Sztabowanie: Określenie zaczerpnięte z żargonu wojskowego, oznaczające zbombardowanie z orbity obiektu znajdującego się zazwyczaj na powierzchni planety sztabą wykonaną z jakiegoś ciężkiego materiału. Sztaba nie ma żadnych ruchomych części, nie przenosi również ładunku wybuchowego, a jej niszczycielski potencjał wynika z ogromnej prędkości, z jaką uderza w cel.
Przez całą drogę na orbitę byłem przekonany, że rakieta nawaliła i że tak właśnie wygląda umieranie. Projektanci nie mieli czasu ani pieniędzy na wyposażenie manifika w takie luksusy jak okna czy choćby ekran szpilowy. Była tylko owiewka: cienka powłoka zewnętrzna mająca trojaki cel: osłonięcie manifika przed podmuchami wiatru; odcięcie nas od światła, żebyśmy odbyli całą podróż w absolutnej ciemności i niewiedzy; oraz wibrowanie. Sprzężenie dwóch ostatnich funkcji skutecznie wzmagało odczuwaną przeze mnie zgrozę. Pomyśl, co byś czuł, płynąc przez wodospad w beczce. A teraz wyobraź sobie, że jesteś przybity od wewnątrz do rozklekotanej skrzyni i ktoś zrzuca cię z wiaduktu na ośmiopasmową autostradę w godzinach szczytu. Jedziemy dalej: wkładasz miękko watowany kostium i zarabiasz na życie jako manekin treningowy w Dolinie Dzwoneczków. I dodatek specjalny, na zakończenie: masz przyklejone do czaszki dwie gigantyczne kolumny, z których twoje uszy atakuje czysty biały szum, dwa razy głośniejszy niż próg całkowitej utraty słuchu. Złóż te wrażenia do kupy i wyobraź sobie, że trwają pełne dziesięć minut.
Jedyną dobrą rzeczą w tym locie była świadomość, że i tak jest lepiej niż przez całą godzinę przed startem, kiedy to leżałem na wznak w ciemnościach — skulony, wciśnięty w manifik, przypięty pasami — i czekałem na śmierć. W porównaniu z tym sama śmierć okazała się kaszką z mleczkiem. Najbardziej nieprzyjemne (a z perspektywy czasu także najbardziej zawstydzające) były filozoficzne rozważania, którymi zajmowałem się dla zabicia czasu: myślałem o tym, że śmierć Orola i Lise pomogły mi się pogodzić z moją własną; że dobrze zrobiłem, wysyłając wiadomość Ali; że nawet jeśli zginę w tym kosmosie, w innym mogę nadal żyć.
Pasażer na gapę wyrżnął mnie metalową rurą w plecy. A nie, chwileczkę, to tylko silnik eksplodował. Nie, to też nie to: po prostu ładunki wybuchowe odstrzeliły owiewkę. Szczeliny pocięły ciemność na ćwiartki, a potem rozszerzyły się i całkiem ją pożarły. Cztery płatki owiewki opadły, odsłaniając przede mną panoramę Arbre. Niektóre składniki targających mną wstrząsów (turbulencje) osłabły, inne (nierówne spalanie) nasiliły się. W porównaniu z nimi przyspieszenie do tej pory niezbyt dawało mi się we znaki, teraz jednak wyraźnie się wzmogło i taki stan utrzymał się przez pół minuty: dopalała się resztka paliwa, co ogromnie utrudniało mi podziwianie widoków. Następny trzask w kręgosłupie zasygnalizował mi odpadnięcie silnika startowego. I bardzo dobrze: zostaliśmy tylko ja i manifik. Przez chwilę unosiłem się bezwładnie, ale nieważkość nie trwała długo, bo zaraz włączyły się silniki manewrowe, żeby nadać manifikowi właściwą orientację. Uczyniły to z determinacją, która wydała mi się uspokajająca — nawet jeśli za jej sprawą niektóre moje organy wewnętrzne pozamieniały się miejscami. A potem zacząłem odczuwać narastające ciążenie: to włączył się główny silnik manifika, który miał teraz pracować przez dłuższy czas. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że wyleciałem poza atmosferę (niebo było czarne) i dach pawilonu tylko niepotrzebnie zasłania mi widok w przód. Ale kiedy manifik zaczął się rozpędzać do prędkości orbitalnej, plazmowe noże wyrosły ze skrajów daszku i zaczęły się mienić wokół moich stóp i ramion — w sam raz na tyle blisko, żebym nie mógł narzekać na nudę. Manifik rozpychał się w górnych warstwach atmosfery z taką gwałtownością, że wyrywał elektrony z atomów.
Na stanowisku startowym najpierw kazano mi połknąć Pigułę (termometr z nadajnikiem), potem ubrano mnie w kombinezon, a na koniec deklaranci wcieleni do służby w personelu naziemnym zawinęli mnie w folię spożywczą jak mumię w bandaże, zapierając się o moje barki i podeszwy stóp, wcisnęli do pawilonu i obkleili taśmą do pakowania. Pomierzyli mnie metrówkami dostępnymi za darmo w miejscowym domu towarowym i obklejali dalej, dopóki nie zrobili ze mnie paczuszki pasującej do rysunków w pospiesznie drukowanej i obfitującej w ręczne dopiski dokumentacji. Następnie sięgnęli po puszki samoutwardzalnej pianki izolacyjnej i zapiankowali mnie na amen: wcisnęli mi piankę między kolana i pierś, pięty i tyłek, nadgarstki i twarz, a kiedy stwardniała, ktoś zerwał mi folię z hełmu, żebym cokolwiek widział, następnie poklepał mnie po głowie i wcisnął mi w stalową dłoń nożyk do kartonu. To, jak ważne były precyzyjne pomiary, doceniłem dopiero teraz, gdy po włączeniu się drugiego stopnia rakiety jęzory rozpalonego do białości powietrza zaczęły mi prawie lizać stopy. Na szczęście, im wyżej się wznosiłem, tym szybciej bledły. W końcu atmosfera się skończyła i daszek na nóżkach odskoczył (dosłownie odskoczył: był napędzany sprężyną) od platformy, na której leżałem; poczułem się jak ozdoba na masce silnika aportu. Okropnie mnie kusiło, żeby zacząć się wyplątywać z opakowania, ale znałem trajektorię na pamięć i wiedziałem, że daleko mi jeszcze do osiągnięcia prędkości orbitalnej. Najbardziej miałem się rozpędzać pod koniec cyklu spalania, kiedy manifik zużyje trzy czwarte lub więcej zapasu paliwa i stanie się wyraźnie lżejszy. Przy niezmienionym ciągu pomniejszona masa uzyska przyspieszenie, które Lio radośnie określał jako „prawie śmiertelne”.
— Ale nie macie się czym przejmować — dodał uspokajająco. — I tak stracicie przytomność, zanim stanie się wam coś złego.
Próbowałem się rozejrzeć. Przez poprzednie trzy dni wyobrażałem sobie, że widoki będą wprost fantastyczne. Podnoszące na duchu. Miałem widzieć inne rakiety: dwieście sztuk wznoszących się ku wschodowi po równoległych kursach. Okazało się jednak, że w kombinezonie jest więcej poduszek powietrznych, niż mówił Jesry, i wszystkie zostały maksymalnie napełnione (przez co czułem się jak na kamiennym posłaniu), unieruchamiając moją głowę i korpus w pozycji, w której prawdopodobieństwo śmierci, paraliżu lub uszkodzenia organów wewnętrznych było najmniejsze. Moja śledziona mogła spać spokojnie. A moje oczy widziały tylko morze gwiazd i — w prawym dolnym rogu pola widzenia — skrawek błękitnej atmosfery Arbre. Obraz zresztą i tak zamglił się, kiedy oczy zaczęły mi łzawić, a potem gałki oczne odkształciły się pod wpływem własnego ciężaru jak balon z wodą pod ciężarem Arsibalta…
Spadałem. Miałem kaca. Żyłem. Kombinezon coś do mnie mówił — i to już od dłuższej chwili.
— Podaj komendę Odpowietrz blokadę, aby wyłączyć układ unieruchamiający i rozpocząć następny etap operacji — powtarzała po orthyjsku jakaś suur z dobrą dykcją, której kazano zarejestrować przewidziane w systemie komunikaty. Miałem ochotę poznać ją osobiście.
— Odprzszżż blszsz — powiedziałem, mając nadzieję, że w ten sposób jej zaimponuję.
Kombinezon wziął wdech i odparł:
— Podaj komendę Odpowietrz blokadę, aby…
— Odszpatsz bloff! — uparłem się. Zaczynała mi działać na nerwy. Już nie byłem taki pewny, że chcę ją poznać.
— Podaj komendę Odpowietrz…
— Ot. Po. Wiec. Blok. Jadę.
Poduszki powietrzne sflaczały.
— Witamy na niskiej orbicie okołoarbryjskiej! — Głos niby był ten sam, ale zabrzmiał zupełnie inaczej.
Mogłem swobodnie poruszać głową i tułowiem, lecz ręce i nogi nadal miałem unieruchomione. Najwyższy czas użyć tego nożyka do kartonu. Z początku szło mi opornie, ale wkrótce z manifika poleciały bryły pianki i serpentyny taśmy klejącej. Nie oddalały się zbytnio, lecz unosiły się w pobliżu. Ze względu na niską masę i znaczne opory musiały w końcu wejść w atmosferę i tam spłonąć, ale do tego czasu miały skutecznie zaśmiecać ekrany radarów.
Skoro już o śmieciach mowa… wszędzie dookoła widziałem punkciki światła. Występowały w dwóch rodzajach: miliony migotliwych iskierek (paski folii antyradarowej wystrzelone w innych pociskach) oraz dziesiątki sporych, jasnych plam światła, czasem na tyle dużych, że moje oczy (które pomału wracały do swojego dawnego kształtu) rozeznawały ich okrągły kształt. Przypominały małe księżyce i w zależności od położenia względem mnie i słońca wyglądały jak księżyce w pełni, w nowiu lub gdzieś pośrodku.
Po prawej stronie rósł mi w oczach półksiężyc, ku któremu nieuchronnie prowadziła mnie moja orbita. Był to metalizowany balon z poliplastu, wystrzelony w tej samej salwie co ja. Porównując jego pozorny rozmiar z podziałką na wewnętrznej stronie osłony twarzy, stwierdziłem, że dzielą mnie od niego dwie mile. Najwyraźniej był to właśnie ten balon, do którego zgodnie z planem miałem się zbliżyć.
Wyciągnąłem palce i namacałem kulkę pod lewą dłonią i drążek pod prawą. Pozostawały bezużyteczne, dopóki nie wydałem następnego polecenia głosem i nie potwierdziłem go pstryknięciem przełącznika. Uruchomiłem je i przejąłem kontrolę nad silnikami manifika. Do tej pory sterował nimi wbudowany system naprowadzający i — jeżeli najbliższy balon rzeczywiście był tym, do którego miałem się kierować — radził sobie doskonale, nie miał jednak oczu ani mózgu, które umożliwiłyby mu precyzyjne podejście. Dopóki Geometrzy zagłuszali nasze satelity nawigacyjne, był bezradny. Ale od tego momentu to moje oczy musiały stać się czujnikami, a mózg układem naprowadzania. Delikatnie poruszyłem kulką, żeby sprawdzić działanie systemu: silniki plunęły błękitnym ogniem, a ja obróciłem się wokół wybranej osi. Zorientowałem się w przestrzeni, wyrównałem nad widoczną w dole Arbre, znalazłem kierunek południowo-wschodni (w tę właśnie stronę przemieszczałem się po orbicie), dokonałem paru obliczeń w pamięci, na wszelki wypadek przemyślałem wszystko jeszcze raz i popchnąłem joystick w przód i w bok. Manifik wymierzył mi dwa szybkie ciosy. Nic złego się nie wydarzyło, a ponieważ balon układał się w moim polu widzenia zgodnie z planem, kusiło mnie, żeby powtórzyć manewr, ale sobie odpuściłem. W naszej grze często właśnie w taki sposób pakowaliśmy się w kłopoty: łatwo było przedobrzyć.
Miałem na wyposażeniu radio dalekiego zasięgu, którego należało używać wyłącznie w sytuacjach awaryjnych. Na razie wolałem go nie włączać. Odczekałem więc, aż balon znajdzie się w zasięgu drugiego, słabszego nadajnika, i poleciłem:
— Skanuj retikule.
— Połączenie z siecią — zameldował po chwili kombinezon.
— Jak się podobała przejażdżka? — zagłuszył go głos Sammanna.
— Żądam zwrotu pieniędzy! — odparłem, z trudem powstrzymując dziką radość z usłyszenia jego głosu. Czyjegokolwiek głosu!
Spojrzałem na ekran poniżej osłony twarzy (którego wcale tam nie było, bo wyświetlał się bezpośrednio na moich siatkówkach i tylko stwarzał złudzenie, że znajduje się u dołu hełmu) i zobaczyłem na nim ikony symbolizujące mnie, Sammanna i fraa Gratha. Prawie od razu dołączyły do nich twarze Esmy i Julesa. Obejrzałem się i ujrzałem ich manifiki lecące w niewiarygodnie ciasnej formacji: Esma holowała Julesa.
— Złapałam go — wyjaśniła. — Dryfował.
Zdążyłem się już przyzwyczaić do oszczędnego sposobu wysławiania się Dzwoneczników: ja sam dopiero teraz dotarłem na miejsce spotkania, a Esma zdążyła przez ten czas namierzyć Julesa, podejść do niego, złapać go i przyholować.
— Jules, co się stało? Wszystko w porządku? — dopytywał się Sammann. — A może na Laterre lubicie sobie w ten sposób pożartować?
— Odcięłam go od sieci — dodała Esma. — Gadał od rzeczy.
— Kontakt wzrokowy za dwadzieścia minut — zabrzmiał nagrany głos, ostrzegając nas, że po upływie tego czasu staniemy się widoczni dla Daban Urnuda.
Balon zajmował już pokaźny kawał mojego pola widzenia. Manifik Sammanna przesuwał się pod osłonę jego powłoki; Gratho podążał za nim w odstępie pięćdziesięciu stóp. Oba pojazdy miały jaskrawe barwy (czym przypominały zabawki dla dzieci) i lekko rozmyte kontury: zarówno manifiki, jak i kapsuły z pozostałym ładunkiem były otoczone chmurami włóknistej siatki, która na czas startu została ciasno zwinięta w hermetycznych pojemnikach, a na orbicie uwolniła się i dziesięciokrotnie powiększyła objętość. Wyglądaliśmy jak unoszące się w próżni czerwone pompony.
— Sprawdziliście gwiazdy? — spytałem.
— Tak — odparł Gratho. — Zapraszamy do weryfikacji naszych wniosków.
Poruszyłem kulką i obróciłem się w taki sposób, żeby mieć przed oczami w przybliżeniu kolistą konstelację Tarczy Hoplity; porównałem jej położenie z położeniem Arbre i balonu. W ten sposób najłatwiej było sprawdzić, czy kiedy znajdziemy się w miejscu, w którym będziemy widoczni dla teleskopów Daban Urnuda, balon nas przed nimi zasłoni.
Geometrzy na pewno już się zorientowali, że kroi się jakaś grubsza afera. Wybraliśmy taki moment na przeprowadzenie całej operacji, że dwieście rakiet wystartowało z przeciwnej, niewidocznej dla nich strony Arbre, ale niedługo mieli nas zobaczyć. Poruszaliśmy się po orbicie niemal idealnie kolistej (jej mimośród, czyli miara nie-kolistości, wynosił zaledwie jedną tysięczną), tuż powyżej górnej granicy atmosfery, sto mil nad powierzchnią planety. Jedno okrążenie Arbre zajmowało nam półtorej godziny. Orbita Daban Urnuda była bardziej wydłużona, eliptyczna, odległość dzieląca go od Arbre zmieniała się w zakresie od czternastu do dwudziestu pięciu tysięcy mil, a jeden obieg trwał dziesięciokrotnie dłużej niż nasz, czyli około piętnastu godzin. Wyobraźmy sobie dwóch biegaczy truchtających dookoła okrągłego stawu: jeden z nich trzyma się tak blisko brzegu, że tapla się w wodzie, drugi zaś zachowuje od niego półmilowy dystans. Gdyby poruszali się z tą samą prędkością, bliższy dublowałby dalszego dziesięciokrotnie na każdym jego okrążeniu. Przy każdym dublowaniu Daban Urnuda będziemy dla Geometrów widoczni na tle Arbre, aby niedługo potem ześliznąć się za krawędź planety i zniknąć im z oczu na kolejne trzy, cztery kwadranse. Zostaliśmy wystrzeleni podczas jednego z tych zapewniających odrobinę prywatności interludiów, którego połowa właśnie upływała.
Dlaczego nie weszliśmy na wyższą orbitę? Dlatego że nasz toporny układ napędowy nie był w stanie nadać ładunkowi dostatecznie dużej prędkości.
Kiedy za kilkanaście minut przed Daban Urnudem odsłoni się chmura śmiecia wyrzuconego na orbitę przez dwieście pocisków jednocześnie, Geometrzy zobaczą kilkadziesiąt balonów rozsianych w antyradarowej mgławicy pasków metalizowanego poliplastu, rozciągającej się na setki mil i powiększającej z każdą chwilą (orbity kosmicznego śmiecia stawały się coraz bardziej rozbieżne). Zasłona antyradarowa unieszkodliwi urządzenia pracujące na falach długich (radary) i Geometrom pozostanie tylko obserwacja na falach znacznie krótszych (w świetle widzialnym), wiążąca się z przesiewaniem stosów fototypów i wypatrywaniem na nich wszystkiego, co nie jest balonem ani paskiem folii. Gdyby jednak wszystko poszło zgodnie z planem, to nawet zebranie całego tego materiału i jego szybka analiza niczego im nie dadzą, ponieważ my i cały nasz sprzęt schowamy się za jednym z balonów.
Żeby jednak tak się stało, przez najbliższe dwadzieścia minut musiało się dużo wydarzyć. Tak się w tym wszystkim pogubiłem, że omal nie zapomniałem najważniejszego przykazania Jesry’ego: celować do ścieku. Pierwsze spazmy w gardle szybko mnie otrzeźwiły, tak że zdążyłem się pochylić i wgryźć w gumową obejmę odpływu. Śniadanie wyleciało ze mnie i zostało zamrożone w torbie na odpadki, a ja mogłem wrócić do swoich zajęć. Na szczęście Piguła nie wróciła, co nawet mnie trochę zaskoczyło: tkwiła bezpiecznie w moich bebechach, przesyłając informacje o temperaturze i inne dane biomedyczne do procesorów kombinezonu.
Poczułem się znacznie lepiej. Nie rzygałem przez całe następne dziesięć sekund.
Sammann, który pierwszy dotarł do balonu, stał się samozwańczym konglomerem, co oznaczało, że ma tkwić pod balonem i sklejać docierające do niego ładunki w jedną wielką masę. Ładunkiem numer jeden był Jules Verne Durand: Esma podholowała go na miejsce i dała po hamulcach. Jej manifik zatrzymał się, a manifik Julesa leciał dalej jak naczepa ciągnika sunąca po oblodzonej drodze. Esma musiała jeszcze raz strzelić silnikami, kiedy pojazd Laterryjczyka usiłował pociągnąć ją za sobą. Kiedy Gratho szybował w pobliżu, rozważając w duchu, czy ma do czynienia z ujawnieniem, Sammann podleciał bliżej i obrócił się w miejscu. Z jego manifika wystrzeliła długa, cienka sonda, która w mgnieniu oka pokonała dwudziestostopową przestrzeń i wgryzła się w miękką masę czerwonej siatki wokół pojazdu Julesa.
— Mam! — zameldował. Teraz oboje z Esmą trzymali Julesa na uwięzi. — Możesz odłączać.
— Odłączam — powiedziała Esma. — Poszukam innych ładunków.
Jej silniki plunęły ogniem. Sonda łącząca ją z pomponem Julesa odpadła.
W ten sposób Sammann rozpoczął karierę konglomera. My wszyscy pełniliśmy rolę dostawców: mieliśmy latać po okolicy, używając silników w manifikach, wyłapywać przelatujące w pobliżu ładunki i odstawiać je do konglomera.
Obróciłem się w miejscu i zacząłem rozglądać. Ludzi (których pompony miały kolor czerwony) miało być łącznie jedenaścioro. Zasobnik i jego mały reaktor jądrowy też były oznaczone na czerwono. Pięćdziesięciu manifikom z innym ładunkiem nadano kolor niebieski. Były takie same: każdy zawierał trochę wody, trochę jedzenia, trochę paliwa i trochę sprzętu — oczywiście dlatego, że nie spodziewaliśmy się wszystkich znaleźć.
W całkiem bliskim sąsiedztwie zobaczyłem takie mrowie czerwonych i niebieskich pomponów, że mój mózg nie pozostawiał mi złudzeń: nie uda nam się zgarnąć wszystkich. Nie mieliśmy szans. Nie pozostało mi nic innego, jak podlecieć do najbliższej czerwonej kuli i sprawdzić, czy znajdujący się w niej człowiek żyje i jest przytomny. Zacząłem się szykować do manewru podejścia, kiedy pompon sam odpalił silniki i na wyświetlaczu pojawiła się ikona przedstawiająca Jesry’ego.
— Nic mi nie jest — zapewnił mnie zniecierpliwionym tonem. — Szukaj kogoś, kto sam nie daje sobie rady.
Zza jego pleców nadlatywał niebieski ładunek. Poruszał się we właściwej płaszczyźnie, miał jednak nieco zbyt wysoki mimośród, przez co tracił wysokość: za kilka minut wpadnie w objęcia atmosfery i spali się na popiół. Obróciłem się „do przodu”, czyli twarzą w kierunku ruchu (mojego i wszystkich innych pomponów) wokół Arbre, i ustawiłem „pionowo” — czyli w taki sposób, że podeszwami celowałem w powierzchnię planety, a horyzont przebiegał równolegle do określonej linii na wyświetlaczu. Ładunek powoli „spadał” w moim polu widzenia. Poruszyłem joystickiem; silnik odpalił i spowolnił mój lot. Ładunek przestał „spadać”, co oznaczało, że wylądowałem na takiej samej niewydarzonej orbicie jak on. Jeszcze parę manewrów i znalazłem się dwadzieścia stóp od niego.
Widok w tle na chwilę mnie zdekoncentrował: czerwony pompon przeciął moje pole widzenia od lewej do prawej i zderzył się z innym, niebieskim. Śledziłem je wzrokiem, a widząc, że się skleiły, doszedłem do wniosku, że to jakiś inny dostawca, który robi dokładnie to samo, co ja — tyle tylko, że zamiast użyć kotwiczki, po prostu chwycił siatkę manipulatorem. Tak to przynajmniej wyglądało. Czerwony i niebieski pompon stworzyły wirujący powoli układ gwiazdy podwójnej. Nie widziałem, żeby czerwony uruchomił silniki; nic nie wskazywało nawet na to, żeby jego lokator był przytomny.
— Chyba ktoś ma kłopoty — zameldowałem. — Zderzenie.
— Widzę — odezwał się Arsibalt. — Podejdę bliżej i sprawdzę.
— Ja już jestem bliżej. — Obróciłem się i zobaczyłem nadlatującego Arsibalta. — Mógłbym…
— Nie. Wracaj po swój ładunek.
No to do roboty. Zanim jednak podjąłem przerwane zajęcie, obejrzałem się w stronę balonu. Bardzo się od niego oddaliłem, ale widok zbierających się pod nim czerwonych i niebieskich kul podniósł mnie na duchu. Suur Vay i fraa Ossa skleili pół tuzina ładunków w dużą, leniwie wirującą molekułę i holowali ją wspólnie, szykując się do połączenia jej z rozrastającą się w cieniu balonu grudą.
— Zbliżam się do fraa Jaada — zameldował Arsibalt. — Zaplątał się w niebieski ładunek. Chyba jest nieprzytomny.
— Jakie ma elementy orbitalne? — zapytał Lio.
— Niebezpiecznie wysoki mimośród. Za chwilę zanurkuje.
— Uważaj, żebyś sam się nie zaplątał.
— Włącz tylną kamerę — poleciłem.
Widok na wyświetlaczu został przesłonięty wirtualnym obrazem w laserowych, krystalicznie czystych barwach: zielona siatka z czerwonym krzyżem celownika pośrodku. Obraz był przekazywany ze szpilołapu na rufie mojego manifika. Sprawdziłem wartość nachylenia i za pomocą kulki zwiększyłem je o sto osiemdziesiąt stopni. Zobaczyłem ładunek: znajdował się dokładnie za moimi plecami.
— Wystrzel kotwiczkę numer jeden — rozkazałem.
Poczułem lekkie kopnięcie w plecy: to otworzył się cylinder ze sprężonym gazem. Rolę wysięgnika kotwiczki pełniła długa, miękka, skórzasta rura, która w spoczynku zapadała się i składała jak luźna pończocha, a po napełnieniu gazem wystrzeliwała w przód i zmieniała się w podłużny, sztywny balon. Na jej końcu znajdowała się głowica bojowa, gładko zaokrąglona na czubku, żeby przebić się przez siatkę oplatającą drugi manifik, ale zaopatrzona w sprężynowe łapy, które rozkładały się na boki, gdy głowica zderzyła się z czymś lub rękaw wyciągnął się maksymalnie.
Przekaz z rufowego szpilołapu pozostawiał sporo do życzenia, ale wyglądało na to, że wszystko poszło jak należy. Był tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić.
— Wyłącz tylną kamerę — powiedziałem.
Uruchomiłem silniki, żeby pchnęły mnie do przodu. Moje serce na dwie sekundy przestało bić — dopóki szarpnięcie nie poinformowało mnie, że kotwiczka wczepiła się w sieć. Pozwoliłem sobie na mały okrzyk radości i rozejrzałem się za balonem.
— Jaad przyspawał się do ładunku — powiedział Arsibalt. — Nie dam rady ich rozdzielić.
— Jak to się przyspawał? — zdziwił się Lio.
— Kiedy pompony się zderzyły, niebieski oplot ładunku zetknął się z gorącą dyszą silnika Jaada, stopił i przykleił na amen. Postaram się złapać je razem.
— Wystarczy ci paliwa, żeby je przyholować?
— Zaraz policzę.
— Lecę do ciebie. Pamiętaj: nie zużyj całego paliwa. Nie wiemy nawet, czy Jaad żyje.
— Kontakt wzrokowy za siedemnaście minut.
Mnóstwo czasu. Obróciłem się tak samo jak przed chwilą, żeby ciągnąć ładunek za sobą, i przyspieszyłem, korygując niedawne zepsucie orbity. Zużyłem na to więcej paliwa niż poprzednio (silnik musiał działać dłużej), bo miałem podwojoną masę. Zrobiło się trochę nerwowo, ponieważ długi strzał silnikiem mógł oznaczać duży błąd, gdybym coś spaprał. Nie spuszczałem wskaźników z oka: mimośród oscylował wokół pięciu tysięcznych, ja zaś musiałem go ograniczyć do jednej tysięcznej, jeśli chciałem marzyć o jako takiej synchronizacji z resztą.
Przez radio słyszałem, jak inni na bieżąco dokonują podobnych kalkulacji. Arsibalt złapał Jaada i ładunek, do którego się przykleił, i próbował tego samego manewru, co ja; głośno odczytywał wskazania przyrządów na użytek asekurującego go Lio. Jesry monitorował ruch, obliczał potrzebne ilości paliwa, podsuwał sugestie, które — z biegiem czasu i rozwojem sytuacji — coraz bardziej upodabniały się do rozkazów. Rozpraszało mnie to, więc z żalem wyłączyłem radio i skoncentrowałem się na własnych problemach.
Dopiero kiedy sprowadziłem mimośród poniżej jednej tysięcznej, pozwoliłem sobie puścić stery i poszukać balonu. W pierwszej chwili spanikowałem, nie widząc go nigdzie w pobliżu, ale potem znalazłem go „u góry”, nieco z prawej, w odległości tysiąca stóp. Powoli się do niego zbliżałem. „Pod” balonem rósł zlepek niebieskich pomponów. Skoro już byłem niedaleko, postanowiłem się rozejrzeć, czy jeszcze coś ciekawego nie wpadnie mi w oko.
— Kontakt wzrokowy za piętnaście minut.
Straciłem łączność z Lio i Arsibaltem, ale kiedy wróciłem w zasięg retikuli, na wyświetlaczu i tak pojawiło się sporo ikonek. Włączyłem radio — choć nie bez lęku, bo nie mogłem mieć pewności, jakie nowiny usłyszę.
Moje uszy wypełnił krzyk; przesterowana elektronika zawyła boleśnie, a ja próbowałem sobie przypomnieć, jak ściszyć dźwięk. Nie był to wrzask rodem z horroru, prędzej z zawodów sportowych, w których triumfator w ostatnim ułamku sekundy przechyla szalę zwycięstwa na swoją korzyść.
Wyświetliła się ikona Lio.
— Spokojnie! Spokojnie! — wołał, wstrząśnięty tym brakiem dyscypliny.
Następna była ikonka Arsibalta.
— Sammann? Przygotuj się do przejęcia fraa Jaada, bardzo cię proszę. Nie reaguje.
Mówił z nienaturalnym spokojem, ale wyczuwałem, że jego biomonitory wskazywały w tej chwili podniecenie grożące atakiem serca.
Balon powiększał się w szybkim tempie, ja jednak znajdowałem się na razie za wysoko (za daleko od Arbre). Skoczyłem w kierunku północno-zachodnim, zwolniłem i zniżyłem lot. Piszę „skoczyłem”, jakby to było takie proste, ale z ładunkiem zahaczonym na końcu dwudziestostopowego przewodu takie manewry stały się nagle bardzo skomplikowane: najpierw musiałem go zajść z drugiej strony, a dopiero potem nadać sobie — i jemu — odpowiednie przyspieszenie. Spowalniało to mój lot do balonu.
— Mam go — odezwał się Sammann. — Żyje, ale odczyty ma fatalne. Wszyscy patrzyli, jak Arsibalt ściąga fraa Jaada, ale nagle w moich słuchawkach eksplodowały krzyki:
— Uważaj! Uwaga!
— Psiakrew!
— Blisko było…
— Niedobrze, czerwony.
Obróciłem głowę i zobaczyłem, co wywołało te reakcje: czerwony ładunek przeleciał dosłownie parę jardów od balonu, poruszając się z całkiem sporą prędkością względną — dostatecznie dużą, żeby narobić paskudnych szkód, gdyby tylko znalazł się odrobinę „wyżej”. Nadleciał tak niespodziewanie, że nikt nie zdążył zareagować, złapać go i przyciągnąć. Kiedy przelatywał między mną i balonem, mogłem mu się dobrze przyjrzeć.
— To reaktor — powiedziałem. — Odłącz kotwiczkę — poleciłem.
— Odłączona — odpowiedział kombinezon.
Strzeliłem silnikiem, żeby uwolnić się od ładunku.
— Lecę za nim — poinformowałem. — Niech ktoś przejmie ładunek.
Reaktor poruszał się tak szybko, że musiałem zawierzyć instynktom wyostrzonym podczas gier w Elkhazgu. Odpaliłem boczny silnik. Nie rozwiązało to problemu, ale dystans między mną i reaktorem przestał się tak szybko zwiększać. W miarę jak oddalałem się poza zasięg radia, gasły kolejne ikony na wyświetlaczu, a dźwięk odbierałem tylko w postaci przypadkowych sporadycznych pakietów. Wydawało mi się, że Arsibalt powiedział coś o „złej płaszczyźnie”, co zgadzało się z moimi spostrzeżeniami: na skutek jakiegoś drobnego błędu, w zamieszaniu przy starcie reaktor wszedł na orbitę nachyloną pod niewielkim kątem do naszej.
Ale jeden głos usłyszałem głośno i wyraźnie:
— Kontakt wzrokowy za trzynaście minut.
Spróbowałem innego manewru, ale spieprzyłem go koncertowo i, balansując na skraju paniki, patrzyłem, jak reaktor przecina moje pole widzenia. Chwilę później Arbre przemknęła mi przed oczami i uświadomiłem sobie, że obracam się szybko wokół własnej osi: musiałem musnąć lewą ręką kulkę. Ustabilizowałem się i tym razem obróciłem pomału, żeby nie tracić reaktora z oczu. Obejrzałem się na balon, który przez ten czas dramatycznie się oddalił.
Straciłem reaktor z oczu: przepadł gdzieś na tle błyszczącego oślepiająco Morza Równikowego. Dopiero kiedy strzeliłem silnikami wstecz i zniżyłem lot, udało mi się odnaleźć czerwony pompon, zawieszony nisko nad horyzontem.
W pobliżu nie było nikogo. Usłyszeli, jak mówię, że lecę za reaktorem, i uznali, że dam sobie radę.
— Spokojnie — powiedziałem sam do siebie.
Jeżeli przy następnej próbie zrobię wszystko powoli i dokładnie, szybciej wrócę do przyjaciół, niż gdybym wykonał trzy pospieszne, ale nieprecyzyjne manewry. Wyrównałem lot, tak żeby mieć reaktor dokładnie przed sobą, u dołu pola widzenia, i przez trzydzieści sekund nie robiłem absolutnie nic. Skoncentrowałem się na wyłapywaniu różnic między moją i jego orbitą.
Tak, zdecydowanie poruszał się w niewłaściwej płaszczyźnie. Musiałem odpalić silniki, żeby skorygować ten błąd. Tak też zrobiłem, ale przy okazji zepsułem sobie półoś większą i dwa inne elementy orbitalne — w taki sposób, że za dziesięć minut już bym nie żył. Na korektę potrzebowałem dalszych sześćdziesięciu sekund.
Zmiana płaszczyzny orbity jest bardzo kosztowna.
Zabroniłem sobie szukać balonu — po części dlatego, że bałem się tego, co zobaczę (moi przyjaciele i schronienie mogli w tej chwili znajdować się niewyobrażalnie daleko), ale także dlatego, że na razie nie miało to żadnego znaczenia. Bez reaktora, z którego mieliśmy czerpać energię do rozbijania wody na tlen i wodór, podusilibyśmy się w ciągu dwóch godzin. Gdybym spanikował i bez niego wrócił do balonu, wydałbym wyrok śmierci na całą komórkę.
Zbliżyłem się do reaktora, ale w ostatniej chwili obróciło mnie w bok. Skorygowałem. Zatrzymałem się (co znaczyło tylko tyle, że nie poruszałem się względem reaktora).
— Kontakt wzrokowy za trzy minuty — zabrzmiał głos. Najdelikatniej jak mogłem poruszyłem sterami i z zadowoleniem stwierdziłem, że się zbliżam. Pozostało mi czekać. I nie oddychać zbyt szybko.
Zamiast zahaczyć reaktor kotwiczką, spróbowałem podejść bliżej, żeby po prostu złapać go manipulatorem. Kiedy mi się udało, odwróciłem się i zacząłem się rozglądać za balonem. Nie zobaczyłem nic. A właściwie zobaczyłem zbyt wiele. Strategia wystrzelenia wabików zemściła się na mnie: z oddalenia nie miałem szans odróżnić prawdziwego balonu od makiety, a w podobnej odległości ode mnie (wynoszącej co najmniej dziesięć mil) znajdowały się aż trzy balony. Nawet gdybym odgadł, który jest właściwy, nie miałem szans dolecieć do niego w trzy minuty. A gdybym się pomylił, zużyłbym za dużo paliwa i drugiej szansy bym nie dostał.
Z drugiej strony… orbita, na której w tej chwili znajdowaliśmy się razem z reaktorem, była stabilna. Jeszcze raz sprawdziłem jej parametry; od mojej oceny sytuacji zależało życie nas wszystkich. Kształt i promień orbity gwarantowały, że nie wpadnę w atmosferę, w każdym razie nie przez najbliższy dzień albo dwa.
Może po prostu powinienem na niej zostać? Tlenu zostało mi na jakieś dwie godziny; gdybym się uspokoił, mógłbym na nich przeżyć trochę dłużej. Głównym problemem była inklinacja, czyli nachylenie orbity do płaszczyzny równika: poruszałem się po trajektorii ciut bardziej stromej, niż wszyscy moi towarzysze, przez co nasze orbity przecinały się tylko w dwóch punktach, w czterdziestopięciominutowych odstępach, po przeciwnych stronach planety. Przypomniało mi się powiedzenie o zepsutym zegarze, który, odkąd się zatrzymał, dwa razy na dobę wskazuje właściwą godzinę. Ostatnio pokazał ją przed kwadransem, kiedy reaktor omal się z nami nie zderzył, a ja ruszyłem za nim w pościg. Od tamtej pory cały czas oddalałem się od przyjaciół, ale za kolejne pięć minut miałem zacząć się do nich zbliżać, a za pół godziny powinniśmy się cieszyć następnym prawie-zderzeniem.
— Kontakt wzrokowy za jedną minutę.
Sprawa najważniejsza: co teraz myślą moi przyjaciele? O czym rozmawiają? Słyszałem, jak Arsibalt powiedział, że reaktor krąży w niewłaściwej płaszczyźnie. Na pewno widzieli, coraz bardziej podenerwowani, jak się oddalam; na pewno dyskutowali o wysłaniu ekipy ratunkowej.
Ale jej nie wysłali. Lio nie wydał takiego rozkazu. Co więcej, oparli się pokusie włączenia nadajników dalekiego zasięgu.
Gdybym miał do czynienia z innymi ludźmi, nie umiałbym im czytać w myślach — tak jak oni nie potrafiliby czytać w moich. Ale to byli moi fraa, wychowani i wyszkoleni przez Orola. Policzyli sobie (i to pewnie prędzej ode mnie), że za czterdzieści pięć minut reaktor znów się do nich zbliży, po drugiej stronie Arbre. Co ważniejsze, zaufali mi, ryzykując życie, że będę w stanie wyciągnąć te same wnioski i odpowiednio się zachować.
Co to znaczyło „odpowiednio się zachować”? Nie panikować i trzymać się orbity. Jeżeli nic nie będę robił, moja pozycja będzie całkowicie przewidywalna; jeśli zacznę kombinować, nie będą mieli pojęcia, gdzie mnie szukać.
Nie miałem żadnego specjalnego wyposażenia. Do piersi przyklejono mi złożoną płachtę metalizowanego poliplastu (podobną do tej, którą Orolo dostał po peanatemie): w razie konieczności miała osłonić mnie przed słońcem i nie dopuścić do przegrzewania się czarnego skafandra (wówczas klimatyzacja musiałaby działać wydajniej i zużywałaby więcej tlenu). Oderwałem ją i rozłożyłem (nie było to łatwe, kiedy miałem do dyspozycji tylko parę kościstych metalowych łap), okryłem nią możliwie największą powierzchnię reaktora i sam się pod nią wśliznąłem.
— Kontakt wzrokowy nawiązany.
Jeśli w tej chwili ktoś na Daban Urnudzie patrzył przez teleskop, mógł mnie zobaczyć, ale byłem tylko jednym z tysięcy farfocli wyrzuconych w kosmos przez dwieście startujących jednocześnie rakiet. Małym śmieciem.
Warto tu sobie uświadomić skalę sytuacji: Daban Urnud znajdował się w odległości czternastu tysięcy mil ode mnie. Kiedy był najbliżej planety, jej pozorna wielkość (postrzegana przez pasażerów) była porównywalna z tortem trzymanym w wyprostowanej ręce, a kiedy najbardziej się oddalał, ze spodeczkiem. Szukanie mojej rozpostartej płachty przypominało wypatrywanie papierka po cukierku z odległości stu mil. Co gorsza (a dla mnie to było lepsze), papierka należało szukać na trawniku usłanym śmieciami i wybrać jeden z tysiąca.
Lio (który zabrał ze sobą w kosmos Broń egzoatmosferyczną w Epoce Praksis) ostrzegał nas jednak, żebyśmy nie szarżowali, a Jules go poparł, mówiąc, że Urnudczycy, dawni mistrzowie wojen kosmicznych, połączyli znakomite teleskopy bezpośrednio z syntaktami, które automatycznie przetwarzają ogromne ilości obrazów i wychwytują wszystkie podejrzane obiekty. Wabiki i makiety na przykład były łatwe do odróżnienia, ponieważ ze swoimi pokaźnymi rozmiarami i znikomą masą znacznie silniej niż rzeczywiste ładunki odczuwały opory ruchu w rozrzedzonej śladowej atmosferze.
Dlatego wabiki zachowywały się na orbicie nieco inaczej od prawdziwych ładunków. W dodatku kiedy Urnudczycy sporządzą spis wszystkich wystrzelonych w kosmos śmieci, z łatwością zauważą, kiedy któryś zniknie albo zmieni orbitę. A coś takiego mógł zrobić tylko śmieć wyposażony w silniki i układ sterowania.
A zatem w pewnym sensie już spapraliśmy sprawę i nie pozostało nam nic innego, jak liczyć na naszą przewagę liczebną: miałem nadzieję, że zniknięcie mojej płachty w morzu farfocli nie zwróci niczyjej uwagi — w każdym razie nie tak szybko, żeby Piedestał zdążył jakoś zareagować.
Zorientowałem się jednak, że uprzedzam fakty. Jeżeli moja płachta miała zniknąć z teleskopów, najpierw musiałem dołączyć do reszty komórki.
Zapas tlenu ogromnie mi to ułatwi. Zamknąłem oczy, usiłując się odprężyć i nie myśleć o Piedestale, jego wyśmienitych teleskopach i przebiegłych syntaktach. Znalazłem się w jednej z tych niezwykłych sytuacji, w których nadmierne zamartwianie się naprawdę mogło mnie zabić.
Odczekałem, aż puls wróci mi do normy, namacałem klawiaturę pod palcami i wystukałem wiadomości do Cord i Ali — na wypadek, gdybym zginął, a mój kombinezon udało się odzyskać i odczytać zapis w jego pamięci.
Syntakt w kombinezonie miał wbudowany teoryczny kalkulator orbitalny, którego wcześniej nie miałem czasu użyć, bo za dużo się działo. Teraz włączyłem go, żeby sprawdzić swoje intuicyjne pomysły na to, co powinienem zrobić, kiedy zbliżę się do balonu. Za nic jednak nie mogłem się skupić; mój mózg zachowywał się jak gąbka, która wessała więcej wody, niż była w stanie zatrzymać.
W nieważkości moje nagie ciało prawie nie stykało się z kombinezonem, owiewane ze wszystkich stron powietrzem o przyjemnej temperaturze. Czułem się tak, jakbym brał kąpiel powietrzną. Za moimi plecami mała fabryka chemiczna pracowała pełną parą, ale o jej obecności świadczył wyłącznie delikatny biały szum. Oprócz niego słyszałem jeszcze tylko bicie swojego serca. Na dobrą sprawę powinienem być niezwykle podekscytowany: wystarczyło otworzyć oczy, wyjrzeć przez osłonę w hełmie i stwierdzić Jestem w kosmosie! W tej chwili widziałem jednak tylko spodnią stronę pomiętej płachty z poliplastu i czułem się trochę jak indyk w piekarniku. Nic dziwnego, że zrobiłem się senny. Moje ciało i umysł nigdy dotąd nie miały tylu powodów, żeby domagać się wytchnienia. Zmiana strefy czasowej i intensywny trening w Elkhazgu nie sprzyjały wysypianiu się, przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny w ogóle nie zmrużyłem oka, a pół godziny spędzone na orbicie było wręcz niedorzecznie stresujące. Po takim doświadczeniu każdy zdrowy na umyśle człowiek miałby ochotę zwinąć się w kłębek w ciepłym łóżku, przykryć kocem, popłakać sobie i zasnąć.
Strach przed sennością nie pozwolił mi zamknąć powiek. Podczas naszego szkolenia objawy zatrucia dwutlenkiem węgla opanowałem lepiej niż alfabet. Nudności: są. Zawroty głowy: są. Wymioty: są. Ból głowy: jest. Tylko że kto by nie miał takich objawów po wystrzeleniu w manifiku sto mil w górę? Ciekawe, co będzie dalej… No tak, byłbym zapomniał: senność i dezorientacja.
Sprawdziłem odczyty czujników. Sprawdziłem jeszcze raz. Zamrugałem. Zamknąłem oczy, odczekałem chwilę, sprawdziłem po raz trzeci. Wszystko w porządku. Poziom tlenu w zbiorniku był zaznaczony na żółto, ale to było do przewidzenia po tym, jak się nadyszałem. Zawartość tlenu w powietrzu: w normie, poziom CO2: zero. Filtr spisywał się bez zarzutu.
Ale skoro byłem senny i zdezorientowany, to może źle odczytywałem wskazania?
Na przemian przysypiałem i budziłem się co kilka minut. Miałem aż nadto czasu, żeby przeanalizować wszystko, co wydarzyło się po wejściu na orbitę. Byłem tak skoncentrowany na tym, co robię, że kiedy zobaczyłem, jak Jaad zderza się z niebieskim ładunkiem, nie zainteresowałem się tym. To był błąd: powinienem był podejść bliżej i sprawdzić, co się stało. Wyręczył mnie Arsibalt i — jeśli miałbym coś wnioskować z triumfalnych wrzasków Jesry’ego, który przywitał Arsibalta po powrocie — niewiele brakowało, żeby obaj z Jaadem przypłacili to życiem.
To nie był dobry plan. Kto go wymyślił?
Do logiki takiego rozumowania nie miałem zastrzeżeń. Arbre miała dwieście pocisków i ani jednego więcej. Każdy z nich z trudem wynosił niewielki ładunek na niebezpiecznie niską, niestabilną orbitę. Nie mogliśmy z nich nic więcej wycisnąć: zapoznaliśmy się z planem w Elkhazgu, pogodziliśmy się z nim, pokiwaliśmy głowami.
Ale co innego zaakceptować go tam, na dole, a co innego znaleźć się w kosmosie wśród zderzających się i plączących ładunków i chować się pod poliplastową płachtą. Tutaj sprawy mogły się komplikować na dziesiątki sposobów.
Cały czas. Teraz także.
Co by się stało, gdybym się bardziej pospieszył, wcześniej dogonił reaktor i próbował go odholować do balonu? Wszyscy byśmy zginęli.
Znów zaczynałem się martwić — i to w sposób jeszcze bardziej bezsensowny niż zwykle: zamiast rozmyślać o przyszłości (na którą jeszcze miałem wpływ), zastanawiałem się, co zepsułem wcześniej (na co już nic nie mogłem poradzić).
Powinienem zostawić takie sprawy — odpowiednio — inkanterom i retorom.
Ciekawe, gdzie się teraz podziali wszyscy tysięcznicy. Może zebrali się na jakimś stadionie i urządzają chóralne śpiewy?
— Ras!
Otworzyłem oczy. Była to jedna z tych chwil, kiedy kompletnie nie wiedziałem, co się dzieje i gdzie jestem; nie byłem nawet pewien, czy ten lot w kosmos mi się nie przyśnił.
— Ras!
Na wyświetlaczu pojawiła się ikona: fraa Jesry.
— Jestem — powiedziałem.
— Cieszę się, że cię słyszę! — odpowiedział z ogromną ulgą w głosie.
— Naprawdę jestem wzruszony, Jesry…
— Zamknij się. Lecę po ciebie. Ściągnij płachtę i zacznij się rozglądać.
— Na pewno mogę? Nie widać nas już?
— Nie.
— Bo mnie się wydaje, że jednak tak.
— Poprzednio byliśmy na widoku, teraz już nie.
— Poprzednio?
— Kiedy pierwszy raz przelatywałeś, przegapiliśmy cię. Nasze orbity się przecięły, ale szedłeś za wysoko. I nie odpowiadałeś na wywołanie przez radio.
— Zaraz… To znaczy, że teraz próbujesz drugi raz?!
Spojrzałem na chronometr: Jesry miał rację. Minęło dziewięćdziesiąt minut, a nie, jak sądziłem, czterdzieści pięć. Wskaźnik tlenu zszedł na poziom czerwony. Przespałem pierwsze spotkanie!
Odrzuciłem płachtę i zobaczyłem balon: znajdował się milę ode mnie i szybko się zbliżał. Pod nim krył się niezgrabny zlep dziesiątków pomponów połączonych kotwiczkami na naprężonych wysięgnikach. Kilka postaci w kombinezonach i manifikach, zwróconych wyczekująco w moim kierunku, unosiło się obok nich w przestrzeni. Dołączyłem do retikuli i na wyświetlaczu wyskakiwały kolejne ikonki, ale mówił tylko Jesry. Tylko on wyszedł mi na spotkanie.
— Jeżeli mi się nie uda, nie panikuj i czekaj — odezwał się. — Mamy w zanadrzu dwa warianty awaryjne.
— Na początek wysłali najlepszego, co?
Delikatnie odsunąłem się od reaktora i zahaczyłem go kotwiczką.
— Dzięki. Ale po tym, co zrobiłeś, to ty jesteś najlepszy, Ras.
Jesry zbliżył się do reaktora, obrócił w miejscu, skoncentrował i też wystrzelił kotwiczkę.
— Będziemy się przechwalać na starość. Co mam robić?
— Orientacja radialna dodatnia.
Zamiast ustawiać się twarzą w kierunku lotu, jak do tej pory, miałem odwrócić się o dziewięćdziesiąt stopni, żeby mieć Arbre za plecami. Zrobiłem to i leciutko zderzyliśmy się z Jesrym.
— Obrót w dół, czterdzieści pięć stopni — polecił mi. — Silniki: piętnaście sekund ciągu.
Piętnaście sekund to bardzo dużo. Jeżeli rachuby zawiodą, polecimy piekielnie daleko i nie wystarczy nam paliwa na powrót.
Posłuchałem. Do głowy by mi nie przyszło, żeby zakwestionować polecenie. To był Jesry. Odprowadził mnie spokojnie wzrokiem, kiedy poleciałem po reaktor; odrobił teorykę w pamięci i trzy razy sprawdził obliczenia na syntakcie.
Obróciłem się i włączyłem silniki.
— Lecicie do nas jak po sznurku — zapewnił mnie Sammann.
Treść jego słów nie była ważna; ton głosu w zupełności mi wystarczył.
— Nic nie róbcie — ostrzegł nas Lio. — Przechodzicie tuż pod nami… Schodzimy po was…
Chwilę później podwójne szarpnięcie i głośne wiwaty dały mi do zrozumienia, że zostaliśmy przechwyceni. Cofnąłem ręce od sterów; tak mi się trzęsły, że bałem się, że przez przypadek mógłbym włączyć silniki. Lio i Ossa doholowali nas pod balon.
— Ras, jesteś bezpieczny — poinformował mnie Lio. — Sammann, namiar proszę?
— Nadal jesteśmy pod osłoną balonu — zameldował Sammann.
— Świetnie. Na pewno wszyscy chcecie pogratulować fraa Erasmasowi, ale nie róbcie tego. Oszczędzajcie tlen. Na gratulacje przyjdzie czas później. Arsibalcie, wiesz, co masz robić. Daj znać, gdybyś musiał od kogoś pożyczyć tlen.
Wszyscy powkładali już białe skafandry wierzchnie z twardej tkaniny, chroniące przed mikrometeorami i odbijające ciepło słoneczne. Dzięki nim wyglądali jak prawdziwi astronauci. Ja również taki dostałem i włożyłem, po czym idąc za przykładem pozostałych, przypiąłem się do bezkształtnej masy siatek, ładunków i kotwiczek i spróbowałem się zdrzemnąć. Lio z Arsibaltem zajęli się uruchamianiem zasobnika. Musieli w tym celu podłączyć go do reaktora. Do zasobnika przypięty był elastyczny pęcherz na wodę. Pod moją nieobecność inni członkowie komórki zbierali pojemniki z wodą z niebieskich pomponów i przelewali ją do pęcherza, który puchł w oczach, aż przybrał rozmiary wanny.
Arsibalt przypiął się do pulpitu sterowniczego reaktora, przy którym następnie spędził sporo czasu zupełnie nieruchomo: domyślałem się, że odczytuje instrukcje z wirtualnego wyświetlacza w hełmie i sprawdza kolejność działań. W końcu wziął się do roboty i zaczął wtykać w reaktor długie tyczki, czym upodobnił go do kolczastego zwierzęcia. Przy końcach kolców rozkwitały metalowe kwiaty, zasłaniając nam widok na same ich czubki. Arsibalt cofnął się do pulpitu, pomanipulował przy nim i powiedział:
— Uruchomiłem reaktor. Uważajcie na końcówki tyczek, są gorące.
— Radioaktywne? — spytał Jesry.
— Po prostu gorące. Parzą. Reaktor wypromieniowuje przez nie nadmiar ciepła. — Arsibalt zawiesił głos i po chwili dodał: — Radioaktywne też.
Nikt się nie odezwał, ale założyłbym się, że nie ja jeden sprawdziłem w tym momencie swój zapas tlenu. Agregat zaczął rozbijać wodę na tlen i wodór; niedługo będziemy mogli uzupełnić zasoby powietrza i pożywienia i wymienić zużyte filtry dwutlenku węgla, ale do tego czasu musieliśmy siedzieć cicho, nie denerwować się i dzielić tym, co mamy, z bardziej potrzebującymi. Na przykład Esma, która dyrygowała przelewaniem wody do pęcherza, zużyła bardzo dużo tlenu.
— Wszyscy poza Sammannem i Grathem niech coś zjedzą, napiją się i prześpią — polecił Lio. — Kto nie będzie mógł zasnąć, niech powtarza w głowie plan działań. Sammannie, Gratho… Połączcie nas.
Sammann i Gratho wyplątali się z manifików i zaczęli się gramolić po zlepku ładunków. Znaleźli w nim jakąś magiczną skrzynkę, wyplątali ją z siatki i przywiązali w takiej pozycji, żeby nic nie zasłaniało jej Arbre. Po paru minutach Sammann zameldował, że mamy połączenie z Retikulum — czego i tak się domyśliłem, kiedy na obrzeżach pola widzenia zaczęły mi rozkwitać nowe lampki i wyświetlacze.
— Halo, fraa Erasmas, komórka numer trzysta siedemnaście — usłyszałem w słuchawkach. — Jak mnie słyszysz?
— Cześć, Tulia. Słyszę cię doskonale. Dzień dobry albo dobry wieczór, nie wiem, co tam teraz macie.
— Wieczór. Siedzimy w szopie na narzędzia na farmie, tysiąc mil na południowy zachód od Tredegarha. Czemu to tyle trwało?
— Podziwialiśmy widoki i trochę imprezowaliśmy. A co u was? Co komórka numer osiemdziesiąt siedem robi w szopie na narzędzia?
— Wszystko, żeby ułatwić ci życie.
— Tulio, nie znałem cię od tej strony: taka jesteś pomocna, taka zgodna…
— Nie powinieneś przypadkiem oddać moczu? Co cię powstrzymuje?
— Zaraz się tym zajmę.
— A twój puls? Co się stało, że tak przyspieszył?
— Jejku, naprawdę nie wiem. Poczekaj, niech pomyślę…
— Daruj sobie. Podeślę ci obraz tego bagna, w którym tkwicie po uszy. Rzuć okiem, jak będziesz sikał.
I nagle na moim wyświetlaczu pojawił się trójwymiarowy obraz olbrzymiej srebrnej sfery z mnóstwem pomponów, rozporek i kolorowych pojemników przyczepionych z jednej strony.
— Tu jesteś. — Moje imię zaświeciło się na żółto. — A tu powinieneś być. — Po przeciwnej stronie zlepka zaczął błyskać jeden z pojemników. — Opracowaliśmy ci najbardziej efektywną trasę. — Linia na ekranie połączyła moje imię z pojemnikiem.
— Nie wygląda najefektywniej… — zaprotestowałem.
— Bo jeszcze nie wszystko wiesz — przerwała mi Tulia. — Każdy z was ma inną drogą dostać się do innego ładunku. To zminimalizuje interferencje.
— Rozumiem.
W połowie mojej planowanej drogi migał czerwony kwadracik.
— A to co? — zapytałem.
Tulia wymieniła dwa zdania z kimś w szopie.
— Jeden z ładunków ma sterczący ostry kant — odparła. — Będziesz musiał uważać. Ale nic się nie bój, poprowadzimy cię.
— Wielkie dzięki…
Usłyszałem szelest papierów.
— Powiem ci teraz, jak odczepić się od modułu S2-35B.
— My je tu nazywamy manifikami.
— Jak chcesz. Prawą ręką złap sprzączkę nad lewym obojczykiem…
Opiszę to, co zrobiliśmy później, zwyczajnie, tak jakbyśmy po prostu to zrobili i już. Rzeczywistość wyglądała jednak jak w tym starym dowcipie: godzina roboty z trudem wciśnięta w dwadzieścia cztery godziny dnia.
Ale i tak zamiast dwudziestu czterech godzin zajęłoby nam to dwadzieścia cztery dni, gdyby nie pomoc komórek wsparcia, które zostały na Arbre, na bieżąco monitorowały nasze poczynania i nieustannie podpowiadały nam, jak ułatwić sobie życie. Podczas odpoczynków (narzucanych nam bezlitośnie przez naszych osobistych medyków) dowiedziałem się, że komórka wspomagająca Arsibalta ulokowała się na dnie wyschniętego basenu w szkole parafialnej pod egidą Kelksu, a komórka Lio w nieoznakowanym drumonie zaparkowanym przy dużej stacji serwisowej. Z wolna stawało się oczywiste, że one z kolei mogą liczyć na pomoc ze strony jeszcze innych komórek antyroju.
Zaczęliśmy od rozpakowania i posortowania sprzętu zgromadzonego w czasie tych pierwszych gorączkowych dwudziestu minut. Suur Vay zaopiekowała się Julesem Verne Durandem i fraa Jaadem. Obaj byli cali i zdrowi. Laterryjczyk — osłabiony na skutek niedożywienia — gorzej zniósł wyniesienie na orbitę i dłużej dochodził do siebie. Nie było do końca jasne, co się przydarzyło fraa Jaadowi. Przez jakiś czas nie reagował na bodźce, mimo że oczy miał otwarte, a odczyty biomonitorów pozostawały w normie. Kiedy przemówił, poprosił suur Vay, żeby przestała mu się naprzykrzać, a następnie na godzinę odłączył się od retikuli i nic nie robił. W końcu zaczął nam pomagać przy rozpakowywaniu sprzętu, a ja się zastanawiałem, kogo ma w komórce wsparcia.
Pościągaliśmy siatki z ładunków i zwinęliśmy je w takim miejscu, żeby nie przeszkadzały. Same ładunki powiązaliśmy poliplastowymi taśmami, żeby się nie rozłaziły i nie zdradziły naszej pozycji. Podłączyliśmy cały zlep do jednego manifika i za pomocą jego silników korygowaliśmy położenie grudy. Niewielka masa i spory opór stawiany przez balon resztkom atmosfery i tak groziły nam odsłonięciem, więc od czasu do czasu musieliśmy odpalać silniki i spowalniać swój lot. Gdybyśmy to robili przez następne dwa, trzy dni, wpadlibyśmy razem z balonem w atmosferę i moglibyśmy zacząć się zakładać, co zabije nas szybciej: miażdżące przeciążenie hamowania czy wysoka temperatura. Nie zamierzaliśmy jednak tyle czekać.
Wspólnie z Ossą i Arsibaltem poskładałem z elementów wabik. Reszta komórki zajęła się zmontowaniem Zimnego Czarnego Zwierciadła.
Wabik zamontowaliśmy na podstawie złożonej z siedmiu manifików ułożonych w kształt sześciokąta foremnego. Zebraliśmy całe paliwo dostępne w niebieskich ładunkach (tak jak wcześniej suur Esma zebrała wodę) i przelaliśmy je do zbiorników wabika.
Kwestię napędu mieliśmy zatem z głowy. Na platformie zainstalowaliśmy coś, co wyglądało jak ogromny niesforny zwój materiału, przybyło w osobnej paczce i było nadmuchiwaną konstrukcją. Rozsunęliśmy wszyty z boku suwak i wepchnęliśmy do środka wszystko, co nie było nam potrzebne: siatki, kawałki opakowań, zbędne części manifików. Wrzuciliśmy też cztery manekiny w skafandrach. Zamknęliśmy suwak, żeby całe to śmiecie się nie wysypało, i otwieraliśmy tylko od czasu do czasu, kiedy członkowie innych zespołów przynosili nam własne zbędne drobiazgi. Na razie nie nadmuchiwaliśmy całego pojemnika, ponieważ miejsca pod balonem nie było zbyt wiele i ubywało go z każdą chwilą, w miarę jak Zimne Czarne Zwierciadło nabierało kształtów.
Piszę o Zwierciadle w taki sposób, że może się wydawać ciężkie i masywne, ale podobnie jak większość sprzętu, który wywieźliśmy na orbitę, było w zasadzie nieważkie: składało się z nadmuchiwanych wsporników, drutu pamięciowego, membran i aerożelu. Miało kształt kwadratu o boku pięćdziesięciu stóp. Jego górna powierzchnia (membrana rozpięta między ostrymi jak noże krawędziami) była idealnie płaska, doskonale refleksyjna i wykonana z materiału odbijającego nie tylko światło widzialne, ale także mikrofale, których Geometrzy używali w swoich radarach. Po wynurzeniu się zza balonu zamierzaliśmy oddzielić się nim od Daban Urnuda i pochylić je w taki sposób, żeby wiązka radaru odbijała się od niego w jakimś innym, nieprzewidzianym kierunku. Inaczej mówiąc, mieliśmy dawać ogromne, wyraźne echo, które jednak nie powinno trafić w pobliże Daban Urnuda i na ekrany radarów.
Odpowiednio kierując nachyleniem zwierciadła, powinniśmy być całkowicie niewidzialni na tle pustki, ponieważ odbijałby się w nim jakiś inny fragment przestrzeni kosmicznej, a przestrzeń ta wszędzie wyglądała z grubsza tak samo: była czarna. Gdyby ktoś wycelował w nas teleskop i podkręcił powiększenie, może zwróciłby uwagę, że jedna czy dwie gwiazdy nie są na swoich miejscach, ale to było mało prawdopodobne.
Zgoła inaczej miało to wyglądać podczas naszego przechodzenia na tle świecącej powierzchni Arbre, ale liczyliśmy na to, że pięćdziesięciostopowa plamka czerni pozostanie niezauważona na tle dysku o średnicy ośmiu tysięcy mil — tak jak pojedyncza bakteria na talerzu.
Gdyby zwierciadło się nagrzało, zaczęłoby emitować promieniowanie podczerwone, które Geometrzy mogli namierzyć, dlatego też największy wysiłek jego projektantów był nakierowany na zapobieżenie takiej sytuacji. Powierzchnia lustra została pokryta zasilanym z reaktora półprzewodnikowym tworzywem chłodzącym. Reaktor, jak wspomniał Jesry, sam generował sporo ciepła i w podczerwieni świeciłby jak kasyno, gdybyśmy byli na tyle głupi, żeby wycelować go w Daban Urnuda; dopóki jednak jego radiatory nie wystawały spod Zimnego Czarnego Zwierciadła i były wycelowane w Arbre, pozostawał dla Geometrów niewidoczny.
Za napęd początkowo miały nam posłużyć trzy manifiki z odzysku, a w późniejszej fazie operacji rolka sznurka. Kombinezon miał pełnić rolę mieszkania, łóżka, toalety, refektarza, apteki i centrum rozrywki.
Ale już nie klauzury.
Podróż kosmiczna miała wiele zalet, ale spokojny, kontemplacyjny nastrój nie był jedną z nich. Podczas apertu, a także później, kiedy zostaliśmy powołani, najgorszym elementem wstrząsu kulturowego były piszczki. Nawet w przybliżeniu nie umiałbym powiedzieć, ile razy powtarzałem sobie w duchu Cartas niech będą dzięki, że nie jestem do takiego draństwa na stałe przywiązany! Teraz jednak czułem się tak, jakbym zamieszkał we wnętrzu piszczka: super-mega-ultra piszczka, którego ekran wypełniał mi całe pole widzenia, głośniki tkwiły w moich uszach, a mikrofon przenosił każde słowo, oddech i westchnienie do czujnych słuchaczy na drugim końcu łącza. Część aparatury — Piguła, czyli termometr i nadajnik w jednym — siedziała przecież nawet we mnie.
Mogliśmy pracować tylko po dwie godziny, później następował obowiązkowy odpoczynek. Zgodnie z moimi przewidywaniami już druga, najdalej trzecia taka przerwa była przeznaczona nie tyle dla naszych ciał, ile raczej dla dusz udręczonych oszałamiającym, wszechogarniającym, irytującym zalewem informacji, jakie nieustannie atakowały nasze oczy i uszy.
O dziwo, gdy tylko miałem chwilę spokoju, natychmiast nachodziła mnie ochota, żeby z kimś porozmawiać.
— Tulia? Jesteś tam?
— Jestem, ale wstrząśnięta, że nie śpisz! — zakpiła. — Masz się natychmiast zrelaksować!
Nie roześmiałem się.
— Przepraszam — zmitygowała się. — Co się stało?
— Nic. Tak sobie tylko myślę…
— Aha.
— Czy ze wszystkich mieszkańców Arbre na pewno właśnie my powinniśmy tu być i to robić?
— Przecież wiesz, że to pytanie zostało już dawno zadane i odpowiedź brzmi: tak.
— Ale jak doszło do podjęcia tej decyzji? Nie, nie mów, już wiem: Ala przepchnęła to przez odpowiednią komisję.
— Z tym przepychaniem trochę przesadziłeś — odparła Tulia, a ja uśmiechnąłem się, słysząc niesmak w jej głosie. — Ale poza tym masz rację: Ala maczała w tym palce.
— Rozumiem. Bez przepychania. Założę się jednak, że nie poprzestała na przymilnej perswazji i racjonalnym dialogu. Z tymi ludźmi to by nie przeszło.
— Zdziwiłbyś się, jak skuteczny jest racjonalny dialog z armią w czasie wojny.
— Armia na pewno się upierała, że to robota dla nich, dla komandosów, a nie dla bandy deklarantów, ity-renegata i zagłodzonego obcego.
— Dlatego powstała druga ekipa — przyznała Tulia. — Dublerzy. Chyba sami żołnierze. Przeszli dokładnie to samo szkolenie, co wy.
— No to jakim cudem to właśnie my dostaliśmy kombinezony, manifiki…
— Nie zapominaj o kwestii językowej. Jules Verne Durand to bezcenny nabytek, ale mówi tylko po orthyjsku, a o fluksyjskim nie ma pojęcia. Wobec tego przynajmniej część zespołu musiałaby znać orthyjski. A z grupą dwujęzyczną byłaby masa kłopotów.
— W takim razie podejrzewam, że to my byliśmy dublerami, dopóki Jules nie spadł nam z nieba.
— To nie on spadł z nieba, tylko wy polecieliście… — przypomniała mi Tulia.
— Mniejsza z tym. Nadal nie mieści mi się w głowie, że gryzipiórki były w ogóle skłonne rozważyć taki pomysł, mając przecież do dyspozycji żołnierzy i astronautów, którzy znają się na rzeczy jak nikt inny.
— Za to wy, Ras, szybko się uczycie i mogliście sobie łatwo przyswoić „znajomość rzeczy”, jeśli tak chcesz nazywać manewrowanie modułem S2-35B i montaż Zimnego Czarnego Zwierciadła. Całe życie, od czasu kolekty, uczycie się, jak się uczyć.
— Może i masz rację…
Przypomniałem sobie niewyobrażalny wcześniej widok Arsibalta obsługującego reaktor atomowy.
— Pomyśl, Ras, jak Ala mogła argumentować w tej sprawie. Rzecz w tym, że ta wasza podróż, ta misja, w którą was wysłano, nie ogranicza się do latania S2-35B i zmontowania Zwierciadła. Nie wiadomo, co was czeka, kiedy dotrzecie na miejsce. Będziecie musieli wykorzystać wszystkie swoje talenty, wszystkie umiejętności nabyte od czasu, kiedy byliście fidami.
— Kiedy byłem fidem… To było dawno, dawno temu.
— To prawda. Też o tym ostatnio myślałam. O tym, jak znalazłam drogę przez labirynt, jak wyszłam na słońce. Prasuur Tamura wzięła mnie za rękę, dała mi miskę zupy. I pamiętam twoją kolektę.
— Oprowadzałaś mnie po matemie w taki sposób, jakbyś mieszkała w nim od stu lat. Myślałem, że jesteś tysięczniczką.
Usłyszałem w słuchawkach pociągnięcie nosem. Na minutę zamknąłem oczy. Kombinezon radził sobie chyba z każdą funkcją wydzielniczą organizmu — poza płaczem.
Jak mogłem kiedykolwiek być takim durniem, żeby poważnie myśleć o romansie z Tulią? To by dopiero był dramat.
— Rozmawiałaś z Alą? Macie w ogóle jakiś kontakt?
— Chybabym mogła, gdybym chciała… Nie wiem, nie próbowałam.
— Miałaś dużo zajęć.
— Sporo. A kiedy wasza komórka poleciała w kosmos, Ala zrobiła się bardzo ważna. I bardzo zajęta.
— Mam nadzieję, że teraz pracuje nad tym, co mamy zrobić po dotarciu na miejsce.
— Na pewno. Nie masz pojęcia, jak bardzo się przejmuje swoją odpowiedzialnością za to, co zro… co się stało.
— Powiem ci, że mam pojęcie. Wiem, że się boi, że wszyscy tu zginiemy, ale gdyby widziała, jak wszyscy w komórce współpracują, podniosłoby ją to na duchu.
Znowu schowaliśmy się za Arbre. Straciłem już rachubę, ile razy pojawialiśmy się i znikaliśmy z teleskopów Daban Urnuda. Moi towarzysze wpinali się w konstrukcję napędową Zimnego Czarnego Zwierciadła, ja zaś tkwiłem pod wabikiem i sprawdzałem ostatnie siedemnaście pozycji na liczącej dwieście punktów liście.
— Pociągam cięgło napełniania gazem — powiedziałem i tak właśnie zrobiłem. — Gotowe.
W próżni nie usłyszałem syku rozprężającego się gazu, ale poczułem zmianę pod dłonią zaciśniętą na stelażu wabika.
— W porządku — odezwał się Lio.
— Proces napełniania w toku — mechanicznie odczytałem następną linijkę technicznego pyerdu.
Bezwładna masa pomalowanej tkaniny, której przez cały dzień używaliśmy jako worka na śmieci, drgnęła i zaczęła udawać kręgowca, kiedy jej wewnętrzne wsporniki nadęły się i powoli sztywniały. Z początku przestraszyłem się, że coś się nie uda — okaże się, że jest za mało gazu czy coś w tym guście, ale w końcu po kilku sekundach otworzyła się na oścież.
— Status? — zapytał stanowczym tonem Lio, który nic nie widział spod zwierciadła.
— Jest taki śliczny, że chętnie wlazłbym do środka i się nim przeleciał.
— W porządku.
— Rozpoczynam przegląd — zameldowałem.
Oblazłem ustrojstwo dookoła, podziwiając „silniki manewrowe” rodem z origami, lekkie jak piórka „anteny” z drutu pamięciowego i folii poliplastowej, ręcznie malowane „osmalenia” i inne cuda techniki scenicznej wypracowane w konwoksowych laboratoriach. Znalazłem „silnik”, który nie rozłożył się jak należy, i pomogłem mu pstryknięciem palca. Postukałem też w zmięty wspornik, aż nadął się jak należy. Odrzuciłem czepiający się wabika kawałek folii.
— Wygląda dobrze — powiedziałem.
— W porządku.
Na liście pozostało już głównie otwarcie zaworów i sprawdzenie ciśnienia w silnikach. Zdawałem sobie sprawę, że nieszczelna instalacja może mnie zabić, ale nie miałem wyboru.
— Kontakt wzrokowy za dziesięć minut.
Pozostało mi jeszcze nastawić zegar na pięć minut i włączyć odliczanie. Ostatnie „W porządku” Lio dźwięczało mi jeszcze w uszach, kiedy poczułem silne szarpnięcie za linkę ubezpieczającą: Ossa zaczął mnie ściągać. Parę sekund później znalazłem się pod osłoną Zwierciadła i wszyscy rzucili się, by mnie przypinać pasami jak złapanego po długim pościgu psychopatycznego mordercę. Cała łączność ograniczała się teraz do potwierdzania wykonanych zadań i zwięzłych ogłoszeń.
— Kontakt wzrokowy za osiem minut.
Nadęły się poduszki powietrzne w moim kombinezonie. Błysnęło, włączyły się silniki Zwierciadła, poczułem na plecach uderzenie akceleracji. Jak zwykle byliśmy zwróceni twarzami w niewłaściwym kierunku i nie widzieliśmy, dokąd lecimy, ale tym razem na wyświetlaczach mogliśmy śledzić obraz ze szpilołapu, na którym balon i wabik oddalały się i kurczyły w oczach. Zanim upłynęło pięć minut, wabik stał się całkowicie niewidoczny. Kiedy odpalił silniki, dostrzegliśmy tylko maciupeńki punkcik niebieskiego światła.
Po kilku minutach Geometrzy także musieli go zobaczyć, ponieważ Daban Urnud znowu wyłonił się zza Arbre.
Nasze silniki wykonały zadanie — przeniosły nas wyżej, bliżej statku Geometrów, po czym wyłączyły się (więcej mieliśmy ich nie używać) i znów zapanowała nieważkość. Poduszki powietrzne zwiotczały.
Poluzowałem kilka pasków, obróciłem się lekko i odszukałem wzrokiem wabik. Jego silniki pracowały jeszcze przez jakąś minutę, tak jakby usilnie starał się wspiąć na wyższą orbitę i wejść na kurs zbieżny z Daban Urnudem.
A potem wabik eksplodował.
Zgodnie z planem.
Zamiast czekać, aż Piedestał zareaguje (w sposób, którego nie mogliśmy przewidzieć, a który mógł mieć dla nas nieobliczalne skutki) na jego pojawienie się, inżynierowie zaprojektowali wabik w taki sposób, żeby w którymś momencie w silniku otworzył się niewłaściwy zawór. Cała konstrukcja rozpadła się na kawałki. Ognia nie było wiele, huku — rzecz jasna — nie usłyszeliśmy. Wabik przestał istnieć, zmienił się w gwałtownie rozszerzającą się chmurę odłamków, a my już po paru minutach zobaczyliśmy ogniste smugi w powietrzu pod nami: to pierwsze odpryski zaczynały wchodzić w atmosferę. Liczyliśmy na to, że Piedestał uzna naszą żałosną próbę za nieudaną z powodu awarii silnika rakietowego (całkiem wiarygodny powód) i skoncentruje się na obserwowaniu odłamków, wysysając z nich wszelkie ślady informacji, zanim spalą się w atmosferze. Dzięki temu nie zobaczą Zimnego Czarnego Zwierciadła.
Następny etap podróży trwał kilka dni i wyglądał zupełnie inaczej od pierwszych dwudziestu czterech godzin. Nie mieliśmy już szerokopasmowego łącza z Arbre, nie mieliśmy również wiele do roboty. Czas płynął spokojnie.
Impuls silników, który wypchnął nas spod osłony balonu, postawił nas również na drodze Daban Urnuda, upodabniając nas do ptaka na kursie kolizyjnym z aeroplanem. Wiadomo było, że dotrzemy do statku, ale nie chcąc skończyć jako zmrożony rozbryzg mięsa na jego chropowatej powierzchni, musieliśmy jeszcze wyhamować.
Inni astronauci użyliby do tego celu silnika rakietowego, który w ostatniej chwili plunąłby ogniem, oraz silniczków manewrowych korygujących tor podejścia. My jednak chcieliśmy podkraść się niespostrzeżenie, więc takie sposoby nie wchodziły w grę. Musieliśmy wygenerować przyspieszenie w sposób, który by się nie kojarzył ze świetlistą ejakulacją rozpalonych do białości gazów spalinowych.
Konwoks rozwiązał nasz dylemat za pomocą smyczy elektrodynamicznej: linki z obciążnikiem, przez którą w jednym kierunku płynął prąd. Miała około pięciu mil długości; była długa, ale bardzo mocna, czym trochę przypominała nasze sznury. Musieliśmy ją obciążyć, żeby była stale napięta, toteż na jednym końcu przywiązaliśmy ciężar: zużyte i niepotrzebne nam już manifiki, ukryte pod mniejszą i prostszą wersją Zimnego Czarnego Zwierciadła. Dlatego naszym pierwszym zadaniem po wynurzeniu się spod ochronnego balonu było połączenie manifików w niewielki pakiet, zamontowanie na nich drugiego lustra i przyczepienie ich do końca smyczy. Poczekaliśmy, aż Arbre zasłoni nas przed oczami Geometrów, zanim rozpoczęliśmy najdelikatniejszą — graniczącą z szaleństwem — część operacji: musieliśmy wprowadzić się w ruch obrotowy i wykorzystać siłę odśrodkową do rozwinięcia linki. Z początku nas to przerażało, dopóki obciążnik trochę się od nas nie oddalił: dopiero wtedy prędkość, z jaką my i on obracaliśmy się dookoła wspólnego środka masy, zmniejszyła się trochę i Arbre przestała nam migać w oczach z przyprawiającą o mdłości częstotliwością. Kiedy linka rozwinęła się na całą długość, szybkość obrotów stała się tak znikoma, że przestaliśmy na nią zwracać uwagę: od tej pory wykonywaliśmy jeden obrót na każde okrążenie Arbre, co oznaczało, że obciążnik cały czas znajdował się „pod” nami, linka była napięta, a Zimne Czarne Zwierciadło osłaniało nas — zgodnie z planem — „od góry”. Powolne obroty generowały namiastkę ciążenia w wysokości mniej więcej jednej setnej tego, co odczuwaliśmy na powierzchni Arbre, przez co systematycznie „spadaliśmy” do góry, oddalając się od planety, dopóki coś nas nie zatrzymało. Tym czymś był nadmuchiwany szkielet Zwierciadła: oparliśmy się o niego i pozostaliśmy do niego przytuleni, jakby przyciskał nas niewyczuwalny wiaterek.
Niedługo po zakończeniu tego manewru znaleźliśmy się nad ciemną stroną Arbre i mieliśmy doskonały widok na rozciągnięte na równiku instalacje startowe, które Piedestał poddał intensywnemu sztabowaniu. Sama planeta była w większości czarna, żyłki i plamki światła rozpościerały się tylko w rejonach umiarkowanych, wszędzie tam, gdzie mieszkali ludzie. Na tym tle zrzucane z orbity sztaby kreśliły świetliste smugi, tak jakby uwięzione pod powierzchnią Arbre bóstwa chtoniczne próbowały wydostać się na wolność, wycinając sobie drogę spawarkami. Kiedy sztaba uderzała w ziemię, jej poświata na chwilę gasła, by zaraz odrodzić się w postaci półkuli ciepłego czerwonego światła — przypominało to trochę eksplozję nuklearną, tylko bez radioaktywności. Przelatując nad lądowiskiem, z którego Jesry wyruszył w swoją pierwszą podróż kosmiczną, mogliśmy sobie dokładnie obejrzeć wymierzoną w nas czerwoną pięść. Jesry przerwał na chwilę pracę przy zasobniku i patrzył razem z nami.
Usłyszałem cichy, tępy szczęk. Spuściłem wzrok i stwierdziłem, że Arsibalt wpiął mi przewód w gniazdko na piersi kombinezonu. Od tej pory mieliśmy się porozumiewać wyłącznie w taki sposób. Uznaliśmy, że nawet krótkozasięgowa łączność radiowa byłaby zbyt ryzykowna, i po prostu połączyliśmy wszystkie kombinezony bezpośrednimi przewodami. Jak wspomniałem, nie mieliśmy już także stałej szerokopasmowej łączności z Arbre, ale Sammann zmontował łącze, które miało wysyłać i odbierać komunikaty pakietami, za pomocą skupionej, precyzyjnie wymierzonej wiązki, niemożliwej do wykrycia przez Geometrów. Od tej pory, gdyby komórka numer 87 chciała mi coś powiedzieć, informacja pojawiałaby się w postaci wiadomości tekstowej na moim wirtualnym wyświetlaczu od wewnątrz osłony hełmu — ale nie od razu: należało się spodziewać nawet dwugodzinnych opóźnień. Gdybyśmy nie wpięli się na stałe do retikuli, w ogóle nie moglibyśmy nadawać ani odbierać żadnych sygnałów.
— Jesteśmy jak linoskoczkowie — powiedział Arsibalt.
Z przyzwyczajenia spojrzałem na osłonę jego hełmu, ale zobaczyłem na niej tylko zdeformowane odbicie grzybokształtnej chmury. Przeniosłem wzrok na ekranik na piersi i ujrzałem twarz Arsibalta: patrzył w dół, na Arbre, a potem podniósł głowę, na chwilę nawiązując namiastkę kontaktu wzrokowego.
Zebrałem myśli. Była to moja pierwsza prawdziwa — czyli prywatna — rozmowa od kilku dni. Odkąd przełknąłem Pigułę i wlazłem do kombinezonu, każdy wydany przeze mnie dźwięk, każde uderzenie serca, każdy łyk wody były rejestrowane i na bieżąco przekazywane gdzieś dalej. Przyzwyczaiłem się, że każde moje słowo trafia do gryzipiórków, którzy obradują nad nim w komisjach i zachowują je w archiwach na wieki. Trudno w takich warunkach prowadzić interesujące i szczere rozmowy. Szybko jednak przyzwyczaiłem się do tego, że nie słyszę w słuchawkach głosów z komórki numer 87, a w tej chwili mogliśmy z Arsibaltem porozmawiać sam na sam. Nikt więcej się do nas nie podłączył. Zostaliśmy sami, jak podczas przechadzki po gaju arkuszowym w Edharze.
Jego wzmianka o linoskoczkach była naturalnie nawiązaniem do smyczy, którą przed chwilą rozwinęliśmy — ale wiedziałem, że chodzi mu także o coś więcej.
— Kiedy rozpakowywaliśmy jeden ładunek po drugim, cały czas rozglądałem się za…
Ugryzłem się w język, zanim przeszedłem na żargon astronautyczny. Zamierzałem powiedzieć „układem umożliwiającym wejście w atmosferę i decelerację”, ale te słowa zabrzmiałyby w tej chwili tak samo niestosownie jak w gaju arkuszowym.
— Za czymś, co umożliwiłoby nam powrót — wyręczył mnie Arsibalt.
— No właśnie. Rozpakowaliśmy cały sprzęt, większość wyrzuciliśmy, zostały same najpotrzebniejsze rzeczy i jest oczywiste, że nie mamy jak wrócić na Arbre. Nie przewidziano naszego powrotu.
Rozmyślałem o tym, obserwując następny ognisty grzyb przemykający nam pod nogami. W górnych warstwach atmosfery szybko się rozpływał i tracił kolory.
Arsibalt podjął porzucony przeze mnie wątek:
— I pomyślałeś, że później przyślą po nas jakiś pojazd. I że wystrzelą go na przykład stąd. — Wskazał grzyb, który właśnie minęliśmy. — Albo stamtąd. — W oddali, tysiące mil na wschód od niego, wyrastał już następny. — Albo z miejsca, w które celuje ta sztaba.
Miał na myśli kolejną płomienną krechę w atmosferze. Nie wiem, w co trafiła, może w fabrykę rakiet.
Krótko mówiąc, zmierzał do tego, że już jesteśmy martwi; naszą jedyną nadzieją na ocalenie było dotarcie do Daban Urnuda. Byłem trochę zły na niego, że szybciej niż ja poskładał elementy tej układanki. Pomyślałem też Znowu się zaczynał, bo niepokoiła mnie perspektywa spędzenia następnych dziesięciu godzin w stałej łączności z Arsibaltem: będę musiał odwieść go od skraju histerii i namówić do przyjęcia środków uspokajających z apteczki, która — miałem nadzieję — została wbudowana w kombinezon.
Pomyliłem się. Arsibalt trzeźwo ocenił sytuację, na pewno bardziej rzeczowo ode mnie, i wcale nie wpadł w przygnębienie. Był raczej… zamyślony.
— Kiedy zostaliśmy powołani, powiedziałeś, że chodzą słuchy, jakobyśmy mieli trafić prosto do komory gazowej — przypomniałem mu.
— To prawda. Ale wyobrażałem sobie jakąś prostszą śmierć. Szybszą. Tańszą.
To był żart tego rodzaju, że zepsułbym go, gdybym wybuchnął śmiechem. Trochę żałowałem, że Jesry i Lio nie mogli go usłyszeć. Tak czy inaczej, rozmowa się nie kleiła, aż w końcu Arsibalt odłączył się ode mnie i zaczął podłączać do innych, tak jakby przysiadał się do kolejnych stolików w refektarzu.
Miał akurat łączność z Jesrym, kiedy ten włączył smycz, czyli puścił przez nią prąd elektryczny. Oczywiście do tego, żeby obwód został zamknięty, potrzebny był jakiś sposób na to, żeby elektrony mogły wrócić do reaktora; w zwykłym sznurze do lampy od tego właśnie jest drugi przewód. Takie rozwiązanie było dla nas nie do przyjęcia, ale — na szczęście — znajdowaliśmy się w jonosferze, która rozciąga się w najwyższych partiach atmosfery: jest permanentnie zjonizowana przez promieniowanie słoneczne i dzięki temu przewodzi prąd elektryczny. Nasze elektrony miały więc otwartą drogę powrotną. Prąd płynął w smyczy w jednym kierunku, dzięki czemu w interakcji z polem magnetycznym Arbre generował ciąg — słabiutki, nieporównywalny z ciągiem silnika rakietowego, za to dający się podtrzymywać całymi dniami i umożliwiający nam wejście po spirali na pożądaną orbitę. Minęło tyle czasu, a to w dalszym ciągu była ta sama orbita, na którą wchodził Daban Urnud, kiedy z Alą śledziliśmy w praesidium jego ruch, zaznaczając na arkuszu położenie kolejnych iskierek.
Połączony z Jesrym Arsibalt pełnił rolę łącznika dla nas wszystkich. Najpierw zwrócił na siebie powszechną uwagę, wymachując rękami, a potem na migi dał nam do zrozumienia, że powinniśmy się czegoś chwycić, i zaczął odliczać na palcach. Kiedy zszedł z „pięciu” do „czterech”, jeden z palców jego szkieletowej dłoni stał się zbędny, zahaczył nim więc o uchwyt na pulpicie sterowniczym reaktora. Przy „jednym” złapał się uchwytu drugą ręką. Jesry przerzucił przełącznik.
Skutek nie był dramatyczny, ale ewidentny: smycz wygięła się w lekki łuk jak naciągnięty na wietrze sznurek. Zimne Czarne Zwierciadło odchyliło się delikatnie i ustawiło pod nowym kątem, minimalnie różnym od poprzedniego. I to wszystko. Mieliśmy napęd, równie pewny i stabilny, jak gdyby Jesry włączył silnik rakietowy. Ciąg był jednak tak słaby, że w ogóle go nie odczuwaliśmy, i musiało minąć kilka dni, żebyśmy zauważyli jakieś mierzalne efekty.
Miałem teraz parę chwil na przemyślenie słów Arsibalta. Nawet biorąc pod uwagę obrażenia Julesa i Jaada oraz moją eskapadę w pogoni za reaktorem, musiałem przyznać, że start misji, zmontowanie Zimnego Czarnego Zwierciadła, wystrzelenie wabika oraz rozwinięcie smyczy powiodło nam się znacznie lepiej i sprawniej, niż mieliśmy prawo tego oczekiwać. Nikt nie umarł, nikt nie zaginął w tajemniczych okolicznościach, nie odpłynął bezradnie w siną dal; w ogóle obeszło się bez poważniejszych wypadków i zdołaliśmy zebrać wystarczającą ilość ładunku. A ponieważ to właśnie początek misji zapowiadał się najbardziej niebezpiecznie, takie rozmyślania wprawiły mnie w doskonały nastrój — dopóki dziesięć sekund trzeźwej refleksji nie uświadomiło mi, że w gruncie rzeczy podjęliśmy misję samobójczą.