Pyerd: (1) We fluksyjskim u schyłku Epoki Praksis i w początkach Rekonstrukcji: pejoratywne określenie wszelkiego fałszu, w szczególności celowych kłamstw i prób zaciemniania obrazu spraw. (2) W orthyjskim: formalne, bezstronne określenie przemówienia (najczęściej, choć nie zawsze, o charakterze handlowym lub politycznym) obfitującego w eufemizmy, użyteczne niedopowiedzenia, otępiające powtórzenia i inne fortele retoryczne mające na celu wytworzenie wrażenia, że coś naprawdę zostało powiedziane. (3) Według Rycerzy Saunta Halikaarna (zakonu radykałów utworzonego w drugim tysiącleciu p.r.): wszelkie przemowy i pisma dawnych sfeników, mistagogów ze Starej Epoki Matemowej, instytucji politycznych i handlowych Epoki Praksis, a po Rekonstrukcji także wszystkich tych, którzy (zdaniem Rycerzy) skalali się rozumowaniem proceńskim. Chętne i głośne posługiwanie się tym określeniem dla przerywania wykładów, dialogów, a nawet prywatnych rozmów, pogłębiło rozdźwięk między proceńczykami i halikaarnijczykami, charakteryzujący świat matemowy w okresie przed Trzecią Łupieżą. Na krótko przed samą Łupieżą Rycerze Saunta Halikaarna zostali odrzuceni, przez co niewiele dziś o nich wiadomo (fakt, że ich postaci nierzadko przewijają się w spektaklach rozrywkowych w Saeculum, wynika z częstego mylenia ich z Inkanterami). Uwaga dotycząca stosowania: Kiedy słowo to zostaje głośno wykrzyknięte w kredowni lub refektarzu, wywołuje skojarzenia ze znaczeniem (3) i związanymi z nim wydarzeniami, wobec czego nie należy go w ten sposób używać. Wypowiedziane spokojnym tonem (w świecie matemowym), najczęściej przyjmuje znaczenie (2), które dawno już utraciło wszelkie wulgarne konotacje. W Saeculum słowo to w znaczeniu (2) bywa często mylone z (1) i uważane jest za niegrzeczne bądź nawet wulgarne. Mentalność posługujących się pyerdem mieszkańców extramuros sprawia, że są bardziej niż inni skłonni do obrażania się (lub udawania obrażonych), kiedy ktoś wytknie im nadużywanie pyerdu. Dla obserwatora wywodzącego się ze świata matemowego jest to sytuacja bez wyjścia: może albo użyć tego „obelżywego” określenia bez ogródek, narażając się na otrzymanie etykietki osoby opryskliwej i wykluczenie z uprzejmej konwersacji, albo wyrazić swoją opinię nie wprost, czyli samemu posłużyć się pyerdem i w ten sposób wzmocnić przeciwnika. Najprawdopodobniej właśnie ta ostatnia właściwość pyerdu tłumaczy jego trwałość i niepodatność na zmiany, ale rozstrzygnięcie tej kwestii wykracza poza ramy przyjęte dla Słownika i lepiej zostawić je hierarchom na co dzień stykającym się z Saeculum i jego problemami.
Udało się postawić namiot. Wykonane z nowomaterii wsporniki, pochodzące z czasów założenia koncentu, o zmierzchu zaczęły emanować łagodne światło, które płynęło zewsząd jednocześnie. Nawet fraa Mentaxenes wyglądał w nim dobrze i zdrowo. A pod tym zadaszeniem tysiąc dwustu gości, trzystu decenarystów i pięciuset unarystów świętowało Dziesiątą Noc.
Uroczystość ta wywodziła się z festiwalu dożynkowego, przypadającego pod koniec roku kalendarzowego. Dzięki specjalistom od manipulowania sekwencjami już przed Drugą Łupieżą doczekaliśmy się roślin, które można było uprawiać przez okrągły rok; w cieplarniach mniej odporne odmiany owocowały nawet w środku zimy — ale nie umywały się do naturalnych płodów pochodzących z kłębów.
Ideę kłębów wymyślili (na długo przed Cnoüsem) ludzie zamieszkujący drugi kraniec świata, daleko od Ethras i Bazu. Pod koniec lata wyrastająca wprost z ziemi kukurydza sięgała na wysokość głowy dorosłego człowieka, ciężka od różnokolorowych ziaren. Zanim jednak osiągnęła ten stan, pełniła rolę tyczki dla pnących się po niej pędów fasoli, która dawała nam białko, a przy okazji wiązała w ziemi azot, na czym korzystała także kukurydza. W sieci fasolowych pnączy rosły trzy dalsze odmiany warzyw. Najwyżej, niedostępne dla robaków, dojrzewały czerwone, żółte i pomarańczowe tomety — źródło witamin i znakomite uzupełnienie sałatek, gulaszów i sosów. Po ziemi wiły się łodygi różnych odmian tykw, a pośrodku zwieszały się puste w środku owoce papryki. Pod ziemią rosły dwa gatunki bulw, a warzywa liściaste zbierały każdą odrobinę światła. Pierwotne kłęby obejmowały osiem rodzajów roślin; na przestrzeni mileniów ich właściciele udoskonalili ich uprawę najbardziej jak tylko się dało bez ingerencji w ich sekwencje. Nasze kłęby, współczesne, były jeszcze wydajniejsze i bogatsze o dalsze cztery gatunki, z których dwa dodano tylko po to, żeby wzbogacały glebę. O tej porze roku kłęby, pielęgnowane od czasu wiosennej odwilży, prezentowały się najwspanialej; o podobnej różnorodności kolorów i aromatów mieszkańcy extramuros mogli tylko pomarzyć. Właśnie dlatego był to czas apertu: mieszkańcy matemu chcieli podzielić się swoją pomyślnością z braćmi z extramuros, a przy okazji odciążyć ich od dzieci, które mogłyby nie przetrwać zimy.
Zająłem miejsca Cord i jej przyjacielowi, Roskowi. Cord przyprowadziła dodatkowo naszego kuzyna, Datha, który miał piętnaście lat. Słabo go pamiętałem, ale utkwiło mi w pamięci, że regularnie trafiał do Kolegium Lekarskiego na leczenie przeróżnych niewiarygodnych urazów. Najwidoczniej cudem przeżył dzieciństwo, a teraz z okazji apertu przywdział nawet jakieś znośne ubranie. Gąszcz kręconych brązowych włosów skrywał blizny i ślady ran głowy.
Arsibalt postarał się o miejsce naprzeciwko „niesamowitej” Cord i najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z roli, jaką odgrywał towarzyszący jej Rosk. Jesry wraz z całą rodziną usadowił się przy sąsiednim stole, przez co siedzieliśmy plecami do siebie, a potem zawołał Orola i namówił go, żeby dosiadł się do nas. Orolo przyciągnął z kolei uwagę Lio i innych samotników, i nasz stół pomału się zapełnił.
Dath był uroczo bezpośrednim dzieciakiem i miał cudowną zdolność zadawania nawet najbardziej podstawowych pytań bez cienia zażenowania. Próbowałem udzielać mu odpowiedzi w podobnym duchu.
— Wiesz, że sam jestem slogiem, kuzynie — powiedziałem. — Różnica między nami i slogami nie polega na tym, że my jesteśmy mądrzejsi. To nie ulega wątpliwości.
Ten temat wypłynął w naszej dyskusji, kiedy ludzie przy stole jedli, pili, rozmawiali i śpiewali już dostatecznie długo, aby ten brak różnic rzeczywiście stał się oczywisty. Dath, którego rozum szczęśliwie przetrwał nieszczęścia wieku dziecięcego, zdążył już to zaobserwować; widziałem to po jego minie. Zadał więc pytanie, po co budujemy mury i tworzymy podział na intramuros i extramuros?
Orolo musiał coś usłyszeć, bo odwrócił się i spojrzał na niego ciekawie.
— Byłoby ci łatwiej to zrozumieć, gdybyś zobaczył matem punktowy — zauważył.
— A co to takiego?
— Są takie matemy, które mieszczą się w jednopokojowym mieszkaniu a całe ich wyposażenie stanowi elektryczny zegar wiszący i dobrze zaopatrzona biblioteczka. Mieszka w nim jeden deklarant, całkiem sam, bez szpilu i bez piszczka. Raz na kilka lat odwiedza go inkwizytor, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku.
— Jaki to ma sens? — spytał Dath.
— To jest właśnie pytanie, nad którym chciałbym, żebyś się zastanowił — odparł Orolo i wrócił do przerwanej rozmowy z Jesrym.
Zniecierpliwiony Dath rozłożył ręce, a my z Arsibaltem parsknęliśmy śmiechem — chociaż wcale nie śmialiśmy się z niego.
— Właśnie w taki sposób ojciec Orolo odwala czarną robotę — wyjaśniłem.
— Dziś w nocy, zamiast spać, będziesz się przewracał z boku na bok i zastanawiał, co miał na myśli — uzupełnił Arsibalt.
— Może byście mi pomogli? — poprosił Dath. — Nie jestem przecież fraa!
— Co sprawia, że ktoś chce siedzieć zamknięty w pokoju i medytować? — zapytał Arsibalt. — Jakie trzeba mieć cechy charakteru, żeby uznać, że w ten sposób warto przeżyć życie?
— Nie wiem. Może oni są nieśmiali? Albo się boją otwartej przestrzeni?
— Agorafobia to nie jest dobra odpowiedź — burknął Arsibalt.
— Pomyśl, co by było, gdyby miejsca, które odwiedzasz pracując, i problemy, z którymi się stykasz, okazały się ciekawsze od otaczającego cię świata? — podsunąłem.
— Nooo…
— Można powiedzieć, że różnica między nami i wami polega na tym, że my zostaliśmy zarażeni wizją… innego świata.
Chciałem początkowo powiedzieć „wyższego” lub „lepszego”, ale ostatecznie poprzestałem na „innym”.
— Nie podoba mi się ta metafora z zarażeniem — zaczął Arsibalt po orthyjsku, ale szturchnąłem go kolanem pod stołem.
— Tak jakby… innej planety? — spytał Dath.
— Ciekawe porównanie — przyznałem. — Większość z nas nie nazwałaby go „inną planetą” w takim sensie, jak przedstawiają to szpile fantastyczne. To może być przyszłość naszego świata. Albo wszechświat równoległy, do którego nie możemy się przedostać. Albo po prostu fantasmagoria. Ale bez względu na to, co to jest, żyje w naszych sercach i ze wszystkich sił staramy się tam dotrzeć.
— Jak ten świat wygląda?
Zza moich pleców doleciała melodyjka z czyjegoś piszczka. Nie była specjalnie głośna, ale miała w sobie coś takiego, że przez chwilę nie byłem w stanie myśleć o niczym innym.
— Tego na pewno w nim nie ma — odparłem.
Sygnał rozbrzmiewał już dłuższą chwilę, zanim obejrzałem się przez ramię. W promieniu dwudziestu stóp wszyscy wpatrywali się w starszego brata Jesry’ego, który rozpaczliwie obmacywał ubranie w poszukiwaniu kieszeni zawierającej piszczek, aż w końcu wyjął go i uciszył, po czym wstał (jakby do tej pory nie dość zwrócił na siebie uwagę) i głośno się przedstawił.
— Tak, doktorze Grane? — ciągnął, wpatrując się w przestrzeń niczym jakiś święty mąż. — Rozumiem… Tak, rozumiem. Czy mogą się przenosić na ludzi? Naprawdę?! Ja tylko żartowałem, doktorze. Po czym można poznać, że do tego doszło?
Ludzie wrócili do jedzenia, ale rozmowa się nie kleiła: głośne wypowiedzi brata Jesry’ego poważnie utrudniały konwersację.
Arsibalt odchrząknął — w taki sposób, jak tylko Arsibalt potrafił: brzmiało to, jakby nadchodził koniec świata.
— Zaraz przemówi Prymas — obwieścił.
Spojrzałem na Jesry’ego, który zorientował się już w sytuacji i wymachując rozpaczliwie rękami, usiłował uciszyć brata, ten jednak patrzył przez niego na wylot, jakby Jesry w ogóle nie istniał; negocjował właśnie cenę hurtową tkanek z biopsji, a był naprawdę twardym negocjatorem. Siedzące obok kobiety (siostry i szwagierki Jesry’ego) zawstydziły się i zaczęły go ciągnąć za rękaw. Odwrócił się i odszedł od stołu.
— Może pan powtórzyć, doktorze? Nie zrozumiałem tego ostatniego zdania… Coś o larwach…
Na jego obronę trzeba przyznać, że kiedy rozejrzałem się dookoła, stwierdziłem, że jest jednym z wielu gości, którzy w takim czy innym celu korzystali akurat z piszczków.
Statho przemawiał już dwukrotnie. Pierwszy raz zabrał głos niby po to, żeby wszystkich powitać, ale w rzeczywistości chciał nas ponaglić do szybszego zajęcia miejsc. Za drugim zaintonował Inwokację, napisaną osobiście przez Diaksa, zanim jeszcze zagoiły mu się pęcherze od grabi na rękach.
Gdyby usłyszał ją sentymentalny entuzjasta, wielbiący liczby i władający protorthyjskim, mógłby się poczuć niechcianym gościem, ale zdaniem wszystkich innych Inwokacja dodawała splendoru całej uroczystości.
Tym razem Prymas poinformował wszystkich zebranych, że za chwilę zabawi nas kontyngent edharczyków. Nie najlepiej mówił po fluksyjsku i użył takiego sformułowania, jakby nakazywał się nam bawić, co wywołało salwę śmiechu. Zdumiony Statho musiał poprosić inkwizytorów (którzy siedzieli obok niego przy głównym stole) o wyjaśnienie.
Trzech fraa i dwie suur odśpiewali pięcioczęściowy motet, a dalszy tuzin deklarantów kłębił się przed nimi; w rzeczywistości wcale się nie kłębił, ale tak to wyglądało z miejsca, gdzie siedziałem. Każde z nich reprezentowało indeks górny lub dolny w teorycznym równaniu uwzględniającym tensory i pewną metrykę. Biegając w tę i z powrotem, spotykając się, przecinając sobie nawzajem drogę i zamieniając się miejscami, odtwarzali wyliczenie krzywizny czterowymiarowej rozmaitości, z uwzględnieniem kolejnych etapów symetryzacji, antysymetryzacji oraz podnoszenia i obniżania indeksów. Dla człowieka nieobeznanego z teoryką ich zachowanie musiało przypominać wiejskie pląsy. Muzyka brzmiała cudownie — nawet przerywana co kilka sekund trelami piszczków.
Wróciliśmy do jedzenia i picia. Fraa z Nowego Kręgu odśpiewali swój przygotowany hymn i spotkał się on ze znacznie cieplejszym przyjęciem niż taniec tensorowy. Znów pojedliśmy i popiliśmy. Statho precyzyjnie kierował przebiegiem uroczystości, tak jak Cord sterowała swoim pięcioosiowym frezem. Zwykle nie widzieliśmy, żeby specjalnie się wysilał, ale tego wieczoru naprawdę zapracował na swoje piwo. Dla gości była to po prostu darmowa wyżerka z atrakcjami, tymczasem byliśmy świadkami rytuału równie starego i ważnego jak certyfik, który wymagał odhaczenia pewnych obowiązkowych pozycji, jeśli nie chcieliśmy narazić się na krytykę ze strony Inkwizycji. Zresztą Statho należał do ludzi, którzy odprawiliby Dziesiątą Noc jak należy nawet, gdyby Varax i Onali nie siedzieli tuż obok i nie prosili, żeby podał im sól.
Prymas przedstawił fraa Haligastreme, który wystąpił naprzód, żeby powiedzieć parę słów w imieniu kapituły edharczyków. Próbował poruszyć temat, który wyjaśniałem wcześniej Dathowi, i wyłożył się na nim gorzej ode mnie. Kiedy zapytało się go o coś znienacka, potrafił być najzabawniejszym człowiekiem na świecie, ale jeśli miał czas przygotować się do wystąpienia, musiało się ono skończyć katastrofą, zwłaszcza gdy dzwonki piszczków co rusz go dekoncentrowały. Z całej jego przemowy utkwiła mi w pamięci tylko końcówka:
— Pewnie wydaje się wam to wszystko trochę niejasne, ale taka właśnie jest prawda. Jeżeli komuś to przeszkadza, nie będzie się tu dobrze czuł, ale jeśli słuchając mnie, poczuliście ulgę, to chyba znaleźliście się we właściwym miejscu i warto byłoby się zastanowić, czy nie chcecie u nas zostać.
Następny był Corlandin z kapituły Nowego Kręgu.
— Ostatnie dziesięć dni spędziłem z rodziną — zaczął, uśmiechając się do gromadki miastowych, którzy odpowiedzieli mu uśmiechami. — Moi bliscy byli tak mili, że podczas apertu urządzili zjazd rodzinny. Wszyscy prowadzą intensywne życie w swoim świecie, tak jak ja tutaj, ale na te dziesięć dni odłożyliśmy na bok obowiązki, zapomnieliśmy o karierach, porzuciliśmy inne zobowiązania, żeby po prostu pobyć razem.
— Ja głównie oglądałem szpile — mruknął Orolo. Usłyszało go najwyżej pięciu z nas. — Takie z mnóstwem wybuchów. Przy niektórych całkiem nieźle się bawiłem.
— Przyrządzenie kolacji, czyli całkiem zwyczajna czynność, którą rutynowo wykonujemy po to, by nie umrzeć z głodu, nabrało nagle nowego wymiaru. Nacięcia wykonane przez ciotkę Prin na przypieczonej skórce ciasta stały się czymś więcej niż otworami wentylacyjnymi, przez które ze środka uchodził nadmiar powietrza. Były częścią rytuału sięgającego wiele pokoleń wstecz, inwokacją, jeśli można się tak wyrazić, do naszych przodków, którzy postępowali tak samo. Opowieść o tym, jak dziadek Myrt czyścił rynnę i spadł z dachu nad gankiem, nie była zwyczajnym sprawozdaniem z remontu domu i przestrogą przed związanymi z nim niebezpieczeństwami, lecz wyrazem naszej wzajemnej miłości, pełnym śmiechu, łez, a czasem jednego i drugiego jednocześnie. Można by więc powiedzieć, ze nic nie było takie, jakim się na pozór wydawało. W innym kontekście mogłoby to zabrzmieć złowrogo, ale w tym wypadku nie mogło być mowy o takiej pomyłce i wszyscy to rozumieliśmy. Wy też byście to zrozumieli. I właśnie tak to wygląda u nas w koncencie. Dziękuję.
Corlandin usiadł.
Pomruk obruszonych deklarantów, którzy wcale nie byli przekonani, że się z nim zgadzają, został zagłuszony oklaskami większości słuchaczy. Biedna suur Frandling była następna w kolejności: wstała i zaczęła opowiadać o Zreformowanych Faanach Starych, ale równie dobrze mogłaby w tej chwili cytować wyimki z ekonomicznej bazy danych. Elokwencja jej przedmówcy (albo gładkość jego wypowiedzi) zirytowała większość deklarantów, wśród nich Orola, który jednak uczciwie przyznał, że Corlandin załagodził niezręczną sytuację i z pewnością zaskarbił nam trochę współczucia extramuros.
— Po czym poznać, że ktoś jest naprawdę wyszczekany? — zagadnął mnie półgłosem Jesry.
— No dobrze, zagiąłeś mnie. Po czym?
— Po tym, że nie przyjdzie ci do głowy tak pomyśleć, dopóki nie wytknie tego ktoś starszy i mądrzejszy. A wtedy czerwienisz się ze wstydu.
Znowu zabrzmiała muzyka i większość z nas, deklarantów, zerwała się z miejsc, żeby sprzątnąć ze stołów i podać deser. Rozrywki, wcześniej trochę deprymujące, stały się przystępniejsze dla gości. Wiele pieśni świątecznych, odtwarzanych o tej porze roku w sklepach i windach, wywodziło się ze skomponowanej w matemach muzyki liturgicznej, przy okazji apertów przesączającej się extramuros, toteż goście byli mile zaskoczeni, słysząc znajome dźwięki dobywające się z ust zakutanych w zawoje dziwaków.
Na deser podaliśmy płaskie torty, pieczone i serwowane na szerokich blachach. Jeden z nich nieprzypadkowo wylądował przed Arsibaltem, który od razu sięgnął po podaną wraz z ciastem łopatkę — płaski metalowy sztuciec wielkości dziecięcej dłoni. Zanim jednak zaczął kroić tort, powstrzymałem go. Przyszedł mi do głowy pewien pomysł.
— Niech Dath go pokroi — powiedziałem.
— Jesteśmy gospodarzami — odmruknął Arsibalt. — Powinniśmy obsługiwać gości…
— Dobrze, podamy im porcje tortu, ale niech Dath go pokroi — uparłem się.
Wyrwałem mu łopatkę z ręki i wcisnąłem ją w dłoń Datha, który spojrzał na mnie z powątpiewaniem. Pomogłem mu, ale kazałem pokroić tort w pewien bardzo konkretny sposób, zilustrowany starym dowodem geometrycznym[1], którego Orolo nauczył mnie, gdy dopiero co zostałem fidem i przepłakałem całą noc z tęsknoty za dawnym życiem. Zajęło nam to dłuższą chwilę, ale kiedy uporaliśmy się z tym zadaniem, po twarzy Datha poznałem, że zrozumiał lekcję, i mogłem mu pogratulować.
— Doskonale — powiedziałem. — Właśnie odtworzyliśmy dowód geometryczny, który liczy sobie tysiące lat.
— To wtedy już znali takie ciasta?
— Nie, ale mieli ziemię i inne rzeczy, które musieli mierzyć i dzielić. Ta sama sztuczka sprawdza się także w innych sytuacjach.
— Mhm. — Dath pochłonął wierzchołek swojego kawałka tortu.
— Mówisz „mhm”, jakby to była błahostka, ale dla nas to wielka rzecz. Dlaczego sposób podzielenia tortu nadaje się do zastosowania przy podziale działki? Przecież ciasto i ziemia to dwie zupełnie różne rzeczy.
Trochę zamieszaliśmy w głowie Dathowi, który chciał po prostu zjeść kawałek ciasta, ale Cord szybko zorientowała się w sytuacji.
— Mam nad Dathem pewną przewagę — wtrąciła. — W pracy często rozważam różne problemy geometryczne. Ale odpowiedź jest taka, że geometria to… geometria. W czystej postaci. Nie ma znaczenia, do czego w praktyce zechcesz ją zastosować.
— Co ciekawe, podobne stwierdzenie odnosi się nie tylko do geometrii, ale także do innych dziedzin teoryki — powiedziałem. — Powiedzmy, że udowodnisz jakieś twierdzenie. Później ktoś inny może je udowodnić w zupełnie inny sposób, ale uzyska dokładnie ten sam wynik. I bez względu na to, kto i w której epoce będzie o tych dowodach dyskutował, obojętne, czy będzie je odnosił do tortu, czy pastwiska, zawsze uzyska tę samą odpowiedź. Wydaje się, że takie uniwersalne prawdy pochodzą z innego świata, z innego wymiaru egzystencji. To naturalne, że wierzymy w to, że ten inny świat naprawdę istnieje i jest czymś więcej niż tylko wytworem naszej wyobraźni. Chcielibyśmy się do niego przenieść.
— Najlepiej nie umierając po drodze — wtrącił Arsibalt.
— Kiedy wycinam jakiś element, bywa, że nie mogę przestać o nim myśleć — przyznała Cord. — Nie śpię, tylko cały czas wyobrażam sobie jego kształt. Czujecie coś podobnego, kiedy myślicie o swoich pracach?
— Naturalnie, czemu mielibyśmy nie czuć? Fascynację geometrią nosisz cały czas w głowie. Ktoś mógłby powiedzieć, że to tylko układ neuronów w mózgu, które w taki a nie inny sposób zostały połączone przez impulsy elektryczne, co nie zmieni faktu, że jest to niezależna rzeczywistość. I rozmyślanie o niej stanowi dla ciebie interesujący i satysfakcjonujący sposób spędzania czasu.
Rosk był terapeutą manualnym: nakładał ręce na ludzi i w ten sposób ich naprawiał.
— Miałem kiedyś pacjenta, który cierpiał z powodu ucisku na nerw, wywołanego niewłaściwą postawą — wtrącił. — Rozmawiałem o tym z moim nauczycielem przez piszczek: bez obrazu, tylko sam dźwięk. Odbyliśmy długą dyskusję o tym nerwie, o otaczających go mięśniach i ścięgnach, o tym, jak powinienem nimi manipulować, żeby zmniejszyć dolegliwość… I nagle uświadomiłem sobie, jakie to dziwne: obaj odnosiliśmy się do obrazu ciała tego człowieka, do modelu, który istniał w naszych głowach, ale także…
— Ale także w jeszcze innym miejscu — podpowiedziałem. — Wspólnym.
— Takie miałem wrażenie. W pierwszej chwili trochę się zląkłem, ale później przestałem o tym myśleć, żeby nie wyjść na dziwaka.
— Ten pomysł napawa ludzi lękiem od czasów Cnoüsa, a my tutaj mamy przytułek dla wszystkich tych, którzy nie mogą się od takich myśli opędzić — stwierdziłem. — Nie każdy się tu odnajdzie, ale to nieszkodliwe miejsce.
— Przynajmniej od czasu Trzeciej Łupieży — zauważył Rosk.
Stwierdzenie to samo w sobie było nad wyraz nieuprzejme, a beztroski ton Roska wzmocnił to wrażenie dziesięciokrotnie. Cord poczerwieniała na twarzy; domyślałem się, że po kolacji będą sobie mieli co nieco do powiedzenia. Nikt nie wiedział, czy Rosk zdaje sobie sprawę, jak potworną rzecz powiedział.
Ludzie zaczęli nas uciszać, ponieważ zbliżała się ta chwila rytu, w której przy głównym stole przedstawiano nowo przyjętych deklarantów. Kolekta objęła ośmioro podrzutków. Jedna z dziewczynek była chorowita i miała zostać w matemie jednorocznym, gdzie lekarze mogli się nią swobodnie zaopiekować. Dwójka zachowała jeszcze pępowiny, co oznaczało, że trafią do milenarystów, z krótkim przystankiem po drodze: mieliśmy je przenieść przez labirynt i oddać setnikom. Pozostałą piątka — minimalnie starsza, bez pępowin — miała trafić do setników.
Doczekaliśmy się także trzydziestu sześciu starszych kolektantów, z których siedemnastu (wśród nich Barb) miało trafić bezpośrednio do naszego matemu, a pozostałych czekał najpierw roczny pobyt u jednorazowców; przy odrobinie szczęścia mogli w przyszłości awansować.
Tuzin jednorazowców z poprzedniego roku awansował do naszego matemu. Dalsza dziewiątka przybyła do nas z innego koncentu, położonego w górach i tradycyjnie zasilającego nas świeżą krwią.
Wszystkich tych nowicjuszy zgromadzono przy głównym stole, powitano i nagrodzono oklaskami. Następnego dnia, po zamknięciu bramy, czekała ich druga, bardziej monotonna ceremonia powitalna, ale tego wieczoru to władze Saeculum zabawiały nas swoją specyficzną odmianą monotonii. Zgodnie z wielowiekową tradycją najwyższy rangą gryzipiórek obecny na kolacji powinien wstać i oficjalnie przekazać nam dzieci, które z tą chwilą opuszczały świat sekularny i przechodziły pod jurysdykcję matemową. Od tej pory to my mieliśmy zapewnić im dach nad głową, karmić je, opiekować się nimi w chorobie, urządzić im pogrzeb, gdyby zmarły, i wymierzyć karę, gdyby zachowywały się niewłaściwie. Ich sytuację można by porównać do zrzeczenia się obywatelstwa jednego kraju i przyjęcia drugiego — czyli z formalnego punktu widzenia był to akt niezwykłej wagi, który należało potwierdzić stosownie uroczystymi formułami i biciem w dzwon. Na mocy niemal równie wiekowej tradycji wzmiankowany wyżej urzędnik korzystał z nadarzającej się okazji, żeby „wygłosić krótki komentarz”.
W tym wypadku najważniejszym gryzipiórkiem był przybrany sznurem dziwoląg, który w pierwszym dniu apertu zameldował się o świcie przy Bramie Dekady wraz z towarzyszącym mu kontyngentem. Okazało się, że jest burmistrzem miasteczka.
Zaczął od tego, że podziękował dosłownie wszystkim — od samej góry (od Boga) do samego dołu i z powrotem do góry, na wszelki wypadek dorzucił ogólnikowe podziękowanie dla wszystkich pominiętych ludzi oraz istot nadnaturalnych, po czym przeszedł do rzeczy:
— Nawet ci z was, którzy mieszkają w Sauncie Edharze, z pewnością słyszeli już o tym, że nadzwyczajna korekta granic prefektur, zarządzona przez Jedenasty Krąg Arcymagistrów, zmieniła krajobraz polityczny, i to w sensie jak najbardziej dosłownym. Rada Plenarna Odzyskanych Satrapii podjęła decyzję bez precedensu i ulokowała pięć z ośmiu tetrarchii w zasięgu nowego pokolenia przywódców, którzy, co mogę wam uroczyście obiecać, będą znacznie bardziej niż ich poprzednicy wyczuleni na wartości hołubione przez wyborców należących do Nowego Antybazu, a także obywateli należących do innych ark lub nienależących do żadnej, a podzielających nasze zatroskanie…
— Skoro jest ich osiem, to dlaczego nazywa się je tetrarchiami? — zapytał Orolo.
Ojciec Jesry’ego posłał mu zirytowane spojrzenie. Bardzo uważnie słuchał burmistrza; ba, robił notatki z jego wystąpienia.
— Pierwotnie były cztery — odparł Arsibalt. — Nazwa została.
Ojciec Jesry’ego rozluźnił się trochę, myśląc, że nieprzewidziana przerwa na tym się zakończy — ale ona dopiero się zaczynała.
— Co to jest Nowy Antybaz? — zainteresował się Lio.
Brat Jesry’ego próbował go uciszyć, ale ku mojemu zdumieniu sam Jesry się za nim wstawił:
— My nie kazaliśmy ci siedzieć cicho, kiedy pokrzykiwałeś o tych waszych larwach.
— Właśnie że kazaliście.
— To pewnie eufemistyczne określenie jakiegoś nowego pomysłu Niebiańskiego Strażnika — powiedziałem, zwracając się do Lio i ściągając na siebie prawdziwą lawinę gniewnych szeptów.
Ojciec Jesry’ego westchnął, jakby w ten sposób mógł się wznieść ponad nasze spory, i przyłożył stuloną dłoń do ucha. Ale było już za późno: zdążyliśmy zasadzić szybko rozgałęziające się drzewo argumentów i kontrargumentów. Burmistrz rozwodził się nad urodą naszego zegara, majestatycznością tumu, cudownym śpiewem naszych fraa i suur. Nie powiedziałby nic, co nie ociekałoby słodyczą, ale mnie i tak ciarki przechodziły po plecach, jakby właśnie namawiał wszystkich swoich wyborców, żeby zgromadzili się pod bramą naszego matemu z butelkami benzyny w rękach. Spór Jesry’ego z bratem przerodził się w sporadyczną wymianę ognia nad stołem, powstrzymywaną przez gniewne spojrzenia i łapanie za łokcie ze strony rozdrażnionych kobiet, które bez słowa sformowały siły rozjemcze. Brat Jesry’ego uznał, że wdając się w rozważania o liczbie tetrarchii i dzieląc włos na czworo, wyszliśmy na marnych pedantów, na co Jesry poinformował go, że przedstawiona przez niego ikonografia narodziła się przed powstaniem miasta-państwa Ethras.
Lio gdzieś zniknął — dyskretnie i po cichu; musiał się tej sztuczki nauczyć z któregoś podręcznika drogi dzwoneczków. Nie znosił wszelkich konfliktów, co było zdumiewające u człowieka, który tyle czasu poświęcał na naukę walki.
Odczekałem, aż zabrzmi dzwon zapowiadający powitanie kolektantów, po czym wstałem od stołu i odszedłem, kiedy wszyscy zaczęli klaskać. Musiałem zaczerpnąć świeżego powietrza. Zgodnie z tradycją wraz ze zbliżaniem się świtu i chwili zamknięcia bram malał animusz bawiących się gości, rosło zaś tempo sprzątania ze stołów, nie musiałem się więc obawiać, że przegapię coś ważnego.
Łąkę oświetlał jesienny księżyc w pełni. Jego promienie przenikały przez poły namiotu, który — kiedy odwróciłem się i spojrzałem na niego od zewnątrz — sam przywodził na myśl olbrzymi księżyc koloru słomy, na wpół zatopiony w mrocznym morzu. Na jego tle rozpoznałem sylwetkę Lio, poruszającego się dziwacznym, jakby tanecznym krokiem, niebędącym u niego niczym niezwykłym. Jednym końcem zawoju owinął sobie skromnie lędźwie, za to z drugim wyczyniał prawdziwe cuda: wystrzeliwał go do przodu jak mydliny z kubła, czekał, aż powoli opadnie na ziemię, a po chwili ściągał go i zbierał w dłoni; to samo ćwiczył wcześniej przed posągiem saunty Frogi. Widok był dziwnie fascynujący, a ja nie byłem jedynym widzem: wokół Lio zebrało się już paru gości. Czterech. Barczyści mężczyźni w identycznych bluzach. Z numerami na plecach.
Lio zarzucił zawój na głowę numeru 86, upodabniając go do ducha. Materiał miotał się i falował gwałtownie, gdy ofiara próbowała się z niego wyplątać, ale owinięta tkaniną głowa tkwiła nieruchomo, stanowiąc doskonały cel. Stopa Lio trafiła w nią bezbłędnie po perfekcyjnie wykonanym kopnięciu z wyskoku.
Zacząłem biec w ich stronę.
86 przewrócił się na plecy. Rozpędzony Lio spadł w tym samym miejscu: lądując na torsie przeciwnika, zamortyzował upadek i sprytnie odturlał się na bok. Przykucnął nisko jak pająk i wyszarpnął zawój. 79 skoczył na niego, ale Lio zszedł z linii ciosu, oplótł mu zawojem nogi i wstał gwałtownie, zabierając ze sobą kolana przeciwnika. 79 zanurkował głową w dół, nie zdążył podnieść — a właściwie opuścić — rąk na czas i zarył twarzą w ziemię. Przez ułamek sekundy po tym, jak Lio wyswobodził zawój, 79 trwał nieruchomo w pozycji do góry nogami, w rozkroku — dopóki Lio nie wyrżnął go łokciem w krocze i nie odwrócił się na spotkanie następnego wroga.
A był nim numer 23, który właśnie szarżował. Lio odwrócił się na pięcie i zaczął uciekać — ale niezbyt szybko, tak że 23 go doganiał. Pech chciał, że stąpnął na zawój, ciągnący się za Lio po trawie. Zachwiał się i zgubił rytm i tak już niezbyt równego biegu. Lio wyczuł, co się dzieje (nie mogło być inaczej, skoro drugim końcem zawoju miał obwiązane krocze), okręcił się i szarpnął. 23 cudem nie stracił równowagi, ale słono za to zapłacił: potknął się i zgięty wpół poleciał naprzód, jakby chciał uderzyć Lio z byka. Lio wystawił nogę, położył mu rękę na potylicy i wykorzystując jego impet, przerzucił go przez kolano. 23 nie umiał upadać: wyrżnął barkiem o ziemię, odbił się i wylądował ciężko na grzbiecie. Wiedziałem, co go teraz czeka: Lio szykował się do zadania „śmiertelnego ciosu” prosto w odsłoniętą szyję — i wyprowadził go, ale w ostatniej chwili zatrzymał rękę (tak jak zawsze to robił, bawiąc się ze mną), zamiast zmiażdżyć przeciwnikowi tchawicę.
Został jeszcze jeden — dosłownie „jeden”, bo z ogromną jedynką na plecach. I z ręką na temblaku. Drugą, sprawną ręką grzebał gorączkowo w kieszeniach leżącego na ziemi 86. Kiedy w końcu znalazł to, czego szukał, wstał i wycelował w naszą stronę coś, co moim zdaniem wyglądało jak pistolet.
Klamra na jego kręgosłupie eksplodowała światłem, błyskając na przemian czerwono i niebiesko. Z jego ust dobyło się pospolite przekleństwo. Wypuścił broń z ręki i osunął się na ziemię: wszystkie mięśnie w jego ciele zwiotczały w tym samym momencie, kiedy impuls z klamry zakłócił ich funkcjonowanie. Czterej napastnicy leżeli na ziemi, na łące panowała cisza zakłócana tylko żałobnym zawodzeniem ich piszczków.
Niedaleko od nas ktoś zaczął klaskać. Jeden człowiek. Domyśliłem się, że to jakiś slog, który za dużo wypił, ale spojrzawszy w jego kierunku, ze zdumieniem stwierdziłem, że ma na sobie regularny zawój z kapturem. Pokrzykiwał starorthyjskie słowo oznaczające „hurra!”, „dobra robota!”, „świetnie!”.
Zacząłem pomału przesuwać się w jego stronę.
— Mam nadzieję, że jesteś zalany w pestkę! — zawołałem. — Bo jeśli nie, to musisz być po prostu głupi. Mogłeś zginąć. Zresztą nawet jeśli taki z ciebie tuman, to nie mogłeś chyba nie zauważyć, że kręci się tu dwójka inkwizytorów.
Nieznajomy odrzucił kaptur. Rozpoznałem Varaksa z Inkwizycji.
Nie wiem, jaką miałem minę, ale wydaje mi się pewne, że Varax dawno już nie widział czegoś równie zabawnego — chociaż starał się nie dać tego po sobie poznać.
— Wyobrażenia ludzi na nasz temat nigdy nie przestają mnie zdumiewać — powiedział. — Podobnie jak ich pomysły na to, co nas sprowadza. Ale to nieważne, zapomnijmy o tym. — Przeniósł wzrok na wierzchołek praesidium. — Są ważniejsze sprawy niż młody fraa z odległej pustelni saunta Edhara, ćwiczący dron na miejscowych opryszkach. Na Boga…
Śmiesznie to zabrzmiało, bo mało kto z nas wierzył w Boga, a Varax z pewnością na takiego wierzącego nie wyglądał. Nie mogłem jednak wykluczyć, że w ten właśnie sposób przeklinają mieszkańcy kosmopolitycznych ośrodków, dla których nasz koncent jest „odległą pustelnią”.
— Na Boga — powtórzył. — Podnieś głowę. Spójrz w dal. Nie bój się myśleć, tak jak nie bałeś się dziś rano. I tak jak nie bał się twój przyjaciel, kiedy postanowił zaatakować czterech silniejszych od siebie przeciwników.
Po tych słowach zarzucił sobie kaptur na głowę i wycofał się w stronę namiotu. Napotkał biegnących w naszym kierunku Protektora i Regulatorkę, którzy rozstąpili się, robiąc mu przejście. Skinęli głowami i wymamrotali jakieś pełne szacunku powitanie, którego nikt nie raczył mnie nawet nauczyć. Oboje sprawiali wrażenie spiętych. W zwyczajnych okolicznościach granica ich wpływów była jasno określona: wytyczał ją mur. Podczas apertu sytuacja się komplikowała, bo na dziesięć dni mur przestawał istnieć.
Suur Trestanas chciała rzucić w Lio Księgą, ale fraa Delrakhones był zadowolony z obrotu spraw, miał tylko jedno zastrzeżenie: kiedy Lio zobaczył czterech slogów wymykających się z namiotu, powinien był zawiadomić kogo trzeba, zamiast w pojedynkę stawiać im czoło.
— Ale czy to jest wykroczenie? — spytała suur Trestanas. — Czy może jednak nie?
— Dla mnie jest to wykroczenie, na które można przymknąć oko — odparł Delrakhones. — Ale nie jestem Regulatorem.
— A ja jestem — przypomniała mu niepotrzebnie Trestanas. — I dla mnie bójka podczas apertu, kiedy nasi fraa mają zabawiać gości i usługiwać im przy stole, jest czymś nie do przyjęcia i powinna prowadzić do odrzucenia.
To stwierdzenie było do tego stopnia oburzające, że natychmiast wtrąciłem się do rozmowy, jakby udzieliła mi się impulsywność Lio:
— Na waszym miejscu zapytałbym najpierw o zdanie inkwizytora Varaksa.
Trestanas zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów, jakby widziała mnie pierwszy raz w życiu. Co wcale nie było takie nieprawdopodobne.
— Ilość czasu, jaki spędzasz w towarzystwie naszych szacownych gości, jest doprawdy zdumiewająca i w najwyższym stopniu niezwykła — odparła.
— To przypadek, zapewniam — próbowałem się bronić.
Kłopot w tym, że — jak uświadomiłem sobie poniewczasie — suur Trestanas była zazdrosna o inkwizytorów. Można by pomyśleć, że marzy o romansie z Varaksem i Onali, a oni wolą mnie. Nie mogło być mowy, żeby uwierzyła w przypadkowy charakter naszych spotkań; Regulatorzy nie wierzą w przypadki.
— Jest dla mnie całkiem oczywiste, że nie zdajesz sobie sprawy z władzy, jaką ma nad nami Inkwizycja.
— To nie tak… Wiem, że mają prawo obłożyć koncent kwarantanną, która może trwać nawet sto lat. W tym czasie nasza dieta byłaby ograniczona do najbardziej podstawowych produktów; wystarczająca do przeżycia, ale monotonna. Jeżeli po stuleciu nie nawrócilibyśmy się na właściwą drogę, wróciliby i zrobili czystkę od góry do dołu. Mają też prawo wyrzucić każdego hierarchę i zastąpić go… lub ją… innym, wybranym przez siebie…
Zawahałem się, bo umysł zaczynał (z opóźnieniem) analizować implikacje mojej wypowiedzi. Ja oczywiście tylko powtarzałem zasłyszane wcześniej słowa Arsibalta, ale dla Trestanas musiało to zabrzmieć jak prowokacja.
— Czyżbyś uważał, że obecni hierarchowie Saunta Edhara nie wywiązują się należycie ze swoich obowiązków? — spytała spokojnie. Zbyt spokojnie. — Może należałoby pozbyć się Delrakhonesa? Albo Statha? Albo mnie?
— Wcale tak nie pomyślałem! — zarzekłem się i ugryzłem się w język, żeby nie dodać „Aż do teraz”.
— Skąd zatem te potajemne konszachty z inkwizytorami? Jesteś jedynym nie-hierarchą, z którym w ogóle rozmawiali, w dodatku teraz już dwukrotnie, i to w wybitnie prywatnych okolicznościach.
— To szaleństwo — wykrztusiłem. — Jakiś obłęd…
— Gra toczy się o stawkę, jakiej chłopiec w twoim wieku nie jest w stanie ogarnąć rozumem. Twoja naiwność, w połączeniu z niechęcią do przyznania się do niej, naraża nas wszystkich na niebezpieczeństwo. Skazuję cię na karę Księgi.
— Nie! — Nie wierzyłem własnym uszom.
— Rozdziały od pierwszego do… do… piątego.
— To jakiś żart?!
— Wiesz, co robić. — Trestanas spojrzała znacząco w stronę tumu.
— Wiem, wiem. W porządku. Rozdziały od pierwszego do piątego.
Ruszyłem w stronę namiotu.
— Stój — powstrzymała mnie suur Trestanas.
Zatrzymałem się.
— Tum jest tam — powiedziała z rozbawieniem. — Idziesz nie w tę stronę.
— Przy stole siedzą moja koligatka i kuzyn. Wyjaśnię im, dlaczego muszę ich zostawić.
— Tum jest tam — powtórzyła.
— I tak nie zdążę z pięcioma rozdziałami przed wschodem słońca — zauważyłem. — Zanim wyjdę z celi, brama zostanie zamknięta, a ja muszę się jeszcze pożegnać z rodziną.
— Musisz? Ciekawy dobór słów. Pozwól, że przypomnę ci podstawy semantyki; wy, wyznawcy Hylaei, uwielbiacie takie wykłady. Musisz iść do tumu, a chcesz pożegnać się z rodziną. Cały sens bycia fraa polega na uwolnieniu się od pragnień, które zniewalają mieszkańców extramuros. Wyświadczam ci przysługę, zmuszając cię do dokonania wyboru teraz, w tej chwili. Jeżeli naprawdę tak bardzo chcesz zobaczyć się z rodziną, idź: wyjdź przez bramę i nie wracaj. Ale jeśli chcesz zostać, musisz udać się prosto do tumu.
Rozejrzałem się w poszukiwaniu Lio — mógłbym go poprosić o przekazanie wiadomości Cord i Dathowi — ale stał w tej chwili dość daleko ode mnie i relacjonował Delrakhonesowi przebieg bójki. Zresztą nie chciałem dawać suur Trestanas dodatkowej satysfakcji płynącej z wydania mi kolejnego zakazu.
Odwróciłem się więc plecami do resztek mojej rodziny i ruszyłem w stronę tłumu.