę wśród nich mile widzianym gościem. W dodatku cena była wygórowana. Trzeci zaprzęg, mieszany, złożony z sań towarowych i osobowych, wyglądał bardziej obiecująco; nabrał dostatecznie dużo pasażerów, żebym nie musiał się bać, że zostanę na lodzie.

Widząc, że ja i paru innych samotników wdajemy się w negocjacje z kierowcą, właściciel najmniejszego zaprzęgu spadł na nas jak sęp. Podjechał od przodu, żebym mógł zajrzeć do rozbitego na saniach namiotu, w którym miał już dwóch pasażerów. Uchylił też drzwi ciągnika i mignęła mi deska rozdzielcza, nad którą znajdował się wyświetlacz z przewijającą się przez ekran zygzakowatą linią. Sonar. Reguła druga zakazywała mi wsiadania do zaprzęgu bez sonaru: urządzenia sondującego falami dźwiękowymi grunt przed pojazdem i ostrzegającego przed szczelinami w lodzie. Ciągnik na długich gąsienicach pokonywał wprawdzie bezpiecznie większość szczelin, ale zdarzały się i takie, które pochłonęłyby go wraz z resztą zaprzęgu.

Zapytałem kierowcę, dokąd jedzie.

— Kola — odpowiedział.

Dłuższy zaprzęg, mieszany, zmierzał do Imnash. Wiedzieliśmy, że następny lodołamacz odpływa z Koli za trzydzieści jeden godzin. Ustaliwszy cenę, zrzuciłem plecak na sanie i stałem się ich trzecim pasażerem. Zgodnie z panującym zwyczajem zapłaciłem połowę stawki z góry, drugą zaś zatrzymałem w kieszeni i miałem przekazać po dowiezieniu mnie na miejsce. Jeszcze przez kwadrans kierowca obskakiwał pociąg to z jednej, to z drugiej flanki; udało mu się zgarnąć kolejnego pasażera, tym razem z prawej strony. Podesty lokomotywy i olbrzymich sań opustoszały i wszystkie trzy zaprzęgi jak na dany sygnał odskoczyły od pociągu. Domyśliłem się, że zbliżamy się do stacyjki, na której do pociągu wsiadają inspektorzy.

W odległości pięćdziesięciu stóp pociąg lodowy ginął w zadymce, ze stu stóp stawał się w zasadzie niewidoczny, minutę później jazgot wichury przytłumił nawet dudnienie elektrowni zasilającej lokomotywę, a wysoki wizg motoru ciągnika całkowicie je zagłuszył.

Zupełnie inną wizję miałem przed oczami, kiedy dwa tygodnie wcześniej wychodziłem po voco z prezbiterium. Nawet kiedy postanowiłem podążyć za Orolem na drugą stronę bieguna, nie wyobrażałem sobie, że ostatni odcinek pokonam w taki właśnie sposób. Gdyby ktoś w Sambie uprzedził mnie, że czeka mnie taka przejażdżka, wymówiłbym się od niej pod jakimś pretekstem i pojechał prosto do Tredegarha. Nie wiedziałbym tylko jednego: jak bardzo zrutynizowany jest ten proces. Ludzie regularnie podróżowali w ten sposób. Musiałem tylko jakoś zabić najbliższe dwadzieścia cztery godziny, bo tyle czasu potrzebował zaprzęg, żeby dotrzeć do morza.

Siedzieliśmy we czterech na ławkach ustawionych wzdłuż kierunku jazdy, mogących pomieścić osiem osób. W kombiworach byliśmy prawie nie do odróżnienia, chociaż mój wyróżniał się nowością (mimo że nie zdejmowałem go już od tygodnia). Na nic się zdały nasze starania, żeby wyposażyć mnie w bagaż o należycie żałosnym wyglądzie: mój plecak i tak błyszczał przy poliplastowych torbach powiązanych sznurkiem i polepionych taśmą, które zabrali ze sobą pierwsi dwaj podróżni. Trzeci miał starą walizkę, obwiązaną równo plecioną siatką z żółtego sznura.

Pierwsi dwaj nazywali się Laro i Dag, trzeci Brajj; extramuros były to całkiem pospolite imiona. Przedstawiłem się jako Vit. Jazgot silnika utrudniał konwersację, zresztą moi współpasażerowie i tak nie sprawiali wrażenia szczególnie rozmownych. Laro i Dag skulili się pod kocem; wyglądali na braci. Brajj, który dosiadł się do nas ostatni, usiadł najbliżej tyłu sań i wyjścia z namiotu, zostawiając mnóstwo miejsca między swoim ciałem (był niewiele większy ode mnie) i walizką. Nikt jednak nie zamierzał mu tej przestrzeni odbierać, gdyż regularnie zawiewał ją śnieg, podrywany z ziemi pędem jadących sań.

Zostawiłem wszystkie książki Cord. Nikt nie wziął ze sobą szpilu. Na dworze kłębiły się tumany śniegu. Nastawiłem grzałkę katalityczną na najniższy przepływ mocy, przy którym nie groziło mi zamarznięcie, założyłem ręce na piersi, oparłem nogi na plecaku, osunąłem się niżej na ławce i starałem się nie myśleć o tym, jak wolno płynie czas.


* * *

Miałem wrażenie, że minęły lata, odkąd ostatni raz zażywałem koncentowych wygód. Tymczasem teraz, na saniach, zapadłem w sen na jawie, w którym prawie widziałem otaczających mnie fraa i suur i słyszałem ich głosy. Zacząłem od Arsibalta, Lio i Jesry’ego, przeszedłem od nich do znacznie przyjemniejszego widoku Ali i wyobraziłem ją sobie w Sauncie Tredegarhu, o którym niewiele wiedziałem poza tym, że jest starszy i większy od naszego Saunta Edhara, cieszy się łagodniejszym klimatem, a sady i ogrody są w nim zieleńsze i bardziej pachnące. Musiałem ekstrapolować moją fantazję do czasów, w których przeżyłem tę podróż, znalazłem Orola i dotarłem do Tredegarha, gdzie wpuszczono mnie za bramę, zamiast odrzucić albo skazać na pięć lat samotności w towarzystwie Księgi. Rozprawiwszy się w ten sposób z formalnościami, wyobraziłem sobie wyśmienitą kolację w pięknym wiekowym refektarzu, w którym fraa i suur z całego świata pili za zdrowie moje i Ali (jakiś naprawdę świetny trunek) w uznaniu wagi naszych obserwacji w camera obscura. Sen na jawie przybrał następnie bardziej prywatny obrót, był długi spacer w odludnym ogrodzie… Zrobiłem się senny. Akcja nie rozwijała się zgodnie z moimi oczekiwaniami. Nie wiedziałem, która część mojego mózgu odpowiada za sny na jawie, ale zamierzała mnie ukoić i uśpić, nie zaś rozbudzić namiętność.

Nagły przechył sań otrzeźwił mnie i zorientowałem się, że przysnąłem.

Droga przez biegun wiodła szerokim przesmykiem. Dwie płyty tektoniczne zderzyły się tutaj i wypiętrzyły górski grzbiet, który trudno byłoby pokonać, gdyby nie został pogrzebany pod dwumilową lodową pokrywą. Mniej więcej przez ostatni dzień kontynent pod nami stopniowo się rozszerzał, a my cały czas trzymaliśmy się jego prawej (czyli zachodniej, odkąd jechaliśmy na południe) krawędzi — nie za blisko jednak, ponieważ nad samym brzegiem oceanu ciągnęły się strome góry. Między nimi i morzem znajdował się wąziutki pasek lądu, pokryty spływającymi z gór lodowcami obfitującymi w zdradzieckie szczeliny. Dlatego zaprzęg zachowywał kilkumilowy odstęp od gór, przemierzając płaskowyż oblany litym, stabilnym lodem. Na nim właśnie znajdował się port kolei lodowej. Drogi prowadziły z niego na południe — przez lody, tundrę i tajgę — i łączyły się z siecią dróg sięgającą aż do Morza Mórz. Pierwsza placówka na tej trasie była odległa o setki mil. Kierowcy takich zaprzęgów nie wyżyliby z przewożenia pasażerów na tak długie odległości, dlatego skręcali w prawo, na zachód, wymijali port kolejowy i przez jedną z trzech wciętych w góry przełęczy docierali do portów nad oceanem, do których od południa przypływały lodołamacze.

Cord, Sammann i Crade’owie mieli po prostu wsiąść do aportów i ruszyć z portu kolei lodowej na południe. Gdyby pogoda dopisała i pomniejsi przemytnicy wylegli na lód, mógłbym zapłacić jednemu z nich, żeby przewiózł mnie obok portu i wysadził na drodze kilka mil dalej, gdzie wsiadłbym do aportu Yula. Tymczasem czworo moich przyjaciół miało jechać dwa dni na południe, dotrzeć w rejony, gdzie panuje łagodniejszy klimat, tam odbić na zachód, przeciąć góry i dotrzeć do Mahshtu, portu macierzystego floty lodołamaczy. Ja powinienem przez ten czas opłacić rejs lodołamaczem albo jednym ze statków, który popłynie za nim w konwoju, i w ten sposób też trafić do Mahshtu. Tam byśmy się spotkali i w kilka dni dojechali nad Morze Mórz. Realizowałem zatem Plan B (Plan A zakładał objechanie portu kolejowego mniejszymi saniami), a prawdę powiedziawszy, nie omawialiśmy go szczegółowo, ponieważ nikt się nie spodziewał, że wejdzie w życie. Dręczyło mnie poczucie, że podjąłem decyzję zbyt pochopnie i pewnie zapomniałem o jakichś istotnych szczegółach, ale w ciągu dwóch pierwszych godzin spędzonych na saniach małego zaprzęgu miałem aż nadto czasu, żeby wszystko przemyśleć i dojść do wniosku, że będzie dobrze.

W każdym, razie kiedy poczułem, że sanie się przechylają, pomyślałem, że zbliżamy się do jednej z trzech przełęczy łączących płaskowyż w głębi lądu z nadmorską równiną. Sammann twierdził, że jedna z nich jest łagodniejsza i wygodniejsza od dwóch pozostałych, ale często schodzą na nią lawiny i kierowcy zaprzęgów nigdy nie potrafią przewidzieć, którędy pojadą następnego dnia. Starają się podejmować decyzję jak najpóźniej, w oparciu o wiadomości radiowe od innych przemytników. Ponieważ nasz kierowca jechał w osobnym pojeździe, zamknięty w wygodnej, ogrzewanej kabinie, nie miałem szans podsłuchać jego rozmów radiowych i zorientować się w sytuacji.

Po kilku godzinach sanie zaczęły zwalniać, aż w końcu zupełnie znieruchomiały. My — pasażerowie — przez dobrą minutę, jeśli nie dłużej, uczyliśmy się na nowo poruszać. Spojrzałem na zegarek i ze zdumieniem skonstatowałem, że jesteśmy w drodze już od szesnastu godzin. Musiałem przespać co najmniej osiem, może nawet dziesięć z nich; nic dziwnego, że cały zdrętwiałem. Brajj odrzucił połę materiału i wnętrze namiotu zalała powódź szarego światła, oślepiającego, chociaż pozbawionego wyraźnego źródła. Burza ucichła, śnieg przestał padać, tylko pokrywa chmur nadal się utrzymywała. Zatrzymaliśmy się na zboczu góry, ale w tym akurat miejscu podłoże było płaskie i w miarę poziome; domyślałem się, że stoimy chyba na jakiejś drodze dla sań, wspinającej się do wybranej przez kierowcę przełęczy.

Brajj nie zamierzał wysiadać. Kiedy wstałem i zrobiłem krok, żeby przestąpić nad jego wyciągniętymi nogami, powstrzymał mnie gestem. Chwilę później dobiegła nas seria głuchych łomotów od strony ciągnika, a potem głośny trzask pękającej lodowej skorupy, kiedy kierowca otworzył drzwi i wysiadł. Szczęknęły metalowe stopnie, skrzypnął śnieg pod butami. Brajj opuścił rękę i cofnął nogi: mogłem przejść. Dopiero wtedy przypomniałem sobie, jak Sammann ostrzegał mnie, żebym nie schodził na lód, bo zostanę porzucony. Brajj, który podróżował tak nie pierwszy raz, dobrze wiedział, że nie należy schodzić z sań, dopóki kierowca nie wysiądzie z ciągnika.

W Osiemdziesiątym Trzecim zainwestowaliśmy w gogle. Ściągnąłem je teraz na oczy, wysiadłem z sań i stanąłem przy ciągniku obok obcego mężczyzny, który sikał na śnieg, pod górkę. Pomyślałem, że pewnie w ciągniku jest koja i kierowcy po prostu na zmianę prowadzą i śpią. I rzeczywiście, w tej właśnie chwili pierwszy kierowca wytknął na dwór rozespaną twarz, naciągnął gogle i wygramolił się ze środka. Zostawili otwarte drzwi, zapewne po to, żeby słyszeć radio, które z rzadka trzeszczało i wydawało dziwacznie modulowane dźwięki. Rozumiałem je na tyle, żeby się zorientować, że słyszę rozmowy innych kierowców o warunkach na przełęczach i o tym, kto gdzie jest, ale niewiele słyszałem konkretów. Kiedy radio rozbrzmiało jakimś wyraźniejszym głosem, obaj kierowcy znieruchomieli i wytężyli słuch.

Laro i Dag wysiedli z sań na drugą stronę, od dołu zbocza. Usłyszałem ich pokrzykiwania i ożywioną rozmowę, która chyba irytowała kierowców, bo utrudniała śledzenie zniekształconych transmisji.

Obszedłem sanie. Z drugiej strony rozciągał się piękny widok na U-kształtną dolinę. Przed nami rozpościerało się jej ośnieżone północne zbocze, gdzieniegdzie przetykane czarnymi skalnymi iglicami. Z prawej strony dolina rozszerzała się i spłaszczała, przechodząc w nadmorską równinę, z lewej coraz bardziej stromo wspinała się pomiędzy białe góry. Wyglądało na to, że pokonaliśmy przełęcz w nadmorskim grzbiecie i zjeżdżamy do skutego lodem portu.

Ale to nie ten widok wywołał entuzjastyczną reakcję Lara i Daga. Obaj wpatrywali się w czarnego węża, długiego na dziesięć mil, otulonego kłębami pary i pełznącego w górę doliny, ku górom: był to konwój ciężkich pojazdów w jednolitym malowaniu, pełznących zderzak w zderzak.

— Wojsko — orzekł Brajj, gramoląc się z sań. Pokręcił głową z niedowierzaniem. — Jakby się na wojnę szykowali…

— Może ćwiczenia? — podsunął Laro.

— Za dużo ich — mruknął sceptycznie Brajj. — Poza tym to nie jest sprzęt do ćwiczeń.

Mówił z taką mieszaniną pewności siebie i drwiny, że musiał być emerytowanym żołnierzem. Albo dezerterem. Znowu pokręcił głową.

— Z przodu jedzie dywizja górska. — Pokazał na czoło kolumny. Konwój prowadziło kilkadziesiąt białych pojazdów gąsienicowych. — Dalej to już zwykłe nizinne chłopki.

Przeciął powietrze kantem dłoni, celując w pierwszy ciemny drumon, i przesunął rękę w dół doliny, obejmując tym gestem resztę kolumny ciągnącej się w stronę morza, widocznego z tej odległości jako biała, pofalowana powierzchnia pokryta chaotycznymi błękitnymi pęknięciami. Żółtobrązowy bryzg oznaczał port, do którego chcieliśmy się dostać. Lodołamacz wyrył w lodzie czarną smugę odsłoniętej wody, błyskawicznie zarastającej krą.

Nie byłem praksykiem ani itą, ale w dzieciństwie obejrzałem sporo szpilów, a ostatnio nasłuchałem się jeszcze Sammanna i miałem pewne pojęcie o działaniu radia. Pojemność pasma była ograniczona — i zazwyczaj w zupełności wystarczająca, nawet w dużych miastach. Kłopot w tym, że wojsko wykorzystywało znaczną jego część, a tę, której nie używało, lubiło zagłuszać. Kierowcy zaprzęgów przyzwyczaili się do praktycznie nieograniczonego dostępu do pasma i z czasem uzależnili się od radia. Na bieżąco wymieniali informacje o pogodzie i warunkach na trasie. I nagle dzisiaj w którymś momencie coś musiało zaniepokoić naszych kierowców: transmisje z trudem przedzierały się do odbiornika, a na dodatek miały fatalną jakość. Podejrzewali pewnie, że sprzęt szwankuje, dopóki nie przejechali przez przełęcz i nie zobaczyli setek, może nawet tysięcy wojskowych pojazdów, które zagarnęły całe pasmo dla siebie.

Widok był tak niezwykły, że moglibyśmy stać i podziwiać go godzinami, gdyby nie Brajj, mający oko na kierowców: wspięli się na ciągnik, ostukali lód z karoserii, sprawdzili gąsienice, poszarpali złączką spinającą ciągnik z saniami, sprawdzili poziom płynu w chłodnicy. Brajj mógł być opanowany i zgryźliwy, ale był również czujny (żeby nie powiedzieć „płochliwy”) i na pewno nie pozwoliłby sobie na zostanie na lodzie, kiedy obaj kierowcy jednocześnie wsiądą do ciągnika. Dlatego najdalej po minucie zaczął się denerwować i wskoczył na sanie. Z przyjemnością poszedłem w jego ślady. Dosłownie chwilę po tym, jak usadowiłem się na swoim miejscu, trzasnęły zamykane drzwi do kabiny ciągnika. Zaczęliśmy wołać Lara i Daga, którzy stali kilkanaście metrów od sań i znieruchomiali z podziwu gapili się na konwój. Udało nam się zwrócić uwagę Daga. Obejrzał się w naszą stronę, ale nadal nie zdawał sobie sprawy, co się dzieje, dopóki silnik ciągnika nie ryknął i nie szczęknęły ogniwa złączki. Grzmotnął Lara pięścią w ramię i ruszył w naszą stronę, łapiąc go po drodze za kołnierz i wlokąc za sobą. Brajj przesunął się na tył sań i wyciągnął rękę, gotowy pomóc im wejść do środka; ja również wstałem i przysunąłem się bliżej. Silnik zagrzmiał głośniej, rozległ się charakterystyczny chrzęst poruszających się gąsienic. Mniej więcej w tym samym momencie Laro i Dag dopadli do sań. Brajj i ja wciągnęliśmy ich na górę, z takim impetem, że polecieli aż na sam przód pojazdu. Gąsienice klekotały miarowo.

A my się wcale nie poruszaliśmy.

Wyjrzeliśmy z Brajjem na zewnątrz. Spojrzeliśmy po sobie.

Wyskoczyliśmy i obiegliśmy sanie z przeciwnych stron. Ciągnik był pięćdziesiąt stóp od nas i nabierał prędkości, wlokąc za sobą złączkę do sań.

Zaczęliśmy za nim biec. Ślady gąsienic wystarczały, żeby utrzymać nasz ciężar, ale co kilka kroków zapadaliśmy się do pół uda w śnieg. Byłem szybszy. Pokonałem jakieś sto stóp, kiedy otworzył się właz w ścianie ciągnika i drugi kierowca wyszedł na listwę nad prawą gąsienicą. Pokazał mi przewieszoną przez plecy długą broń.

— Co wy robicie?! — zawołałem.

Wyciągnął z szoferki jakiś nieporęczny bagaż i zrzucił go na śnieg: karton batonów energetycznych.

— Musimy przejechać przez inną przełęcz! — odkrzyknął. — Daleko stąd. Stromo. Nie wystarczyłoby nam paliwa.

— Dlatego nas zostawiacie?!

Pokręcił głową i wyrzucił następny pakunek: puszkę paliwa do kombiworów.

— Spróbujemy wyprosić trochę paliwa od armii — odparł. — Tam, na dole. Potem po was wrócimy.

Schował się do kabiny i zamknął za sobą drzwi. Logika tego zachowania była oczywista: widok konwoju ich zaskoczył; bez zapasu paliwa nie mogli myśleć o uniknięciu spotkania z żołnierzami, a gdyby zabrali nas ze sobą, wydałoby się, że są przemytnikami, i mieliby kłopoty. Dlatego musieli na chwilę się nas pozbyć. Spodziewali się, że będziemy temu przeciwni, więc postanowili nie pytać nas o zdanie.

Brajj mnie dogonił. Wyciągnął — nie wiem skąd — jakąś niedużą broń, ale obaj wiedzieliśmy, że nie ma sensu strzelać na oślep w tylną ścianę ciągnika. On i dwójka prowadzących go ludzi byli naszą jedyną nadzieją na ratunek.


* * *

Kiedy wróciliśmy do namiotu, wlokąc ze sobą paliwo i karton batonów, Laro i Dag klęczeli twarzą w twarz, trzymali się za ręce i mamrotali coś z taką prędkością, że nie rozumiałem ani słowa. Nigdy przedtem nie widziałem, żeby ktoś się tak zachowywał, i musiałem poobserwować ich przez chwilę, zanim doszedłem do wniosku, że się modlą. Poczułem się zakłopotany. Wycofałem się, na wypadek gdyby Brajj chciał do nich dołączyć, ale on tylko spojrzał na nich z pogardą, przeniósł wzrok na mnie i ruchem głowy wskazał mi wyjście. Wyszliśmy na dwór. Opatuliliśmy się ciepło, naciągnęliśmy kaptury i gogle, na których błyskawicznie zaczął się osadzać szron.

Odkąd zostaliśmy sami, Brajj nieustannie zerkał na zegarek.

— Piętnaście minut — powiedział teraz. — Jeżeli nie wrócą po nas w ciągu dwóch godzin, będziemy musieli ratować się sami.

— Naprawdę myślisz, że zostawiliby nas tutaj na pewną śmierć?

Zamiast odpowiedzieć wprost, Brajj wyjaśnił:

— Mogą znaleźć się w sytuacji bez wyjścia. Na przykład nie załatwią paliwa. Albo zepsuje im się ciągnik. Albo wojsko im go zarekwiruje. Dlatego musimy mieć jakiś plan.

— Mam rakiety śnieżne…

— Wiem, potrzebujemy jeszcze trzech par. Napełnij sobie zasobnik wodny.

Kombiwory miały z przodu obszerne kieszenie. Napełniało się je śniegiem, który z czasem topił się i zmieniał w wodę do picia. Było do tego potrzebne ciepło, ale ciepłota ciała użytkownika albo energia z wbudowanego w kombiwór zasilacza w zupełności wystarczały, a ponieważ chwilowo mieliśmy zapasy jedzenia i paliwa, o wodę nie musieliśmy się martwić. Napchaliśmy sobie zasobniki do granic możliwości. Napełniliśmy pęcherze w kombiworach paliwem z puszki. Brajj przerwał modlitwę Larowi i Dagowi i dopilnował, żeby uzupełnili zapasy śniegu i paliwa. Kazał nam wszystkim zjeść po dwa batony. Dopiero potem mogliśmy zabrać się do pracy.

Namiot wspierał się na elastycznych metalowych masztach. Złożyliśmy go i wyciągnęliśmy je, przy okazji zwracając na siebie uwagę Lara i Daga. Skoro ich schronienie przestało istnieć, nie pozostało im nic innego, jak włączyć się do realizacji naszego planu. Brajj miał mały przybornik z piłką, którą zaczął ciąć maszty na krótsze kawałki. Widząc, że jest co robić, Laro i Dag z entuzjazmem wzięli się do pracy. Dag, silniejszy z tej dwójki, wziął od Brajja piłkę i zastąpił go przy cięciu masztów. Brajj kazał Larowi zebrać wszystkie kawałki sznurków i lin, po czym, zapewne chcąc dać dobry przykład, rozplątał żółty sznurek, którym była obwiązana jego walizka; miał dobre trzydzieści stóp długości. Brajj otworzył walizkę i wytrząsnął na śnieg jej zawartość: setki małych fiolek w piankowych osłonkach. Nigdy przedtem nie widziałem czegoś podobnego, domyśliłem się jednak, że są to zapewne lekarstwa.

— Zarabiam na alimenty — wyjaśnił, widząc moją minę.

Walizka była zrobiona ze sztywnego skórzastego materiału, który pocięliśmy na podeszwy rakiet śnieżnych. Pozginaliśmy pocięte maszty w taki sposób, żeby powstały z nich prostokątne ramy, do których przywiązaliśmy sznurkiem odwiniętym z bagaży Lara i Daga kawałki walizki. Zajęło nam to sporo czasu, ponieważ musieliśmy wiązać węzły gołymi rękami, grabiejące błyskawicznie na mrozie. Laro i Dag przewozili głównie stare ubrania, z którymi rozstali się bez żalu, oraz rodzinne pamiątki, z którymi rozstawać się nie zamierzali. Ściągnąłem z sań ławkę, odwróciłem ją do góry nogami i kopniakami odłamałem jej kruche nóżki: świetnie nadawała się na tobogan. Załadowaliśmy na niego jedzenie i paliwo i owinęliśmy go namiotem. Z mojego plecaka już wcześniej wyjęliśmy stelaż i odcięliśmy wszystko, co przypominało sznurek. Dołożyłem na tobogan swoje zapasy i kuchenkę, wyrzuciłem zapasowe ubranie, a zawój, sznur i sferę (maksymalnie pomniejszoną) przełożyłem do zewnętrznych kieszeni plecaka. Przyszło mi do głowy, że mógłbym dorzucić swój sznur do ogólnej puli, ale wyglądało na to, że obejdziemy się bez niego: Laro znalazł pod jedną z ławek pięćdziesięciostopowy zwój linki, a kolejne pięćdziesiąt stóp uzyskaliśmy z powiązania odciągów namiotu i innych przypadkowych kawałków. Po dodaniu do tego trzydziestu stóp sznura od Brajja, mogliśmy się powiązać w odstępach trzydziesto-, czterdziestostopowych, według Brajja wystarczających, gdyby któryś z nas się pośliznął albo wpadł do szczeliny.

Przygotowania zajęły nam blisko cztery godziny, toteż według rachuby Brajja wyruszyliśmy bardzo późno. Konwój w dolinie wyglądał tak, jakby w ogóle się przez ten czas nie poruszył. Brajj szacował, że znajduje się dwa tysiące stóp poniżej nas. Powiedział też, że „jeśli wszystko szlag trafi”, mamy „wyciągnąć zawleczkę”, zjechać po lodzie na dno doliny i zdać się na łaskę wojskowych. Prawdopodobnie aresztują nas, ale nie dadzą nam umrzeć. Byłaby to jednak ostateczność, ponieważ podczas takiego zjazdu ryzyko wpadnięcia do szczeliny było ogromne.

Brajj prowadził, uzbrojony w długi kawał masztu z namiotu, którym sondował śnieg w poszukiwaniu szczelin. Przy pasie niósł swój „szpikulec” — długi nóż o ciężkim ostrzu. Twierdził, że kiedy któryś z nas runie do szczeliny, on rzuci się na ziemię, wbije szpikulec w lód i w ten sposób wyhamuje upadek. Wręczył mi kawałek stelaża z mojego plecaka, wygięty w kształt litery L i mający służyć temu samemu celowi, i skierował mnie na koniec stawki. Kazał mi nawet poćwiczyć padanie na lód i hamowanie zjazdu krótszym kawałkiem L. Między nami znaleźli się związani sznurkiem Laro i Dag, za mną zaś, na samym końcu, wlókł się tobogan.

Początek wędrówki był mozolny i frustrujący, ponieważ improwizowane wiązania prymitywnych rakiet śnieżnych luzowały się i puszczały co kilka kroków. Miałem wrażenie, że nasza eskapada dobiegnie końca, zanim na dobre się zaczęła. W którymś momencie zauważyłem jednak, że udało nam się przejść godzinę bez przerwy. Napiłem się (przez rurkę) wody z zasobnika na piersi i zacząłem pogryzać batonik energetyczny. Rozejrzałem się. Panorama zapierała dech w piersi.

Jestokej!

Ta myśl uderzyła mnie jak śnieżna piguła w nos. Minęły ponad dwa tygodnie, odkąd opuściłem koncent i zacząłem się odżywiać tak samo jak mieszkańcy extramuros. Lio, Arsibalt i reszta dotarli pewnie do Tredegarha w niespełna tydzień — wystarczająco szybko, żeby nie odczuć wpływu jestokeju. Ja jednak byłem dłużej wystawiony na jego działanie i wszechobecna substancja na pewno zadomowiła się już w moim mózgu, w subtelny sposób wpływając na moje pojmowanie świata.

Co powiedzieliby moi fraa i suur o decyzjach, jakie ostatnio podejmowałem? Nic miłego; wystarczy spojrzeć, dokąd mnie zawiodły! A ja co? Wpadłem po uszy, a mimo to spaceruję sobie beztrosko, podziwiając widoki.

Próbowałem narzucić sobie surowszą dyscyplinę umysłową, wyobrazić sobie coś złego w przyszłości, co zmobilizowałby mnie do snucia planów. Brajj mógł w sytuacji krytycznej ocalić nas swoim „szpikulcem”, ale równie dobrze mógł odciąć się nim od nas, gdybyśmy wpadli do szczeliny. Co wtedy?

Moje wysiłki spełzły na niczym. Brajj został samozwańczym przywódcą i na razie zachowywał się rozsądnie. Mogłem przeznaczyć dowolną ilość czasu i energii na snucie takich alarmistycznych proroctw, ale nic by mi z tego nie przyszło. Lepiej skupić się na tu i teraz.

Może właśnie tak objawia się działanie jestokeju?

Przez pierwsze kilka godzin szliśmy po mocno ubitym śladzie gąsienic, ale później ciągnik skręcił w dół cyrku (sierpowatej doliny bocznego lodowca), kierując się na dno doliny. Idąc dalej jego tropem, spotkalibyśmy się w końcu z konwojem, dlatego postanowiliśmy odbić w przeciwną stronę i pierwszy raz weszliśmy na świeży śnieg. Szliśmy powoli, bo najpierw musieliśmy wyjść z cyrku przez jego górną krawędź, i zanim zbocze zdążyło się wypłaszczyć, byłem właściwie gotowy, jak to powiedział Brajj, „wyciągnąć zawleczkę”. Gdybym zdał się na łaskę i niełaskę kierowcy wojskowego drumonu, jaki najgorszy los mógł mnie czekać? Nie złamałem prawa i nie musiałem, w przeciwieństwie do moich trzech towarzyszy, za wszelką cenę unikać spotkania z przedstawicielami władzy. Byłem jednak związany z nimi liną, na dobre i na złe, i nie mogłem się odłączyć bez narażania ich i siebie. Musiałem czekać, aż sami wyciągną zawleczkę.

Wspięliśmy się na boczny grzbiet i zobaczyliśmy wybrzeże. Zdziwiłem się, że jest aż tak blisko: znajdowaliśmy się jeszcze dość wysoko, ale w poziomie odległość wydawała się naprawdę nieznaczna. Rozróżnialiśmy pojedyncze budynki w porcie, mogliśmy policzyć zacumowane do nabrzeży okręty. Wojskowe aeroplany stały w szeregu na skraju ziemnego pasa startowego wklinowanego między ocean i góry. Patrzyliśmy, jak startują i wykręcają na południe.

W porcie kotwiczyły też dwa cywilne statki, nabraliśmy więc nadziei, że jeśli uda się nam tam dotrzeć w jednym kawałku (co powinno nam zająć mniej niż dzień marszu), będziemy mogli opłacić przejazd i odbić od brzegu już za najbliższym lodołamaczem. Postanowiliśmy więc przygotować się do — jak dobrze wiedzieliśmy — długiej i mozolnej końcówki. Wmusiłem w siebie kolejne dwa batoniki. Zaczynało mi się robić niedobrze, ale pomyślałem, że to pewnie dlatego, że za bardzo przejmuję się jestokejem. Spłukałem batony wodą, napełniłem zasobnik na śnieg i pęcherz paliwowy. Zapasów mieliśmy pod dostatkiem: kierowcy ciągnika zostawili nam naprawdę sporo, tak jakby przewidywali, że mogą nie wrócić zbyt szybko. A ja cieszyłem się, że postanowiliśmy działać, zamiast kulić się w namiocie, nie wiedząc, czy będziemy żyć, czy umrzemy.

Po godzinnym odpoczynku spakowaliśmy bagaże na tobogan i ruszyliśmy dalej. Zeszliśmy do szerokiego żlebu o zaokrąglonym dnie, który przecinał nam drogę i wykręcał w kierunku portu. Brajj zdecydował, że pójdziemy nim na dół. Ryzykowaliśmy, że jeśli w którymś momencie żleb zrobi się zbyt stromy, będziemy musieli zawrócić i wycofać się po swoich śladach — i przez następne dwie godziny kilkakrotnie obawiałem się, że ta chwila właśnie nadeszła. Zawsze jednak dochodziliśmy w końcu do zakrętu albo wybrzuszenia, skąd widzieliśmy kolejny milowy odcinek żlebu i mogliśmy się przekonać, że nie ma w nim przeszkód nie do pokonania. Na stromiznach tobogan czasem próbował mnie wyprzedzić i wtedy przez chwilę miałem ręce pełne roboty: musiałem go obrócić przed sobą i dać mu się ciągnąć w dół, zapierając się o lód, żeby nie nabrał rozpędu. W takich momentach moi towarzysze, którzy nie musieli zmagać się z dodatkowym obciążeniem, zostawiali mnie daleko w tyle. Moja lina napinała się i przypominała mi, że idący na jej drugim końcu Laro się niecierpliwi. Miałem wtedy ochotę przyciągnąć go do siebie i obić mu gębę. Na szczęście Brajj regulował szybkość marszu i nawet na płaskich, bezpiecznych odcinkach posuwał się równym tempem, zatrzymując się co dwa kroki i sondując śnieg masztem.

Nauczyłem się odróżniać ślady Brajja od śladów pozostałej dwójki i od czasu do czasu z irytacją stwierdzałem, że się rozchodzą: Brajj z jakiegoś powodu szedł w jedną stronę, a Dag skręcał w drugą, pociągając za sobą Lara i — siłą rzeczy — mnie. Zmuszał mnie w ten sposób do przejścia po niesprawdzonym terenie.

Obniżyliśmy się o mniej więcej trzy czwarte wysokości dzielącej nas od portu i zanosiło się na to, że dalej będzie już łatwiej. Laro i Dag byli robotnikami: zachowali jeszcze mnóstwo sił i najchętniej wyprzedziliby maszerującego miarowo Brajja, żeby jak najszybciej dotrzeć do miejsca, w którym będą mogli zjeść ciepły posiłek i zrzucić znienawidzone kombiwory.

Znajdowałem się akurat na jednej z tych stromizn, gdzie tobogan mnie wyprzedził, i szarpałem się z dwoma linami jednocześnie, gdy zauważyłem, że tracę równowagę. Lina łącząca mnie z Larem napięła się i coraz silniej ściągała mnie w dół. Zaparłem się lewą nogą, ale trwające od kilku godzin zejście zmieniło mi mięśnie w rozdygotaną galaretę. Przyklęknąłem na jedno kolano, zawiązana w pasie lina szarpnęła mnie w przód i na ułamek sekundy przed tym, jak zaryłem twarzą w śnieg, dostrzegłem sto stóp przed sobą Brajja: stał ze szpikulcem w ręce i patrzył w moją stronę. Laro zsuwał się po zboczu. Daga — który znajdował się na linie między nimi dwoma — nie było nigdzie widać.

Ta scena musiała mi wystarczyć przez następne kilka sekund, ponieważ leżałem z twarzą w śniegu, ściągany w dół przez ciężar Lara i toboganu. Oraz, jak sobie nagle uświadomiłem, Daga. Dag wpadł do szczeliny! Ale dlaczego Brajj nie wyhamował jego upadku? Albo łącząca ich lina (postrzępiony trzydziestostopowy sznurek z poliplastu) pękła, albo Brajj ją przeciął. Tylko ja mogłem powstrzymać upadek Daga, Lara i swój; tylko ja mogłem nas ocalić. Musiałem wbić metalowe L w lód; powinienem był trzymać je w ręce, gotowe do użycia, ale mocując się z toboganem, przełożyłem je przez doszytą do plecaka pętlę na sprzęt. Było tam jeszcze? Wierzgnąłem rozpaczliwie nogą i udało mi się obrócić na plecy. Moja głowa rozcinała śnieg jak dziób statku wodę; śnieżne odkosy sypały mi się na twarz. Prychnąłem, żeby oczyścić nos; powstrzymałem się od głębokiego wdechu i sięgnąłem po omacku w bok, aż natrafiłem na coś twardego. Wyszarpnąłem metalowy przyrząd z pętli — taką przynajmniej miałem nadzieję, bo grube rękawice utrudniały mi zorientowanie się w sytuacji. Odsunąłem go jak najdalej w bok, jeszcze raz wierzgnąłem i przeturlałem się na brzuch. Udało mi się zadrzeć głowę i usłyszałem krzyk Lara: domyśliłem się, że właśnie ześliznął się do szczeliny. Wbiłem L w śnieg i naparłem na nie całym ciężarem ciała. Zahaczyło się — przynajmniej trochę — i zadziałało jak oś: moje ciało obróciło się wokół niego, ściągane w pasie połączonym ciężarem Lara i Daga. L szarpnęło mi się w dłoniach, ale niezbyt mocno. Czekan nie trzymał.

To znaczy, trzymał, ale był wbity w płat śniegu, który w całości oderwał się od zbocza i zsuwał w dół razem z nim i ze mną.

Miałem pecha. Gdybyśmy szli po bardziej zbitym podłożu, czekan wbiłby się w nie i trzymał mocno, ale po wczorajszej burzy na wierzchu zebrała się ledwie związana warstewka lekkiego śniegu.

Następne szarpnięcie w talii świadczyło o tym, że tobogan wpadł do szczeliny. Podniosłem na chwilę głowę i doznałem zdumiewającego uczucia, że wcale się nie poruszam — spowodowanego oczywiście faktem, że otaczający mnie śnieg poruszał się z taką samą prędkością jak ja. Poczułem pustkę pod stopami. Pod kostkami. Pod kolanami. Pod biodrami. Obciążona dwójką ludzi i toboganem lina pociągnęła mnie prosto w dół, zrobiłem coś w rodzaju salta w tył i wylądowałem w szczelinie. Makabryczny swobodny spadek trwał jednak zaledwie ułamek sekundy, zanim coś strasznego stało się z moimi plecami i przestałem spadać. Lina ściągała mnie w dół, ale jakaś twarda i nieruchoma powierzchnia stanęła mi na drodze. Śnieg nadal sypał się na mnie z góry. Pamiętałem mętną opowieść Yula o lawinie, ruchach pływaka, kieszeni powietrznej przy twarzy. O pływaniu mogłem najwyżej pomarzyć, ale podniosłem rękę, zgiąłem ją w łokciu i zasłoniłem sobie usta i nos. Ciężar śniegu na moim ciele pomału rósł, napięcie lin zelżało. Główny impet lawiny mnie ominął: rozdzielała się nade mną i spływała bokami, a ja leżałem unieruchomiony.

Nie wiedzieć czemu, usłyszałem w głowie głos Jesry’ego:

— Aha! Czyli zostaniesz pogrzebany żywcem, ale tylko troszeczkę!

Co za drań.

Nagle wszystko się skończyło i słyszałem tylko bicie swojego serca.

Wypchnąłem łokieć do góry. Śnieg trochę się przemieścił i przy moich ustach zrobiła się odrobina luzu. Chwilowo miałem więc czym oddychać, ale przede wszystkim mogłem otworzyć oczy i odeprzeć atak paniki. Sinoszare światło przenikało śnieg.

— W sam raz do czytania — powiedział Arsibalt.

— Gdybyś miał książkę — dodał Lio.

Z jakiegoś powodu nie spadałem głębiej do szczeliny, przynajmniej na razie, i chyba w ogóle niezbyt daleko poleciałem. Coś mnie zatrzymało. Przypuszczałem, że to tobogan zaklinował się w poprzek szczeliny, a ja spadłem na niego. Z impetem. Poruszyłem palcami i zgiąłem na próbę stawy skokowe, żeby się upewnić, że nie złamałem kręgosłupa. Miło by było po prostu pomacać, na czym leżę, ale jedną rękę miałem uwięzioną przy boku, a drugą — tę, którą zasłoniłem twarz — unieruchomił mi śnieg. Mogłem ją jednak przesunąć w dół, na pierś. Namacałem suwak kieszeni i cal po calu ją rozpiąłem. Cofnąłem dłoń do ust i zębami ściągnąłem rękawicę. Gołą ręką wyjąłem sferę z kieszeni.

Sfery nie mają żadnych, przycisków do sterowania. Reagują na gesty. Przemawiamy do nich rękami. Dłoń miałem trochę odrętwiałą, ale nie na tyle, żebym nie mógł wykonać ruchu naśladującego odkręcanie słoika, który powodował puchnięcie sfery. Było to trochę przerażające, bo rosnąca sfera wypełniała pustkę przed moją twarzą, napierała mi na pierś i zabierała powietrze. Wydawało mi się jednak, że pokrywająca mnie warstwa śniegu nie jest zbyt gruba, dlatego kazałem sferze dalej się powiększać. I kiedy myślałem, że za chwilę moja własna sfera wyciśnie ze mnie ostatek życia, usłyszałem hurgot małej lawiny. Wykonałem odwrotny gest. Sfera się skurczyła. Przygniatający mnie ciężar zniknął i okazało się, że patrzę prosto do góry między dwiema ścianami błękitnego lodu. Widziałem między nimi niebo.

Oraz Brajja, który stał na skraju szczeliny i patrzył na mnie. Spadłem jakieś dwadzieścia stóp w dół.

— Jesteś deklarantem.

Tak brzmiały jego pierwsze słowa.

— Jestem.

— Masz jeszcze jakieś sztuczki w zanadrzu? Bo ja już nie mam ani kawałka liny: całą szlag trafił razem z tymi dwoma gheethami.

Poklepał się po zawiązanym w pasie żółtym sznurze: za węzłem została go może stopa, nie więcej. Został przecięty dokładnie w tym punkcie, w którym dosięgłoby go ostrze szpikulca w chwili paniki. Albo wyrachowania.

— Pomyślałem, że mogłeś przeciąć linę.

Nie wiem, czemu to powiedziałem. Chyba przemówiła przeze mnie deklarancka potrzeba stwierdzania faktów.

— Może ją przeciąłem.

Spojrzeliśmy sobie w oczy. Brajj był człowiekiem niezwykle racjonalnym, bardziej niż niektórzy deklaranci. Przypominał Crade’ów, Cord i mistrza Quina: wszyscy byli wystarczająco inteligentni, żeby zostać deklarantami, ale z jakichś powodów wylądowali extramuros. Wyglądało na to, że kiedy znalazł się na pustkowiu w towarzystwie ludzi, z którymi nic go nie łączyło, stał się w najwyższym stopniu wyrachowany i pozbawiony skrupułów.

— Jest ci obojętne, czy przeżyję, czy zginę — mówiłem dalej. — Twoje decyzje są podyktowane egoizmem. Pomogłeś nam przetrwać, zabrałeś nas ze sobą i związałeś się z nami liną, ponieważ wiedziałeś, że jeśli wpadniesz do szczeliny, pomożemy ci z niej wyjść. Ale kiedy wpadł któryś z nas, natychmiast przeciąłeś linę, żeby się ratować. Do szczeliny zajrzałeś z czystej ciekawości. Zobaczyłeś moją sferę, a więc wiesz, że jestem deklarantem. Co teraz?

Moje wynurzenia wydały mu się lekko zabawne: rzadko słyszał, żeby inteligentni ludzie mówili tak prosto z mostu, i ta nowinka go zainteresowała. Długo przetrawiał moje słowa, w pewnym momencie podniósł nawet wzrok i spojrzał w głąb doliny. Znów odwrócił się do mnie.

— Porusz nogami — polecił.

Poruszyłem.

— Teraz rękami.

Poruszyłem.

— Z tymi gheethami i tak były same kłopoty — dodał.

— Czy to pogardliwe określenie ludzi jest przejawem dyskryminacji rasowej?

— Tak, jest przejawem dyskryminacji rasowej — powtórzył Brajj, przedrzeźniając mnie. — Gheethowie nadają się do kopania rowów i wyrywania chwastów. Tutaj są gorzej niż bezużyteczni. Ale ty to co innego: dzięki tobie mogę przeżyć. Jak zamierzasz wyleźć na górę?

Od trzech tysięcy siedmiuset lat nasze prawo zakazywało nam posiadania czegoś więcej niż zawój, sfera i sznur. Wiele półek zapełniono książkami deklarantów, którzy na przestrzeni dziejów popadali w różne tarapaty i byli zmuszeni wymyślać nowe, twórcze zastosowania dla tych trzech rekwizytów. Wiele z ich pomysłów miało swoje nazwy: Zapadka Saunta Ablavana, Gadżet Ramgada, Leniwy Fraa. Nie byłem w tej dziedzinie ekspertem, ale w młodości często przeglądaliśmy z Jesrym takie książki i dla zabawy ćwiczyliśmy niektóre sztuczki.

Sznury i zawoje były wykonane z tego samego materiału, utkanego z włókien, które mogły przyjmować dwie formy: ciasno zwiniętej helisy (stawały się wtedy krótkie, grube i elastyczne) albo prostej nitki (wówczas były długie, cienkie i sztywne). W zimie przemawialiśmy do naszych zawojów w taki sposób, żeby napuszyć ich włókna: zawój wyraźnie się skracał, ale robił się gruby i ciepły dzięki uwięzionemu w tkaninie powietrzu. Latem prostowaliśmy włókienka, a nasze zawoje stawały się cienkie i przewiewne. Tak samo zachowywał się sznur: mógł być krótki i puchaty albo cienki i długi.

Powiększyłem sferę do rozmiarów ludzkiej głowy, owinąłem ją zawojem i przewiązałem sznurem. Potem znowu powiększyłem sferę i kazałem zawojowi rosnąć razem z nią. Sfera zaklinowała się w szczelinie. Mogła przesuwać się do góry, ale nie w dół, ponieważ szczelina była najszersza u góry i zwężała się ku dołowi. Popchnąłem sferę do góry, gdzie znów znieruchomiała. Powiększyłem ją i znowu popchnąłem. Powiększyłem i popchnąłem. Po kilka cali na raz. Ściany były wyjątkowo nierówne, więc nie przebiegało to tak sprawnie, jak można by sądzić z mojego opisu, ale pomału uczyłem się i pracowałem coraz szybciej.

— Mam! — zawołał Brajj.

Sfera poszorowała po ścianach i uciekła mi zupełnie. Ogarnęła mnie panika, dopóki nie namacałem sznura. Przepuszczałem go ostrożnie przez dłoń, dopóki Brajj nie wydobył sfery na górę. Byliśmy połączeni sznurem. Brajj wbił szpikulec w lód i okręcił sznurem jego rękojeść. Tak mi w każdym razie powiedział.

Nie chciałem rezygnować z toboganu i rozdzielać się z Larem i Dagiem, ale musiałem się od nich odciąć, jeśli myślałem o poprawieniu swojej sytuacji. Przywiązałem swój sznur do pętli, którą byłem owinięty w pasie, a następnie wyplątałem się z niej. Uwolniłem się w ten sposób od kilkuset funtów balastu. Sznur stał się naszym jedynym łącznikiem z toboganem i pozostałą dwójką. Powiedziałem Brajjowi, jak zmniejszyć sferę. Zrobił to i zrzucił mi ją na dół, a ja znów zaklinowałem ją w szczelinie i — mając swobodę ruchów — usiadłem na niej okrakiem. Pierwszy raz od chwili wypadku wstałem i spojrzałem w dół, na przedmiot, który wyhamował mój upadek i ocalił mi życie. Rzeczywiście, był to tobogan: utkwił pod kątem między ścianami szczeliny jak patyk wstawiony na sztorc w pysk potwora. Kiedy go odciążyłem, drgnął, przesunął się i spadł niżej, by po kolejnych dziesięciu stopach znowu się zaklinować. Na szczęście pętla ze sznura na wbitym w lód szpikulcu wytrzymała, więc nie straciliśmy toboganu. Powiększając sferę, wydostałem się na niej ze szczeliny; na wszelki wypadek cały czas trzymałem rękę przeplecioną przez sznur. Na górze wbiłem swój prowizoryczny czekan w lód i obwiązaliśmy go dodatkową pętlą ze sznura.

Na krótką metę mogliśmy podciągnąć ładunek, skracając sznur (był to prosty przykład zastosowania Zapadki Saunta Ablavana), dopóki po paru minutach nie wyczerpała się nagromadzona w nim energia. Wystawiony na słońce szybko by się naładował, ale nie mieliśmy tyle czasu, a i sam sznur magazynował w gruncie rzeczy niewiele energii. Nie pozostało nam więc nic innego, jak odwołać się do siły własnych mięśni. Po ciągnięciu toboganu dalej poszło już łatwiej i po chwili głęboko w dolinie błękitnego światła dostrzegliśmy wynurzające się spod śniegu ciało Lara. Ciągnąca się za nimi lina miała najwyżej dziesięć stóp długości i kończyła się rozplątanym węzłem: trzymał dostatecznie mocno, żeby pociągnąć w dół Lara, tobogan i mnie, ale poluzował się przy szarpnięciu, kiedy tobogan zaklinował się w szczelinie. Dag spadł na dno szczeliny i został pogrzebany pod lawiną. Miałem nadzieję, że samo jego umieranie trwało krócej niż lot ku śmierci.

Brajj zerkał na mnie z ukosa, jakby pytał Po co to robimy? Udawałem, że niczego nie zauważam, dopóki nie wyciągnęliśmy Lara na krawędź szczeliny.

Kiedy przetoczyliśmy go na plecy, zadygotał, sapnął i wykrzyknął imię swojego bóstwa.

Nagle zrozumiałem Brajja: był ode mnie sprytniejszy i myślał znacznie rozsądniej. Cały czas zadawał sobie pytanie Co zrobimy, jak się okaże, że on żyje?

Przeleżałem półżywy w śniegu kilka minut. Najwyraźniej uraz głowy, którego doznałem przy upadku, dopiero teraz dał znać o sobie.

Musieliśmy iść dalej. Brajj był wściekły, że mamy holować rannego: łaził w kółko i popatrywał chciwie w dół zbocza, jakby się zastanawiał, czy powinien zaryzykować zejście w pojedynkę. W końcu jednak postanowił zostać z nami. Na razie.

Laro miał złamane udo i mocno poobijaną głowę, co — w połączeniu z chwilowym pogrzebaniem pod śniegiem — sprawiło, że był półprzytomny.

Na jednej nodze miał jeszcze rakietę śnieżną. Odwiązałem ją teraz i z rurek szkieletu zrobiłem łubki na złamaną nogę. Rozpłaszczyłem sferę na śniegu.

Sfera jest zrobiona z porowatej membrany. Każdy jej por to mikroskopijna pompka, mogąca zasysać albo wydmuchiwać powietrze. Zachowuje się jak samopompujący balon. Stałą sprężystości membrany — jej rozciągliwość — można dowolnie zmieniać. Jeśli bardzo się ją obniży (czyli usztywni membranę) i mocno napompuje, uzyska się twardą piłeczkę. Teraz zrobiłem coś dokładnie odwrotnego: rozciągnąłem sferę maksymalnie i spuściłem z niej większość powietrza. Rozpostarłem na śniegu zawój i wciągnąłem na niego sferę. Razem z Brajjem przetoczyliśmy na nią Lara, który darł się przy tym jak opętany, wzywając na przemian matkę i swoje bóstwo. Sprawiał wrażenie bardziej przytomnego, co uznałem za dobry omen. Zawinąłem go w sferę i zawój, tak żeby mógł wystawić głowę, i przewiązałem sznurem. Lekko nadąłem sferę, nakazując zawojowi nie rozciągać się, i w ten sposób stworzyłem poduszkę powietrzną wokół ciała rannego. Zawiniątko miało od dwóch do trzech stóp średnicy i całkiem nieźle ślizgało się po śniegu (wygładziłem zawój, żeby nadać mu jak najlepszy poślizg). Nie zdołałbym pociągnąć go do góry, ale przy zejściu powinniśmy sobie poradzić.

Ja holowałem Lara, a Brajj szedł z toboganem. Związaliśmy się kawałkiem solidnej liny, która przedtem łączyła mnie z Larem, i ruszyliśmy w podobnym szyku jak wcześniej — Brajj szedł pierwszy i sondował śnieg.

Starałem się nie myśleć o tym, że Dag mógł przeżyć upadek.

Starałem się również nie zastanawiać nad tym, ile innych trupów znaleziono by w okolicy, gdyby pewnego dnia stopił się cały śnieg i lód.

Na koniec starałem się nie roztrząsać możliwości, że jest wśród nich Orolo.

Chwilowo musiałem zadbać o to, żebym sam do nich nie dołączył. Starałem się stawiać stopy w ślady Brajja. Gdyby on wpadł do szczeliny, mógłbym próbować go ocalić — to dlatego mnie wyratował; ale gdyby podobny los spotkał mnie, obaj z Larem bylibyśmy zgubieni. Dlatego szedłem krok w krok za Brajjem.

Po kilku godzinach straciłem poczucie rzeczywistości. Całą energię wkładałem w przestawianie stóp. Nie ma sensu opisywanie ogarniającej mnie nicości, żałości moralnej i fizycznej, której się poddałem. W rzadkich przebłyskach świadomości upominałem siebie, że deklaranci cierpieli znacznie bardziej podczas Trzeciej Łupieży i przy innych okazjach.

Ponieważ nie myślałem zbyt jasno, nie wiem, kiedy Brajj nas zostawił. Dopiero Laro wyrwał mnie z otępienia: krzyczał wniebogłosy, szamocząc się w zawoju i próbując uwolnić. Poprosiłem Brajja, żeby się zatrzymał, a nie słysząc odpowiedzi, rozejrzałem się i stwierdziłem, że gdzieś zniknął. Łącząca nas lina padła ofiarą jego szpikulca — ale trudno mu było się dziwić: znajdowaliśmy się na dnie doliny prowadzącej prosto do odległego o kilka mil portu. Podłoże było czarne i gładkie od niezliczonych opon i gąsienic. Wyszliśmy na drogę, którą przejechał konwój. Nie musieliśmy się już martwić szczelinami, więc Brajj się odłączył. Nigdy więcej go nie spotkałem.

Laro rozpaczliwie próbował wydostać się z zawiniątka — i to pewnie już od jakiegoś czasu. Bałem się, że miotając się na wszystkie strony, zrobi sobie krzywdę. Podpompowałem sferę, unieruchamiając go całkowicie, uklęknąłem przy nim, spojrzałem mu w oczy i spróbowałem przemówić do rozsądku. Było to niewiarygodnie trudne zadanie. Znałem ludzi, którym przyszłoby to bez wysiłku (przynajmniej z pozoru) — na przykład Tulię. Yul ryknąłby mu prosto w twarz i zmiażdżył go siłą osobowości. Ja tak nie potrafiłem.

Laro dopytywał się o Daga. Powiedziałem mu, że Dag nie żyje, co bynajmniej go nie uspokoiło, ale nie mogłem go okłamać, a byłem zbyt zmęczony, żeby wymyślić jakiś lepszy plan.

W zimnym, nieruchomym powietrzu rozległ się nagle warkot silników: w naszą stronę zmierzała mała kolumna wojskowych aportów. Najwidoczniej odłączyła się od głównego konwoju i zawróciła do portu, gdzie miała coś do załatwienia. Zanim zbliżyła się do nas na tyle, żebym mógł próbować ją zatrzymać, Laro wziął się w garść — jeśli można w ten sposób określić człowieka wstrząsanego żałosnymi niekontrolowanymi spazmami szlochu. Spuściłem powietrze ze sfery, odwiązałem sznur, wyciągnąłem Lara z zawiniątka i schowałem je do plecaka.

Faceci w wojskowych maszynach byli prawdziwymi fachowcami: natychmiast podjechali i zabrali nas do miasta. Nie zadawali żadnych pytań, w każdym razie ja żadnego nie zapamiętałem. Nie było mi specjalnie do śmiechu, ale akurat ten fakt uznałem za zabawny. W mojej uproszczonej wizji świata sekularnego spodziewałem się, że żołnierze — umundurowani, uzbrojeni i przez to podobni do gliniarzy — zachowają się jak gliniarze i z miejsca nas aresztują. Okazało się jednak, że nadzorowanie przestrzegania prawa kompletnie ich nie interesuje, co właściwie brzmiało całkiem sensownie, jeśli się człowiek nad tym zastanowił dłużej niż dziesięć sekund. Zabrali Lara do kliniki dobroczynnej prowadzonej przez miejscowy kelx (ta religia miała w tej okolicy spore wpływy), a mnie podrzucili do portu. W jakiejś tawernie kupiłem sobie całkiem znośne jedzenie i zdrzemnąłem się z głową na stole, dopóki mnie nie wyrzucili. Stojąc na dworze, czułem się chudy i wątły, jakby rozrzedzony; promienie bladego arktycznego słońca przechodziły przeze mnie na wylot i parzyły mi serce. Mogłem jednak iść o własnych i siłach i nadal miałem pieniądze; kierowca zaprzęgu nie odebrał przecież drugiej połowy swojej zapłaty. Opłaciłem rejs do Mahshtu najbliższym statkiem, przy pierwszej okazji wszedłem na pokład, wgramoliłem się na koję i znów zasnąłem w tym wstrętnym kombiworze.

Загрузка...