Retor: Postać legendarna, w folklorze łączona z zakonami proceńskimi, potrafiąca zmieniać przeszłość poprzez manipulację wspomnieniami i archiwami.

— Słownik, wydanie czwarte, 3000 p.r.


Myślałem tylko o jedzeniu, ale zanim mogłem się do niego dobrać, musiałem przestać być całkiem goły. Ala wymknęła się z pokoju, tak jakby nie miała nic przeciwko oglądaniu mnie nago, ale podglądanie mnie podczas ubierania było nieprzyzwoite. Arbryjska delegacja przywiozła nam zawoje, sznury i sfery. Geometrzy wszystkich czterech ras nie ukrywali fascynacji deklarantami i mogliby się poczuć urażeni, gdybyśmy próbowali ukryć naszą prawdziwą tożsamość.

Kiedy już zakutałem się jak należy, personel szpitala pomógł mi założyć plecak z zapasem arbryjskiego tlenu, podłączony do rurki pod nosem. Kierując się piktogramami, dotarłem na taras na dachu, gdzie zastałem Lio i Jesry’ego, jedzących, aż im się uszy trzęsły. Towarzyszył im fraa Sildanic, który ze zrezygnowaną miną ostrzegł mnie, żebym nie jadł za szybko, bo się rozchoruję. Zignorowałem go równie sumiennie jak moi fraa, a po paru minutach udało mi się nawet podnieść wzrok znad jedzenia i rozejrzeć po otaczającym mnie sztucznym świecie.

Cztery kule tworzące jeden stos znajdowały się tak blisko, że niemal się stykały, i były połączone przejściami trochę podobnymi do tych, jakie spinają wagony w pociągu osobowym. Kiedy Daban Urnud manewrował albo przyspieszał, przejścia musiały być zamknięte, ale dzisiaj były otwarte na oścież.

Laterryjczycy zamieszkiwali kule o numerach od dziewiątego do dwunastego. Szpital mieścił się w dziesiątce, nieopodal portalu prowadzącego do jedenastki. Taras na jego dachu — podobnie jak większość powierzchni pod gołym niebem — podlegał intensywnej uprawie. Znalazło się na nim miejsce dla paru stolików i ławek, ale ich blaty i siedziska były ze szkła i nawet pod spodem rosły posiane w kuwetach warzywa. Ażurowe konstrukcje zwieszały się nam nad głowami, uginając się pod ciężarem owocującej winorośli. Dopóki nie wybiegałem wzrokiem za daleko, mogłem sobie wyobrazić, że siedzę w jakimś arbryjskim ogródku.

W dalszej perspektywie wyglądało to inaczej. Szpital składał się z sześciu powiązanych ze sobą łodzi mieszkalnych. Każda miała trzy kondygnacje podwodne i trzy nawodne. Za pośrednictwem elastycznych trapów łączyły się ze sobą nawzajem i z innymi łodziami, które pokrywały cały akwen niczym okrągła mata. Ponieważ jednak tutejsze „ciążenie” wynikało z ruchu obrotowego Kulostosu, powierzchnia wody — przez nasze ucho środkowe postrzegana jako pozioma — była lekko wklęsła i wklęsłość ta przenosiła się także na powierzchnię maty. Dlatego kiedy patrzyło się w dal, na odległy o niespełna milę drugi skraj maty, powstawało niepokojące złudzenie, że woda wznosi się powyżej poziomu, na którym się znajdujemy. Gdyby jednak ktoś zawiązał mi oczy, pomyślałbym, że chodzę po płaskim gruncie; wychodząc z zagłębienia, wcale nie czułem, żebym poruszał się do góry.

Jedna połowa wewnętrznej powierzchni kuli znajdowała się pod wodą, druga zaś stanowiła „niebo” — niebieskie i zaopatrzone w słońce. Błękit był namalowany, ale dawało się o tym zapomnieć, dopóki w polu widzenia nie znalazły się portale prowadzące do dziewiątki i jedenastki, zawieszone na firmamencie niczym jakieś dziwaczne ciała niebieskie i połączone wyciągami krzesełkowymi z zaścielającymi wodę łodziami. Słońce było w istocie pękiem światłowodów emanujących przefiltrowane i przetworzone światło, zagarnięte z przestrzeni kosmicznej przez umieszczone na zewnątrz statku paraboliczne tuby. Światłowody były na stałe wbudowane w kopułę, ale kiedy w ciągu dnia kierowano światło kolejno do różnych włókien, powstawało złudzenie słońca przemieszczającego się po niebie. W nocy „słońce” gasło, chociaż, jak opowiadał nam Jules, jego światło stale dochodziło do plantacji na podwodnych kondygnacjach wielu łodzi, gdzie rośliny mogły się nim cieszyć przez całą dobę. System był tak wydajny, że Geometrzy byli samowystarczalni i bez trudu utrzymywali w kulach gęstość zaludnienia na poziomie średniej wielkości miasteczek.

Właściwie to nawet dobrze się stało, że widok z tarasu dostarczał tyle niezwykłego materiału do przemyśleń i rozmów, bo w przeciwnym razie konwersacja wypadłaby paraliżująco niezręcznie. Twarze Lio i Jesry’ego były jak wykute z kamienia. Oczywiście obaj uśmiechnęli się szeroko na mój widok, ja też ogromnie się ucieszyłem — ale tymi uczuciami podzieliliśmy się natychmiast i nie potrzebowaliśmy do tego słów. Zaraz potem ich twarze zacisnęły się jak pięści, jakby chcieli mi zakazać głośnego odzywania się.

Zresztą i tak jedliśmy z takim zapamiętaniem, że o rozmowie nie mogło być mowy. Fraa Sildanic i jeszcze jeden arbryjski lekarz na przemian to pojawiali się przy nas, to znikali pod pokładem. Nie chciałem źle myśleć o naszych laterryjskich gospodarzach, ale nie miałem pewności, że na tarasie nie zainstalowali podsłuchu. Połowa Laterryjczyków sprzyjała Piedestałowi, a nawet zwolennikom Opoki mogła się nie spodobać nasza rola w napaści na Daban Urnuda. Może Dzwonecznicy zabili komuś krewnych albo znajomych? Chlapnięcie w przypadkowej rozmowie, że tysięcznik wybił dziurę w kadłubie i zniknął, było najgorszą rzeczą, jaką mogłem zrobić. Kiedy zaspokoiłem pierwszy głód, zacząłem się tym niepokoić nie na żarty.

Arsibalt dołączył do nas i dopadł do swojego koszyka z impetem buldożera. Odczekałem, aż napełni sobie usta, ująłem kieliszek i wzniosłem toast:

— Za fraa Jaada. Wspominając czworo zabitych Dzwoneczników, nie zapominajmy o tym, który oddał życie w ciągu pierwszych dziesięciu minut naszej misji, zanim na dobre wydostaliśmy się poza atmosferę Arbre.

— Za nieodżałowanego fraa Jaada — odpowiedział Jesry tak pospiesznie i z takim naciskiem, że nie mógł nie podzielać moich wątpliwości.

— Nigdy nie zdołam wymazać z pamięci jego ognistego upadku w atmosferę — dodał Lio z powagą tak nieszczerą, że omal nie parsknąłem winem przez nos.

Cały czas zerkałem na Arsibalta, który nagle przestał żuć i gapił się na nas wytrzeszczonymi oczami, usiłując zrozumieć nasze przerażająco ponure i wyrafinowane poczucie humoru. Podniosłem znacząco wzrok. To był nasz stary edharski sygnał: zerkaliśmy do góry na okna Regulatorki, jakbyśmy chcieli powiedzieć: Milcz i udawaj, że nic się nie stało. Skinął głową na znak, że zrozumiał, ale wyraz jego twarzy w dalszym ciągu zdradzał kompletne zagubienie. Wzruszyłem ramionami, dając mu do zrozumienia, że ze swoimi wątpliwościami znalazł się w doborowym towarzystwie.

Przyszedł Sammann, w tradycyjnym stroju itów. Okazał nadzwyczajną powściągliwość, podchodząc do nas po kolei, podając nam rękę i poklepując nas po ramieniu, zanim rzucił się na swój koszyk wypełniony jedzeniem nieskończenie smaczniejszym i lepiej doprawionym od naszego. Daliśmy mu spokojnie podjeść, a on zabrał się do rzeczy w swoim zwykłym spokojnym, kontemplacyjnym stylu, do którego przyzwyczaiłem się, kiedy spożywał drugie śniadania na szczycie Pinakla. Na jego twarzy nie odmalował się nawet cień zaciekawienia, dlaczego jest pięć koszy i pięciu ludzi zamiast jakiejś innej liczby. Prawdę mówiąc, zachowywał wobec nas daleko posuniętą rezerwę, co w połączeniu z jego oficjalnym itowskim ubiorem budziło we mnie pamięć rozlicznych starych nawyków i konwenansów, które dawno zatonęły na dnie mojej świadomości.

— Spełniliśmy przed chwilą toast za fraa Jaada i innych poległych — poinformowałem go, kiedy na chwilę przestał jeść i sięgnął po kieliszek.

Skinął krótko głową, wzniósł kieliszek i odparł:

— Rozumiem: za poległych.

Tak, ja też wiem.

Czy tylko ja mam takie śmieszne powikłania neurologiczne? — zapytał Arsibalt.

— Masz na myśli uraz mózgu? — spytał z troską Jesry.

— To zależy, czy miałby być równie trwały jak ten, który trapi ciebie — odparował Arsibalt.

— Mam dziury w pamięci — przyznał Lio.

Sammann odchrząknął i spiorunował go wzrokiem.

— Na szczęście, im dłużej jestem przytomny, tym bardziej klaruje mi się w głowie — dodał Lio.

Sammann z powrotem skoncentrował się na jedzeniu. Jules Verne Durand wszedł na górę, ogarnął spojrzeniem sielankę i cały się rozpromienił.

— No proszę! — wykrzyknął. — Kiedy zobaczyłem was w obserwatorium, bez kombinezonów, dyszących jak wyrzucone na brzeg ryby, przestraszyłem się, że takiej sceny jak ta nie będzie mi już dane zobaczyć.

Wypiliśmy jego zdrowie i poprosiliśmy, żeby się do nas przysiadł.

— Co z resztą? — zapytał Jesry. — To znaczy, co się stało z czterema ciałami?

Spojrzenie pięciu par arbryjskich oczu spoczęło na twarzy Laterryjczyka, który — nawet jeśli zauważył, że liczba się nie zgadza — nie dał nic po sobie poznać.

— Trwają negocjacje — odparł. — Ciała Dzwoneczników zostały zamrożone. Jak się z pewnością domyślacie, niektórzy z Piedestału chętnie by ich potraktowali jak okazy biologiczne i pokroili na kawałki.

Spochmurniał i umilkł. Zorientowaliśmy się, że myśli o Lise, którą na konwoksie potraktowaliśmy właśnie jak okaz biologiczny. Po chwili otrząsnął się z zadumy i mówił dalej:

— Arbryjscy dyplomaci stwierdzili stanowczo, że to nie wchodzi w grę. Ich szczątki mają być traktowane jak relikwie i przekazane nietknięte delegacji, której część teraz stanowicie. Do przekazania dojdzie podczas ceremonii, która ma się odbyć w kuli numer cztery za mniej więcej dwie godziny.

Piedestał jeszcze nie wie o megazabójcach w waszych ciałach. Nie puściłem farby, ale zaczynam się denerwować.

Czy delegacja przywiozła kolejnych megazabójców? Czy w tej chwili na Daban Urnudzie znajdują się ich setki, jeśli nie tysiące? Czy ktoś z członków delegacji jest władny je uruchomić? „Przypomniałem sobie” (jeśli to właściwe określenie faktu, który wydarzył się w innym kosmosie) srebrne pudełeczko w rękach fraa Jaada. Detonator. Kto z czterech tuzinów delegatów ma takie urządzenie przy sobie? I druga sprawa, ważniejsza: kto naciśnie spust? Niektórzy mogliby uznać taką wymianę za opłacalną: za cenę czterech tuzinów arbryjskich istnień Daban Urnud zostanie wyjałowiony, a już na pewno okaleczony do tego stopnia, że tym, którzy na nim ocaleją, pozostanie już tylko bezwarunkowa kapitulacja. To znacznie tańsze niż regularna wojna.

Nagle przestałem być głodny. Z kilku powodów jednocześnie.

Wszyscy snuli podobne myśli, toteż rozmowa nie rozwijała się jakoś olśniewająco. Prawdę mówiąc, w ogóle nie rozmawialiśmy. Cisza powoli stawała się podejrzana. Zastanawiałem się, co by powiedział niewidomy gość, który w tej chwili pojawiłby się na tarasie. Kule cechowała niezwykła akustyka. W ich wnętrzu trudno było mówić o wietrze z prawdziwego zdarzenia. Ponieważ każda kula była ogrzewana i schładzana w innym cyklu, rozszerzające się i kurczące powietrze przelewało się czasem przez portale, budząc leciutkie zefirki, które jednak nie były w stanie nie tylko wzburzyć wody, ale nawet zdmuchnąć arkusza ze stołu. Dźwięk niósł się jednak bez przeszkód i w dziwny sposób rykoszetował od sklepienia. Ktoś ćwiczył trudny pasaż na jakimś instrumencie smyczkowym, dzieci się kłóciły, kobiety się śmiały, pracowało jakieś pneumatyczne urządzenie. Powietrze wydawało się gęste, wnętrze duszne, dławiące, przytłaczające. A może nie, może po prostu zaczynałem odczuwać pierwsze skutki przejedzenia…

— Czwórka należy do Urnudczyków — odezwał się w końcu Lio, budząc nas z odrętwienia.

— To prawda — przytaknął z ciężkim westchnieniem Jules. — Wszyscy macie się tam udać.

To nie jest sprawa osobista, ale nie chcę mieć chodzących bomb u siebie w kuli.

— Z urnudzkich kul czwórka to najwyższy numer — dodał Arsibalt. — Jeśli dobrze rozumiem konwencję, znajduje się najbliżej rufy, jest najgęściej zamieszkana i… no…

— Stoi najniżej w hierarchii, zgadza się — powiedział Jules. — Cały najważniejszy sprzęt i cała wierchuszka są w jedynce.

To ją chcecie rozwalić.

— Jedynkę też odwiedzimy? — zainteresował się Lio.

A będziemy mieli okazję?

— Zdziwiłbym się, gdyby tak się stało. Jej mieszkańcy są bardzo dziwni. Prawie z niej nie wychodzą.

Spojrzeliśmy po sobie.

— Tak, to prawda — mówił dalej Jules. — Przypominają trochę waszych tysięczników.

— Nic dziwnego — powiedział Arsibalt. — Lecą tak już tysiąc lat.

— Tym większa szkoda, że fraa Jaad nie przeżył startu — zauważyłem. — Od razu popędziłby do jedynki. Oczywiście w takiej Historii, w której dostałby się na statek w towarzystwie kogoś takiego jak ja, kto mógłby przed nim otwierać drzwi.

— Jak sądzisz, co by zrobił, gdyby do niej dotarł? — zapytał szczerze zaciekawiony Jesry.

— To zależy od tego, jak zostalibyśmy przywitani. Gdyby sprawy poszły źle, zginęlibyśmy, a nasze świadomości przestałyby śledzić bieg tej trajektorii świata.

Sammann uciął dalszą dyskusję kolejnym głośnym chrząknięciem.

— Ile czasu będziemy potrzebowali na dotarcie stąd do kuli numer cztery? — spytał Jesry, chyba jedyny, który nie zapomniał języka w gębie; Lio i Arsibalta zamurowało.

— Powinniśmy wyruszyć przy pierwszej sposobności — odparł Jules. — Część delegacji już czeka na miejscu.

Megazabójcy są w czwórce. Nic nie można na to poradzić.

Zaczęliśmy zbierać niedojedzone potrawy i pakować je do koszy.

— Ilu macie tłumaczy znających orthyjski? — zapytał Arsibalt.

Możemy się ciebie trzymać?

— Nie ma nikogo, kto znałby język tak dobrze jak ja.

Będę bardzo zajęty. Nie uda nam się już porozmawiać.

— Jaki jest skład arbryjskiej delegacji? — spytał Lio.

Kto trzyma palec na spuście?

— O, to ciekawa mieszanina, muszę przyznać… Przywódcy Ark. Artyści estradowi. Tuzy handlu. Filantropi w rodzaju Magnatha Forala. Deklaranci. Itowie. Obywatele… — Jules spojrzał na mnie. — W tym pewna dobrze znana ci para.

— Żartujesz. — Złowrogi podtekst naszej rozmowy z miejsca poszedł w zapomnienie. — Cord i Yul?

Pokiwał głową.

— Ze względu na rolę, jaką odegrali podczas Nawiedzenia Oritheny, które tłumy widziały na zarejestrowanym przez Sammanna szpilu, uznano, że powinni tu przybyć jako przedstawiciele ludu.

Politycy kupczą nimi w mediach.

— To zrozumiałe — powiedział Lio. — Ale wśród tych wszystkich gwiazdek popu i szamanów muszą być przecież jacyś prawdziwi reprezentanci państwa sekularnego…

— Jest czterech wojskowych. Bardzo honorowe typy. — Nie odpalą emzetów. — I dziesięć osób z rządu, w tym nasza stara znajoma, pani sekretarz.

— Ci Foralowie to się umieją wkręcić… — wypaliłem.

Sammann uniósł pytająco brwi, a Jules sypnął listą nazwisk i tytułów członków kontyngentu sekularnego, starając się ze wszystkich sił wskazać tych spośród nich, którzy pełnili tylko rolę asystentów.

— …oraz nasz drugi stary znajomy, Emman Beldo, który, jak mi się wydaje, jeszcze niejednym nas zaskoczy.

To on.

Nie wiedzieliśmy, jakiego wytworu praksis chcą użyć do uruchomienia emzetów, ale musiało to być wyrafinowane urządzenie; prawdopodobnie prototyp, i to udający niewinną zabawkę. Do jego obsługi potrzebowali kogoś takiego jak Emman, kto będzie słuchał rozkazów najwyższego rangą gryzipiórka. Ignetha Foral nie wchodziła w grę: ją sprowadzały tu sprawy Dynastii, co do tego nie miałem cienia wątpliwości. Bez względu na oficjalny tytuł i stanowisko w państwie sekularnym, ona i jej kuzyn (czy kim tam dla niej był) Magnath nie po to przebyli taki szmat drogi, żeby wysługiwać się temu z gryzipiórków, który chwilowo uzyskał przewagę w tej wiecznej wojnie błaznów, jaką była polityka sekularna.

Czy Foralowie wiedzieli o fraa Jaadzie? Czy z nim współpracowali? Czy podczas naszego pobytu w Elkhazgu razem ułożyli ten plan?

Tyle myśli kłębiło mi się w głowie, że mój umysł kompletnie się wyłączył i przez następne pół godziny mogłem tylko chłonąć nowe doznania. Zmieniłem się w szpilołap mistrza Fleca: same oczy, zero mózgu. Wyposażony w megamatrycę, redukcję drgań i dynazoom, obserwowałem i rejestrowałem nasze wypisanie ze szpitala. Wyglądało na to, że biurokracja jest jednym z protyjskich atraktorów, które pozostają niezmienne we wszystkich kosmosach. Przekazano nas pod opiekę pięciu Troan z rurkami pod nosem, w takich samych kostiumach jak zbiry, które zaatakowały mnie i Jaada w moim śnie, halucynacji albo innej inkarnacji polikosmicznej. Lio obrzucił wzrokiem ich broń, ograniczającą się do pałek, gazu w sprayu i paralizatorów elektrycznych; najwidoczniej w hermetycznie zamykanych wnętrzach krzywo patrzono na karabiny wystrzeliwujące rozpędzone pociski. Oni też skrupulatnie nas obejrzeli, szczególną uwagę zwracając na Lio. Z pewnością robili już wywiad, kto jest kim, a do Lio przylgnęła część legendy Dzwoneczników.

Dwóch żołnierzy z Julesem ruszyło przodem, trzech szło za nami. Po trapie weszliśmy do czyjegoś ogrodu. Zajrzałem przez okno do łodzi i na wyciągnięcie ręki ujrzałem Laterryjczyka zmywającego naczynia. Udał, że mnie nie widzi. Przeszliśmy na szkolne boisko. Dzieci na chwilę przestały się bawić i odprowadziły nas wzrokiem. Niektóre wołały „Cześć!”; uśmiechaliśmy się wtedy, kłanialiśmy i odwzajemnialiśmy pozdrowienie. To było miłe spotkanie. Na następnej łodzi natknęliśmy się na dwie kobiety zajęte przesadzaniem warzyw.

I tak dalej. W kuli nikt nie tracił przestrzeni na wytyczanie ulic: układ komunikacyjny stanowiła sieć ścieżek z powszechnym prawem przechodu, rozpostarta na dachach i tarasach łodzi mieszkalnych. Każdy mógł chodzić, gdzie chciał; społeczna umowa nakazywała po prostu ignorować się nawzajem. Cięższe przedmioty przewożono gondolami o dużym zanurzeniu, mogącymi manewrować na wąskich kanałach, których istnienie było dla mnie tym bardziej zaskakujące, że od góry osłaniały je zielone pnącza na treliażach. Z tarasu wyglądały jak ciemnozielone arterie rozgałęziające się po całym mieście.

Dotarliśmy do łodzi będącej dolną stacją wyciągu i wjechaliśmy do nieba dwójkami: każdemu Arbryjczykowi towarzyszył jeden Troan. Spotkaliśmy się przy portalu łączącym dziesiątkę z jedenastką. Wiatr wiejący w tym miejscu wyciskał nam łzy z oczu i tarmosił ubrania.

Czekając, aż wszyscy się zbierzemy, stanąłem w przejściu i przyjrzałem się teatralnej maszynerii i wiązkom światłowodów ukrytym pod niebieskim płótnem nieba. Słońce było jasne, ale zimne, ze światła odfiltrowano całą podczerwień. Samo niebo było źródłem ciepła, emanując je delikatnie jak nastawiony na niską temperaturę opiekacz. Tutaj, przy portalu, odczuwaliśmy je znacznie silniej i cieszyliśmy się z podmuchów wiatru.

Zjazd taką samą kolejką na ułożoną z łodzi mieszkalnych matę w jedenastce, krótki spacer i wjazd do portalu prowadzącego do dwunastki. Była to ostatnia laterryjska kula w stosie, położona najbliżej rufy i — w związku z tym — pozbawiona dalszych wyciągów. Dotarliśmy do ostatniego wagonu pociągu.

Po niebie pięła się spiralnie rurowata krzyżówka drabinki i chodnika, która poprowadziła nas dookoła wewnętrznej powierzchni kuli „do góry”, do znajdującego się w zenicie otworu. Ciążenie wyraźnie się zmniejszyło, gdyż znaleźliśmy się bliżej rdzenia. Zatrzymaliśmy się na chwilę na okrągłym podeście pod otworem: wyglądał dokładnie tak samo jak ten w kuli numer 1, na którym fraa Jaad został postrzelony z karabinu. Rozglądając się, dostrzegłem więcej „zapamiętanych” szczegółów, na chwilę nawet usiadłem na poręczy, żeby sprawdzić, jak „pamiętam” moment upadku.

Przy zaopatrzonym w ekran terminalu Jules musiał się przedstawić i podać cel wizyty; domyślałem się, że mówi po urnudzku. Dowódca towarzyszących nam żołnierzy wtrącił coś chrapliwym głosem. Musieliśmy kolejno ustawić się przed maszyną, która zeskanowała nasze twarze. Czekając na swoją kolej, zbadaliśmy bliżej zawór kulowy umieszczony nad naszymi głowami, wbudowany w powierzchnię „nieba”. Niczym mnie nie zaskoczył. Rozpoznałem ten sam masywny, praksyczny styl konstrukcyjny (nazwałbym go stylem Ciężkich Międzykosmicznych Bunkrów Urnudzkich), który cechował Daban Urnuda, zarówno widzianego z zewnątrz, jak i od strony rdzenia, ale na szczęście nie zdołał się przedostać w głąb kul mieszkalnych. Wielkie stalowe oko nie zamierzało się dziś’ dla nas otworzyć. Musieliśmy skorzystać z włazu, w którym na wcisk mieścił się Arsibalt albo troański szeregowiec w obwieszonej sprzętem uprzęży. Właz został zdalnie otwarty, a my ustawiliśmy się w kolejce do przejścia.

— Zagrożenie — prychnął Jesry, wskazując ruchem głowy gigantyczny zawór. Był zniesmaczony, że tak długo musiał się nad tym zastanawiać. Chyba zrobiłem głupią minę. — No, sam pomyśl. Po co jakiś praksyk miałby projektować akurat takie przejście? Dlaczego wybrał właśnie zawór kulowy?

— Bo będzie działał nawet przy dużej różnicy ciśnień — odparłem. — Dowództwo mogłoby spuścić powietrze z rdzenia, a potem otworzyć ten zawór i jednym ruchem wybić całą populację kuli. O tym myślisz?

Jesry skinął głową.

— Fraa Jesry, twoje wyjaśnienie jest chyba przesadnie cyniczne — powiedział przysłuchujący się nam Arsibalt.

— Z pewnością były inne powody — odparł Jesry. — Ale nie zmienia to faktu, że zawór stanowi zagrożenie.

Pojedynczo wspięliśmy się po drabince do włazu, pokonaliśmy krótką pionową rurę, przeszliśmy przez drugi właz (w parze z pierwszym tworzył śluzę powietrzną) i wylądowaliśmy na kolejnym okrągłym pomoście. „Nad” nami zaczynał się mierzący tysiąc dwieście stóp szyb prowadzący do rdzenia. Odszukałem wzrokiem klawiaturę: była na swoim miejscu, tam, gdzie zapamiętałem.

Lio, który pierwszy przeszedł przez włazy, zakładał właśnie na oczy miękką opaskę. Jules rozdawał takie same opaski wszystkim nam po kolei.

— Po co to? — spytałem ostrym tonem.

— Żebyście się nie porzygali. A na wszelki wypadek… — Podał mi torebkę. — Wiesz co? Weź dwie. Sporo zjadłeś.

Ostatni raz przed założeniem opaski spojrzałem do góry: za chwilę mieliśmy się wspiąć po oszałamiająco wysokiej drabinie, wiedziałem jednak, że „grawitacja” będzie systematycznie słabła, więc się zbytnio nie zmęczymy. Należało się za to spodziewać silnej dezorientacji i kłopotów z błędnikiem w stanie nieważkości. Nic dziwnego, że groziła nam choroba lokomocyjna.

Chwyciłem pierwszy szczebel.

— Powoli — ostrzegł nas Jules. — Złapcie mocno szczebel albo postawcie pewnie stopę, zanim ruszycie wyżej.

Dzięki temu, że całą drabinkę poprowadzono we wnętrzu rurowatej klatki, niebezpieczeństwo upadku było niewielkie. Zgodnie z zaleceniem wspinałem się powoli, wsłuchując się w ruchy idącego nade mną Lio. Jednak od pewnego momentu szczeble zaczęły mieć znaczenie czysto symboliczne: wystarczył szybszy ruch nadgarstka, a później nawet jednego palca, żeby przenieść się wyżej. Idący przodem Troan utrzymywał stałe, niezmienne tempo: nauczył się na własnej skórze, że ci, którzy wspinają się za szybko, chętnie sięgają po torebki.

Wróciłem myślami do klawiatury. Co by się stało, gdyby fraa Jaad wstukał jeden z dziewięciu tysięcy dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu niewłaściwych kodów? I to więcej niż raz? Gdzieś w jakimś bunkrze zapaliłaby się w końcu czerwona lampka, ktoś włączyłby szpilołap i zobaczył dwóch strażaków majstrujących przy wejściu. Przysłałby kogoś, żeby nas pogonił, ale raczej nie dałby mu do ręki karabinu, tylko jakąś mniej śmiercionośną broń. Taką jak ta na wyposażeniu naszej eskorty.

Przypomniało mi się, co powiedział Jesry: Zagrożenie. Miał rację. Otwarcie zaworu w pewnym sensie równało się przystawieniu pistoletu do skroni całej kuli jednocześnie. Nic dziwnego, że żołnierze po prostu nas rozstrzelali! W kosmosie, w którym fraa Jaad znał — albo zgadł — kod otwarcia zaworu, musieliśmy zginąć. Śmierć musiała być dla mnie wyzwoleniem, bo dzięki niej wylądowałem w innym wszechświecie.

Co by się wydarzyło w tych o wiele liczniejszych kosmosach, w których fraa Jaad wpisał na klawiaturze niewłaściwą liczbę? Zostalibyśmy schwytani żywcem.

A potem?

Trochę by nas przetrzymali, a potem zabrali na spotkanie i negocjacje z ganem Odru.

Uszy podpowiadały mi, że wynurzyłem się z szybu; wyciągnięta ręka nie namacała kolejnego szczebla, została za to pochwycona przez Troana, który wyciągnął mnie z szybu, pociągnął w przeciwnym kierunku, żeby wyhamować nadany mi szarpnięciem impet, i podprowadził mnie do jakiegoś uchwytu. Zsunąłem opaskę z oczu i stwierdziłem, że znajduję się w rdzeniu. Zawór oddzielający nas od rufowej hali łożyska miałem za plecami, nie dalej niż o rzut kamieniem. W przeciwnym kierunku długość rdzenia trudno byłoby mi oszacować, wiedziałem jednak, że wynosi dwie i ćwierć mili. Wyglądał dokładnie tak, jak go „zapamiętałem”: wbudowane w wewnętrzną powierzchnię przewody emitowały światło, a na przeciwległych ścianach poruszał się nieskończony pas transmisyjny, pomrukując jak dobrze nasmarowany mechanizm.

W pobliżu do rdzenia dochodziły jeszcze trzy inne szyby. Ten znajdujący się dokładnie naprzeciwko, czyli „nad” nami, prowadził do kuli numer 4 i wyglądał jak proste przedłużenie tunelu, z którego przed chwilą się wynurzyłem. Do wszystkich szybów można się było dostać po drabince biegnącej przy ścianie rdzenia. Ci, którzy mieli więcej wprawy, mogli po prostu przeskoczyć z jednego wylotu do drugiego.

Musieliśmy chwilę zaczekać — z dwóch powodów: jeszcze nie wszyscy idący za nami pokonali drabinkę, a w dodatku w szybie prowadzącym do czwórki właśnie zrobił się zator. Wymogi bezpieczeństwa określały maksymalną liczbę jednoczesnych użytkowników drabinki, a ich przestrzegania pilnował żołnierz stojący na najwyższym szczeblu. Jakaś inna delegacja właśnie schodziła do kuli (z naszego punktu widzenia wspinała się po drabinie do góry nogami) i trzeba było poczekać, aż dotrze na dno szybu.

Zaczęliśmy więc z Lio błaznować. Najpierw postanowiliśmy sprawdzić, czy uda nam się zawisnąć nieruchomo w samym środku rdzenia. Chodziło o to, żeby ulokować się na osi gigantycznego tunelu rdzenia i wyhamować ruch obrotowy; wtedy cały statek wirowałby wokół nas. Można to było osiągnąć, odbijając się od ściany i dokonując korekt podczas lotu. Pierwsze pięć minut w naszym wykonaniu należałoby uczciwie opisać jako rozpaczliwie nieporadne. Następnie przeszliśmy do fazy groźnej niekompetencji, kiedy to, młócąc wszystkim kończynami w powietrzu, kopnąłem Lio w twarz i rozkwasiłem mu nos. Troańscy żołnierze przyglądali się nam z narastającym rozbawieniem. Nie rozumieli ani słowa z tego, co mówimy, ale doskonale wiedzieli, co próbujemy osiągnąć. Kiedy kopnąłem Lio, zrobiło się im nas żal; albo może przestraszyli się, że zrobimy sobie krzywdę, a im przyjdzie za to odpowiadać. Jeden z nich przywołał mnie gestem. Jedną ręką złapał mój sznur, drugą zawój przy karku i pchnął mnie delikatnie, wprawiając jednocześnie w lekki obrót. Kiedy znieruchomiałem na środku rdzenia, musiałem przyznać, że podczas samodzielnych prób nie udało mi się osiągnąć tak dobrego rezultatu.

Usłyszałem, że ktoś mówi po fluksyjsku, a kiedy podniosłem wzrok, zobaczyłem zmierzający nam na spotkanie kontyngent liczący ponad dwadzieścia osób. Większość z nich frunęła przez środek rdzenia zamiast użyć pasa transmisyjnego, więc nawet gdybym nie rozpoznał języka, domyśliłbym się, że to turyści. Jedna z postaci wysforowała się naprzód i natychmiast została skarcona przez żołnierza.

Cord odbiła się od ściany i skoczyła na mnie z odległości stu stóp. Trochę obawiałem się nieuniknionego zderzenia, ale opór powietrza spowolnił jej lot i kiedy doszło do kolizji, wpadła na mnie z impetem nie większym niż przechodzień, który na chwilę się zagapił. Objęliśmy się w nieważkości. Za nią leciał już następny Arbryjczyk, młody sekular; nie rozpoznałem go, chociaż miałem przemożne wrażenie, że powinienem. Zbliżając się do nas, wirował powoli we wszystkich trzech płaszczyznach, wymachując rękami i nogami, jakby miało mu to pomóc. Miał bardzo elegancki strój i utrefione włosy. Żołnierz z naszej eskorty wyciągnął rękę i popchnął go, dotknąwszy kolana. Mężczyzna przestał koziołkować i zwolnił, dzięki czemu już nie przypominał pędzącego w próżni meteoru, a kiedy zbliżył się do nas, znieruchomiał. Obserwując go ponad prawym uchem Cord (tak mocno przyciśniętym do mojego policzka, że kolczyki musiały mnie chyba haratać do krwi), zobaczyłem, że podnosi szpilołap i bierze nas na cel.

— W lodowatym sercu statku kosmicznego obcych doszło do ponownego spotkania brata i siostry — zaintonował pięknie modulowanym barytonem. — Aż serce się raduje. Cord, sekularna połówka heroicznej pary, z głęboką ulgą…

Sam już zacząłem odczuwać pewne głębokie, choć wcale nieradujące serca uczucia, kiedy człowieka ze szpilołapem w jakiś cudowny, niemal magiczny sposób zastąpił Yulassetar Crade. Z tym cudem wiązało się kilka efektów dźwiękowych: mięsiste plask! i krótki okrzyk, a raczej skomlenie, które wydarło się z piersi operatora szpilołapu. Yul skoczył na niego z pewnej odległości, zderzył się z nim w pełnej szybkości i znieruchomiał w powietrzu, przekazawszy mu całą energię kinetyczną.

— Zasada zachowania pędu — obwieścił. — To nie tylko dobry pomysł, to prawo natury!

Z oddali dobiegł głuchy łomot i kwiknięcie, kiedy ufryzowany młodzian wyrżnął w ścianę. Oba te odgłosy utonęły jednak w chichocie naszych żołnierzy i ich (pełnych aprobaty, jak mi się wydało) komentarzach. Z początku byłem zaskoczony włączeniem Yulassetara Crade’a w skład misji dyplomatycznej(!), ale teraz nagle doceniłem geniusz tej decyzji.

Cord uspokoiła się w końcu na tyle, żeby mnie puścić, podpłynąłem więc do Yula, zderzyłem się z nim (łagodniej niż z nią) i go wyściskałem. Sammann, który również wyszedł już z szybu dwunastki, przywitał oboje z nieskrywaną radością. Miałem im mnóstwo do opowiedzenia, ale widząc, że operator szpilołapu znów podkradł się bliżej (choć zachowywał pełen szacunku dystans) i nas namierza, ugryzłem się w język.

— Pogadamy później — powiedziałem.

Yul skinął głową. Cord wystarczało chyba na razie, że może na mnie patrzeć, chociaż na jej twarzy malowały się dziesiątki pytań. Ciekaw byłem, co widzi: musiałem być blady i wymizerowany. Postarała się wystroić na tę wyjątkową okazję: ostrzygła się, założyła całą swoją tytanową biżuterię i obrabowała sklep z damską odzieżą, ale miała dość oleju w głowie, żeby nie przesadzać z wizerunkiem girlaski, dzięki czemu nadal wyglądała jak Cord. Była boso; parę eleganckich pantofli przypięła sobie do paska.

Przybywali następni: dwie nieznane mi postaci niewiarygodnej urody; kilku starszych mężczyzn; Foralowie szybujący w powietrzu ramię w ramię, tak jakby członkowie ich rodu od pokoleń wyprawiali się na spacery w nieważkości; troje deklarantów…

Jednym z nich był fraa Lodoghir.

Skierowałem się prosto w jego stronę. Widząc, jak nadlatuję, przeprosił, odsunął się od towarzyszącej mu dwójki i czekał na mnie, trzymając się uchwytu w ścianie.

Nie traciliśmy czasu na uprzejmości.

— Słyszałeś, co się przydarzyło fraa Jaadowi? — zapytałem.

Jego twarz zdradzała o wiele więcej, niż mógłby wyrazić głos — co samo w sobie było znaczące. Wiedział. Wiedział! Znał fałszywą wersję oficjalną, ale poza tym wiedział wszystko to, co ja (a w praktyce najprawdopodobniej znacznie więcej), i bał się, żebym czegoś nie chlapnął. Ja jednak umilkłem i znaczącym spojrzeniem dałem mu do zrozumienia, że zachowam dyskrecję.

— Owszem — odparł. — Jaką naukę mogą z tego wyciągnąć deklaranci, którzy nie mają takiej mocy jak on? Co los fraa Jaada oznacza dla nas wszystkich? Czego możemy się z niego nauczyć? Jak powinniśmy zmienić swoje postępowanie?

— Tak, ojcze Lodoghirze — przytaknąłem posłusznie. — Przybyłem do ciebie w poszukiwaniu odpowiedzi na takie właśnie pytania.

Modliłem się w duchu, żeby wychwycił sarkazm w moim głosie. Nie dał nic po sobie poznać.

— Można powiedzieć, że taki człowiek jak fraa Jaad przez całe życie przygotowuje się do takiej chwili, nieprawdaż? Wszystkie głębokie myśli przepływające przez jego świadomość, wszystkie talenty i umiejętności prowadzą go do punktu kulminacyjnego. My jednak dostrzegamy tę kulminację dopiero po fakcie, z perspektywy czasu.

— Pięknie powiedziane… Porozmawiajmy jednak o przyszłości. Co nas czeka? W jaki sposób przeznaczenie fraa Jaada kształtuje naszą przyszłość? A może powinniśmy udać, że nic się nie stało, i żyć jak przedtem?

— Dla mnie główną konsekwencją ostatnich wydarzeń jest podtrzymanie i coraz bardziej efektywne związki dwóch tradycji, których przedstawicieli pospolicie nazywa się retorami i inkanterami. Jak wiesz, proceńczycy i halikaarnijczycy nawiązali w ostatnim okresie współpracę, której efekty przerosły najśmielsze oczekiwania tych, którzy je poznali.

Mówiąc to, fraa Lodoghir patrzył mi prosto w oczy, a ja wiedziałem, że mówi o zmianach trajektorii światów, które pozwoliłby Jaadowi znaleźć się na Daban Urnudzie w tym samym czasie, kiedy szpilołapy na orbicie Arbre zarejestrowały jego śmierć.

— Masz na myśli zdemaskowanie Zh’vaerna jako szpiega — podsunąłem, żeby zmylić ewentualnych podsłuchiwaczy.

— Na przykład — przytaknął i jednocześnie lekko pokręcił głową. — To znak, że powinniśmy… że musimy kontynuować taką współpracę.

— Czy zechciałbyś mi łaskawie powiedzieć, co miałoby być jej celem?

— Międzykosmiczny pokój i jedność — powiedział Lodoghir tak pobożnym tonem, że miałem ochotę parsknąć śmiechem. Nie dałem mu jednak tej satysfakcji.

— Na jakich warunkach?

— To ciekawe, że o to pytasz… Kiedy wy tu byliście nieprzytomni, niektórzy z nas dyskutowali na taki właśnie temat.

Niecierpliwym ruchem głowy wskazał mi wylot szybu kuli numer 4, gdzie wszyscy już na nas czekali.

— Jak sądzisz, czy to, co stało się z fraa Jaadem, miało wpływ na wasze negocjacje?

— Ależ naturalnie. Jego wpływ trudno wprost przecenić.

Nie podobało mi się, że zwracamy na siebie uwagę. Widząc, że więcej z Lodoghira nie wyciągnę, odwróciłem się i razem zbliżyliśmy się do szybu.

— Widzę, że przysłali ważnych proceńczyków. — Jesry skinieniem głowy wskazał Lodoghira i dwójkę jego towarzyszy.

— Na to wygląda — przytaknąłem i nagle doznałem olśnienia. Kompani Lodoghira byli tysięcznikami.

— Są w swoim żywiole — mówił dalej Jesry.

— Polityka i dyplomacja? Z pewnością.

— No i mogą się przydać, kiedy będzie trzeba zmienić przeszłość.

— Bardziej niż już ją zmienili? — odparowałem. Powinno nam to ujść na sucho, bo po prostu normalnie dokopywaliśmy proceńczykom. Nic nadzwyczajnego. — A tak na poważnie: fraa Lodoghir z uwagą prześledził historię fraa Jaada i ma ciekawe spostrzeżenia na temat jej znaczenia.

— Nie mogę się doczekać, żeby je usłyszeć — odparł beznamiętnie Jesry. — Czy oprócz spostrzeżeń ma również jakieś praktyczne zalecenia?

— O tym nie rozmawialiśmy.

— Aha. Czy to znaczy, że my mamy się tym zająć?

— Tego się właśnie obawiam.

Ze względu na wymogi bezpieczeństwa zejście do czwórki trwało dość długo.

— Wcześniej wydałoby mi się to niemożliwe — odezwał się Arsibalt gdzieś po drugiej stronie mojej opaski na oczy. — Ale to wszystko jest takie banalne!

— Niby co? Twoja pięta w moim oku?

Arsibalt cały czas próbował przyspieszyć. Bałem się, że w końcu nadepnie mi na rękę.

— Nasze spotkania z Geometrami.

Następne kilka szczebli pokonałem w milczeniu, przetrawiając jego słowa. Zamiast się z nim spierać, układałem sobie w głowie listę rzeczy widzianych na Daban Urnudzie, które uderzyły mnie swoją, jak to ujął, banalnością. Czerwony guzik awaryjny przy włazie w obserwatorium. Aparatura do rozgrzewania przemarzniętego ciała. Szpitalna biurokracja. Laterryjczyk zmywający naczynia. Ubrudzone smarem szczeble drabiny.

— Coś w tym jest… — przyznałem. — Gdyby nie to, że nie możemy tu normalnie jeść, pomyślałbym, że jesteśmy po prostu na jakiejś zagranicznej wycieczce.

— Gorzej! — żachnął się Arsibalt. — Arbryjska zagranica byłaby pod pewnymi względami pre-praksyczna: dziwna religia, niezwykłe miejscowe zwyczaje… A tutaj…

— Tutaj nic takiego nie ma. To technokracja.

— Otóż to! I im bardziej technokratyczna się staje, tym wyraźniej upodabnia się do naszego świata.

— Racja.

— Kiedy zacznie się coś dziać?

— Co ci chodzi po głowie, Arsibalcie? Marzą ci się jakieś bajeranckie sceny ze szpilu fantastycznego?

— Nie pogardziłbym…

Znowu pokonaliśmy kilka szczebli bez słów.

— Widzisz, chodzi o to… — odezwał się znowu Arsibalt, już spokojniejszym tonem. — Mam ochotę powiedzieć „Dobra, rozumiem. Przepływ Hylaejski powoduje podobny rozwój układów zawierających nośniki świadomości. Ich trajektorie światów są zbieżne”. Ale co z tego wynika? Na pewno musi być coś więcej niż wielgachny statek kosmiczny, który włóczy się po kosmosach, zbiera próbki populacji i je balsamuje w stalowych kulach.

— Może oni też tak myślą? Pomyśl, lecą tak już od tysiąca lat; mieli znacznie więcej czasu, żeby im się to zdążyło znudzić. A ty przecież dopiero co się obudziłeś!

— Celna uwaga, tylko że… Ras, ja się boję, że im się to wcale nie znudziło. Dla nich to coś w rodzaju poszukiwań religijnych. Mają całkowicie nierealistyczne oczekiwania.

— Cicho! — wrzasnął na nas Jesry, który znajdował się tuż pode mną. I darł się dalej; jego głos musieli chyba słyszeć mieszkańcy wszystkich szesnastu kul. — Jak będziesz tak dalej kłapał dziobem, Arsibalcie, fraa Lodoghir będzie nam musiał wszystkim wymazać wspomnienia!

— Jakie wspomnienia? — wtrącił Lio. — Ja nic nie pamiętam.

— Nie powinieneś mieć o to pretensji do retorów i ich czarów! — odkrzyknął fraa Lodoghir. — Po prostu kiepskie żarty szybko wylatują nam z pamięci.

— O czym rozmawiacie? — zapytał Yul po fluksyjsku. — Straszycie nasze supergwiazdy.

— Zastanawiamy się, co to wszystko znaczy — wyjaśniłem. — Dlaczego oni są tacy sami jak my.

— Może wcale nie są? Może są bardziej dziwaczni, niż się wam wydaje?

— Nie dowiemy się tego, dopóki nie wpuszczą nas do jedynki.

— No to chodźmy tam.

— On już tam był! — zaskrzeczał Jesry.

Doszliśmy do końca szybu, zeszliśmy razem z resztą przez śluzę i spojrzeliśmy z góry na łodziomatę w kuli numer 4. W samym jej środku znajdował się otwarty owalny akwen: odrobina luksusu, jakiego nie widzieliśmy w żadnej z laterryjskich kul. Może Urnudczycy mieli jeszcze wydajniejsze rolnictwo i mogli sobie pozwolić na poświęcenie skrawka powierzchni dla celów dekoracyjnych. Dookoła stawu rozciągał się plac, w tej chwili prawie w całości zastawiony stolikami.

— To tradycyjne miejsce spotkań — wyjaśnił Jules.

Natychmiast przypomniał mi się postawiony przez Arsibalta zarzut banalności: obcy mają centra konferencyjne!

Przyspawali sobie schody do nieba i pomalowali je na niebiesko. Zeszliśmy po nich z metalicznym tupotem; z każdym krokiem przybieraliśmy na wadze. Architektura tutejszych łodzi mieszkalnych nie różniła się znacząco od tego, co wcześniej widzieliśmy w laterryjskich kulach: liczba odmian pływających konstrukcji z płaskim dachem jest ograniczona. Większość ozdób, które mogłyby odróżniać style architektoniczne, ginęła pod kataraktami owocującej winorośli i w gęstych koronach drzew owocowych. Ścieżka, którą podążaliśmy przez ten nawodny kompleks, była wąskim, ale prostym i ewidentnym bulwarem prowadzącym wprost do owalnego stawu. Nie musieliśmy przechodzić z łodzi na łódź i z tarasu na taras. Zdarzało nam się spotykać urnudzkich przechodniów. Oglądając z bliska ich twarze, z trudem opierałem się pokusie, żeby widzieć w nich tylko szkice doskonalszych istot, zamieszkujących wyższe rejony Knota. Kiedy się mijaliśmy, spuszczali wzrok, schodzili nam z drogi i w służalczych (moim zdaniem) pozach czekali cierpliwie, aż przejdziemy.

— Co z tego, co widzimy, jest przejawem pierwotnej kultury urnudzkiej? — rozmyślałem głośno na użytek idącego obok mnie Lio. — A ile w tym skutków życia na wojskowym statku kosmicznym od tysiąca lat?

— Różnica nie musi być taka duża — odparł Lio. — Tylko Urnudczycy w ogóle budowali takie statki.

Bulwar dochodził do placu nad stawem i był — co widzieliśmy już z góry — podzielony na cztery równej wielkości ćwiartki. Staw został zamknięty w pierścieniu czterech pawilonów o szklanych ścianach, które zakrzywiały się wokół niego jak zmarszczone brwi.

— Zobaczcie te uszczelki w drzwiach. — Yul ruchem głowy wskazał wejście do pawilonu. — To są akwaria!

I rzeczywiście, za szklaną ścianą zobaczyliśmy Fthozyjczyków bez rurek pod nosem, maszerujących szybkim krokiem z dokumentami pod pachą lub rozmawiających przez ichniejszą odmianę piszczków.

— Przy drzwiach sprawdzają im aparaty oddechowe — zauważyła Cord. Tuż za uszczelnionymi drzwiami znajdował się stojak obwieszony dziesiątkami plecako-zbiorników. Jesry dał mi kuksańca.

— Tłumacze — powiedział, wskazując przeszkloną antresolę nad głównym pokładem „akwarium”.

Kilkoro Fthozyjczyków w słuchawkach z mikrofonami siedziało przy pulpitach z widokiem na staw. Jakby dla potwierdzenia spostrzeżenia Jesry’ego, urnudzcy stewardzi zaczęli w tym momencie rozdawać nam słuchopąki: czerwone orthyjskie i niebieskie fluksyjskie. Włożyłem do ucha czerwony i usłyszałem znajomy głos Julesa Verne Duranda. Wypatrzyłem go na stanowisku tłumaczy nad laterryjskim pawilonem.

— Dowództwo wita delegację z Arbre i prosi wszystkich o zgromadzenie się nad wodą, gdzie odbędzie się ceremonia powitalna — powiedział. Słuchając go, miałem wrażenie, że powtarzał tę kwestię już ze sto razy.

Dołączyliśmy do arbryjskiego kontyngentu, który dotarł wcześniej, żeby wszystko ustalić, zanim przybycie dziennikarzy, gwiazd i komandosów skomplikuje sprawy. Ala należała do niego. Gryzipiórki z asystentami też zjawiły się wcześniej i czekały już nad wodą w nadmuchiwanym poliplastowym bąblu wielkości modułu mieszkalnego, na lewo od wylotu bulwaru. Za bąblem piętrzyła się aparatura pomocnicza wraz ze zbiornikami sprężonego powietrza, dostarczonego statkiem z Arbre. Miał to więc być prowizoryczny pawilon, symbolicznie zrównujący naszych gryzipiórków z dygnitarzami Geometrów. Wykonano go z takiego samego mlecznego poliplastu jak ten, którym obito okna mojej przyczepy, kiedy w Tredegarhu zostałem poddany kwarantannie. Siedzące w środku przy stole niewyraźne postaci kojarzyły mi się z donami, a kręcący się wokół nich i usłużnie podsuwający dokumenty asystenci do złudzenia przypominali posługaczy.

Przez chwilę patrzyłem, jak Ala to wbiega do pawilonu, to z niego wybiega; czasem spoglądała w niebo, mówiąc coś do mikrofonu, kiedy indziej ściągała słuchawki, żeby z kimś porozmawiać twarzą w twarz. Owładnęło mną przemożne wspomnienie naszego porannego spotkania; nie mogłem myśleć o niczym innym. Czułem się jak kuternoga, który nauczył się tak dobrze radzić sobie w życiu z jedną nogą krótszą, że stracił świadomość swojej ułomności. Ilekroć jednak wyruszał w podróż, zawsze wracał do punktu wyjścia, bo przez tę krótszą nogę chodził w kółko. Gdyby znalazł partnera, który miał słabszą drugą nogę, i razem ruszyliby w drogę…

Cord szturchnęła mnie znienacka. Mało nie wpadłem do wody; musiała mnie złapać za zawój.

— Śliczna dziewczyna — powiedziała, zanim zdążyłem się wkurzyć.

— To prawda. Dzięki. I jest mi przeznaczona.

— Mówiłeś jej o tym?

— Pewnie. Samo powiedzenie jej to nie problem. Naprawdę, możesz być spokojna.

— To dobrze.

— Znacznie gorsze są te wszystkie dodatkowe okoliczności.

— Całkiem ciekawe okoliczności, powiedziałabym!

— Przykro mi, że zostaliście w to wplątani. Nie tego chciałem.

— Twoje chcenie od początku nie było najważniejsze. Posłuchaj, kuzynie, nawet jeśli kipnę, to moim zdaniem warto było.

— Jak możesz tak mówić, Cord?! A co z…

Pokręciła głową i położyła mi palec na ustach.

— Nie. Daj spokój. Nie będziemy o tym rozmawiać.

Wziąłem jej dłoń w swoje.

— Jak chcesz — powiedziałem. — To twoje życie. Nie będę się wtrącał.

— Nie chodzi o to, żebyś się nie wtrącał, tylko żebyś uwierzył, kuzynie.

— Halo! — rozległ się chrapliwy głos. — Co ty sobie wyobrażasz? Co to za trzymanie się za rączkę z moją dziewczyną?

— Cześć, Yul. Co porabialiście po Ecbie?

— Czas szybko płynął. — Yul podszedł do nas i stanął za plecami Cord, która oparła się o niego swobodnie. — Najpierw dużo lataliśmy aeroplanami, za friko. Zobaczyliśmy kawał świata. Odpowiadaliśmy na pytania. Po trzech dniach miałem dość i zapowiedziałem, że nie będę po raz dziesiąty produkował się na ten sam temat. To im się nie spodobało, bo musieli się wziąć w garść, ale wszyscy dobrze na tym wyszli. Ulokowali nas w hotelu w stolicy.

— W prawdziwym hotelu — podkreśliła Cord. — Nie w kasynie.

— Czasem całymi dniami się nudziliśmy — przejął pałeczkę Yul. — Chodziliśmy wtedy po muzeach. A potem nagle ktoś tam się podniecał, wzywali nas i przez parę godzin musieliśmy sobie przypominać, czy przyciski na pulpicie były kwadratowe, czy okrągłe.

— Czasem nas nawet hipnotyzowali — wtrąciła Cord.

— Aż w końcu ktoś nas sprzedał mediom — dodał smętnie Yul i rozejrzał się w poszukiwaniu człowieka ze szpilołapem. — Im mniej będziemy o tym mówić, tym lepiej.

— Wtedy na dwa dni przenieśli nas niedaleko Tredegarha — powiedziała Cord.

— Tuż przed tym, jak wysadzili mur w powietrze. Dołączyliśmy do antyroju i wylądowaliśmy w starej bazie rakietowej na pustyni. Podobało mi się tam. Żadnych mediów, dużo miejsca do spacerów. — Westchnął. — A teraz jesteśmy tutaj. Tu sobie nie pospaceruję.

— Dali wam coś do połknięcia przed wejściem na statek?

— Dużą pastylkę? — upewnił się Yul. — Taką?

Pokazał mi leżącego na dłoni megazabójcę. Natychmiast wyciągnąłem rękę i uścisnąłem mu dłoń. Yul trochę się zdziwił, a ja postarałem się, żeby megazabójca przeszedł do mojej ręki.

— Moją też chcesz? — spytała Cord. — Powiedzieli nam, że to nadajnik, dla bezpieczeństwa. Ale ja nie chciałam, żeby mnie namierzali, więc… no wiesz…

— Gdyby zależało wam na bezpieczeństwie, nie byłoby was tutaj — powiedziałem.

— No właśnie. — Podała mi Pigułę, nieco mniej dyskretnie niż przed chwilą Yul.

— Co to naprawdę jest? — zainteresował się Yul.

Próbowałem wymyślić jakieś kłamstwo, ale kiedy spojrzałem na niego, zrozumiałem, że nie uda mi się go oszukać. Poruszyłem bezgłośnie wargami: „Broń”.

Skinął głową i odwrócił wzrok. Cord zrobiła taką minę, jakby zbierało się jej na wymioty. Schowałem Piguły w fałdach zawoju i zostawiłem ich samych. Emman Beldo wychodził właśnie z nadmuchiwanego pawilonu w towarzystwie człowieka, który stał — sądząc po mowie ciała — niżej od niego w hierarchii. Wyciągnąłem i odrzuciłem słuchopąk. Na mój widok Emman kazał swojemu asystentowi spadać. Spotkaliśmy się przy stawie.

— Chwileczkę — powiedział na wstępie.

Na szyi miał zawieszone na smyczy jakieś małe elektroniczne urządzenie. Włączył je, a ono zaczęło mówić. Wypowiadało przypadkowe sylaby i kawałki orthyjskich słów, a brzmiało tak, jakby ktoś nagrał głos Emmana i jeszcze ze dwóch osób i przepuścił je przez mikser.

— Co to jest? — spytałem.

Moje słowa jeszcze nie zdążyły wybrzmieć, kiedy mój głos również dołączył do miksera. Sam udzieliłem sobie odpowiedzi:

— Zagłusza podsłuch. Możemy swobodnie rozmawiać.

Emman nie dał mi w żaden sposób do zrozumienia, czy mam rację. Przyglądał mi się z zainteresowaniem.

— Zmieniłeś się — zauważył, starannie artykułując, żeby nie zagłuszył go emmanowo-erasmasowy bełkot pudełeczka.

Odchyliłem połę zawoju i pokazałem mu, co dostałem od Yula i Cord.

— W jakich okolicznościach zamierzasz je uruchomić?

— Kiedy dostanę taki rozkaz — odparł, zerkając w stronę pawilonu.

— Wiesz, o co mi chodzi.

— Z całą pewnością jest to ostateczność. Na wypadek, gdyby dyplomacja zawiodła, a my mielibyśmy zginąć lub trafić do niewoli.

— Zastanawiam się, czy gryzipiórki mają odpowiednie kwalifikacje do wydawania takich sądów.

— Wiem, że nie śledzicie polityki sekularnej, ale trochę się w niej poprawiło od czasu, gdy nasi sympatyczni gospodarze wyrzucili Niebiańskiego Strażnika przez śluzę. Zwłaszcza po tym, jak antyrój zaczął się szarogęsić.

— Skąd miałbym o tym wiedzieć? Przez ostatnie dwa tygodnie pochłaniały mnie inne sprawy.

— Co ty nie powiesz! — prychnął Emman. — Dobra robota, nawiasem mówiąc.

— Dzięki. Kiedyś ci opowiem. A na razie… co masz na myśli, mówiąc, że antyrój się szarogęsi?

— Nie musieli nic mówić. To było oczywiste.

— Ale co?

Emman wziął głęboki wdech i westchnął ciężko.

— Posłuchaj. Trzy tysiące siedemset lat temu deklarantów zamknięto w matemach, bo wszyscy bali się ich umiejętności zmieniania świata za pomocą praksis. — Skinieniem głowy wskazał ukrytych pod moim zawojem megazabójców. — Chodziło pewnie o takie właśnie zabawki. Rozwój praksis zamarł, a przynajmniej wyhamował w takim stopniu, że tempo zmian można było zrozumieć, ogarnąć, kontrolować. I wszystko było w porządku, dopóki oni się nie pojawili. — Rozejrzał się znacząco. — Nagle się okazało, że przez cały ten czas po prostu przegrywaliśmy wyścig zbrojeń z kosmosami, które nie nakładały na swoich deklarantów takich ograniczeń. I wiesz, co się stało? Kto zadał cios, kiedy Arbre postanowiła kontratakować? Armia? Państwo sekularne? Nie. To byliście wy, faceci w zawojach. Antyrój zyskał ogromne wpływy, bo mało mówił, a dużo robił. Stąd pomysł dwóch magisteriów, czyli…

— Wiem, słyszałem.

Przez chwilę patrzyliśmy w milczeniu na przeciwległy brzeg eliptycznego stawu, gdzie urnudzcy i troańscy dostojnicy wychodzili z pawilonów i zbliżali się do wody. Tylko bełkotka na szyi Emmana nie umiała milczeć.

— Czyli tak wygląda teraz nasza wspólna Historia? — zapytałem.

Emman posłał mi podejrzliwe spojrzenie.

— Można chyba tak powiedzieć…

— No dobrze. Ale powiedzmy, że całe to spotkanie okaże się niewypałem i jakiś gryzipiórek każe ci aktywować emzety. Kiepsko by było, gdyby się okazało, że on i ty po prostu źle zrozumieliście naszą Historię, nie uważasz?

— O co ci chodzi? — spytał ostro.

— Trzy tysiące siedemset lat temu zamykają nas w koncentach, to się zgadza. Nikt nam jednak nie zabrania bawić się nowomaterią, czego konsekwencją jest Pierwsza Łupież. Koniec nowomaterii, chociaż coś tam się przemyciło: uchowały się przecież fabryki, w których nadal się ją produkuje, a pracują w nich byli deklaranci, powoływani w razie potrzeby. Czas mija. Nadal wolno nam manipulować sekwencjami. Robi się trochę straszno — i mamy Drugą Łupież. Koniec zabawy z sekwencjami, koniec z syntaktami w koncentach, chociaż znowu coś niecoś udaje się przemycić: są itowie, zegary, drzewa arkuszowe, winorośl biblioteczna, pewnie także jakieś laboratoria w Saeculum, obsadzone przez powołanych deklarantów i przeszkolonych w koncencie praksyków, takich jak ty. Znowu robi się pięknie, no i tym razem wszystko jest pod kontrolą, prawda? Deklaranci, którym nic nie zostało, niewiele chyba mogą zrobić, nie uważasz? Nie mamy syntaktów, z narzędzi zostały nam tylko grabie i szpadle, w dodatku Inkwizycja czuwa. Państwo sekularne naprawdę ma nas w garści. Mija dwa i pół tysiąca lat i nagle się okazuje, że kiedy zamknąć odpowiednio bystrych ludzi w skalnych gniazdach, gdzie nie mają absolutnie nic do roboty i mogą tylko siedzieć i dumać, to oni wymyślą takie rodzaje praksis, do których nie potrzeba żadnych narzędzi. To jest dopiero przerażające, co? No to bach! Trzecia Łupież. Najgorsza ze wszystkich, najbardziej barbarzyńska. Mija siedemdziesiąt lat, świat matemowy zostaje odtworzony z gruzów, ale pewne pytanie samo się ciśnie na usta…

— Co tym razem udało się przemycić? — domyślił się Emman. — Jakie są wyjątki?

Tylko bełkot zagłuszacza mącił ciszę, która zapadła po tych słowach. Każdy z nas czekał, aż ten drugi odpowie. Miałem nadzieję, że Emman zna odpowiedź i że łaskawie zechce się nią ze mną podzielić. Kiedy jednak popatrzyłem na jego twarz, zorientowałem się, że tak się nie stanie.

Musiałem sam sobie radzić. Miałem szczęście, bo Ignetha i Magnath Foralowie wybrali ten właśnie moment, żeby zejść na brzeg stawu; nie ulegało bowiem wątpliwości, że za chwilę coś się wydarzy. Spojrzałem na nich. Emman Beldo również.

— Tacy jak oni — powiedział.

— Tacy jak oni — przytaknąłem.

— Dynastia?

— Niezupełnie Dynastia, bo ta sięga wstecz do czasów Metekoranesa, ale jej współczesna sekularna inkarnacja: funda założona w okresie Trzeciej Łupieży, na mnóstwo sposobów połączona ze światem matemowym, właścicielka Ecby, Elkhazgu i pewnie jeszcze paru innych miejsc.

— Może z twojego punktu widzenia tak to właśnie wygląda, ale mogę cię zapewnić, że większość ludzi, których nazywacie gryzipiórkami, nigdy w życiu o niej nie słyszała. Dla nich ta funda nic nie znaczy; nie ma żadnych wpływów. Magnath Foral — dla tych, którym w ogóle to nazwisko obiło się o uszy — jest pomarszczonym ze starości arystokratą i kolekcjonerem sztuki.

— Ale przecież to musiało tak właśnie wyglądać. Założyli ją po Trzeciej Łupieży. Wtedy miała swoje pięć minut, była sławna i wpływowa, a potem wybuchła jakaś wojna, jedna, druga, ktoś zrobił rewolucję, zapanowały Mroczne Wieki i funda poszła w zapomnienie. Stała się tym, czym jest dzisiaj.

— To znaczy czym?

— Jeszcze tego nie rozgryzłem. Ale zmierzam do tego, że…

— Że sekularów ta sytuacja po prostu przerasta? Możesz tak sobie myśleć; nie przeszkadza mi to.

— Konsekwencje też ci nie przeszkadzają?

Wzrok Emmana prześliznął się po fałdach zawoju, w których schowałem megazabójców.

— Sugerujesz, że kiedy dostanę rozkaz, być może powinienem go zignorować, ponieważ został wydany przez sekulara, który o niczym nie ma pojęcia, bo obserwuje sytuację z niewłaściwej Historii?

— Właśnie!

W zamyśleniu potarł piszczek kciukiem. Odkąd widzieliśmy się w Tredegarhu, sprawił sobie nowy, o dość niecodziennym wyglądzie. Obracając się w towarzystwie Cord, przyswoiłem sobie trochę terminologii: obudowa piszczka została wyfrezowana z litego kęsa metalu, a nie odlana z poliplastu czy wytłoczona z blachy. To nie była masowa produkcja. Musiał sporo kosztować.

— Ładny, prawda? — spytał Emman, widząc, jak mu się przyglądam.

— Już taki widziałem.

— Gdzie? — zapytał ostrym tonem.

— U Jaada.

— Skąd wiedziałeś, że go ma? Dostał go tuż przed startem i spłonął żywcem, zanim zdążyliście z nim porozmawiać.

Patrzyłem na niego, nic nie mówiąc. Nie wiedziałbym, od czego zacząć.

— Czy to jedna z tych spraw, które mnie przerastają? — zapytał.

— W pewnym sensie. Powiedz mi, ile jeszcze jest takich piszczków?

— Tutaj? Co najmniej jeden.

Emman spojrzał w stronę nadmuchiwanego pawilonu, skąd przez otwartą śluzę wychodzili elegancko ubrani mężczyźni i kobiety. Co chwila dotykali swoich głów: nie przyzwyczaili się jeszcze do rurek z tlenem.

— Trzeci z kolei… — powiedział Emman. — Ten łysy… ma taki sam.

Moja prawa ręka przerwała rozmowę i zaczęła się od nas oddalać, pochwycona przez Alę. Reszta mnie zorientowała się w sytuacji w samą porę, żeby zapobiec wywichnięciu barku.

— Dlaczego nie nosisz słuchopąka? — zbeształa mnie. — Wiedziałbyś przynajmniej, że zaczyna się ryt!

Wcisnęła mi słuchopąk w dłoń, a ja wkręciłem go sobie do ucha. Orkiestra po drugiej stronie stawu zaczęła grać. Podniosłem wzrok i zobaczyłem pięć podłużnych skrzyń (trumien), które mieszany kontyngent urnudzkich, troańskich, laterryjskich i fthozyjskich żołnierzy niósł w stronę stawu.

Ala zaprowadziła mnie na tyły naszego pawilonu, gdzie czekali już Arsibalt, Jesry i Lio, stojący wokół jeszcze jednej trumny.

— No, chociaż raz nie jestem ostatni! — ucieszył się Lio.

— Byłeś naszym przywódcą — odparłem. — To cię zmieniło.

Stanąłem przy pustym narożniku i razem dźwignęliśmy trumnę. Domyślałem się, że zawiera szczątki Lise.

Widok trumien wprawił mnie w zupełnie inny nastrój od tego, który towarzyszył mi do tej pory. Wynieśliśmy Lise zza pawilonu, ustawiliśmy się na środku drogi prowadzącej do wody i postawiliśmy trumnę na ziemi, czekając na zakończenie procesji po drugiej stronie stawu. Muzyka brzmiała dla nas dziwnie, co było do przewidzenia — ale w gruncie rzeczy niewiele dziwniej niż niektóre rzeczy, które można usłyszeć na Arbre. Wyglądało na to, że w muzyce Przepływ Hylaejski manifestuje się szczególnie wyraźnie: kompozytorzy w różnych kosmosach słyszeli w głowie te same dźwięki. Orkiestra grała marsza pogrzebowego. Trudno było stwierdzić, czy jego powolny rytm i ponura melodia odzwierciedlały po prostu urnudzką kulturę, czy raczej miały przypominać, że czworo zabitych zgładziło wielu Geometrów i powinniśmy o tym pamiętać, nim zaczniemy czcić ich pamięć.

Prawie im się udało: zacząłem odczuwać wyrzuty sumienia, że pomogłem Dzwonecznikom dostać się na Daban Urnuda. Kiedy jednak przypadkiem spuściłem wzrok i przypomniałem sobie o trumnie Lise, zacząłem się zastanawiać, kto strzelił jej w plecy? Kto wydał rozkaz sztabowania Ecby? Kto odpowiadał za śmierć Orola? Czy stał w tej chwili nad stawem? Nie takie myśli powinny mi krążyć po głowie podczas konferencji pokojowej — ale też żadna konferencja nie byłaby potrzebna, gdybyśmy się nawzajem nie pozabijali.

Żołnierze nieśli trumny Ossy, Esmy, Vay i Gratha bardzo wolno, po każdym kroku nieruchomieli na kilka taktów. Mój umysł błąkał się bez celu, jak zwykle podczas przeciągających się rytów. Złapałem się na wspominaniu mojego pierwszego spotkania z Dzwonecznikami w Mahshcie, kiedy zapędzony w kozi róg, nie wiedziałem jeszcze, kim naprawdę są. Tamte sceny przesuwały mi się przed oczami jak na szpilu: Ossa stojący na jednej nodze na osłaniającej mnie sferze i kopniakami opędzający się od napastników; Esma w akrobatyczny sposób pokonująca dystans dzielący ją od strzelca; Gratho osłaniający mnie własnym ciałem; i Vay zszywająca mnie, kiedy było po wszystkim — tak skutecznie i tak beznamiętnie, że łzy pociekły mi z oczu, a katar z nosa.

Tak jak teraz. Płakałem. Myślałem o tym, jak zginęli — zwłaszcza Vay, która w pojedynkę stawiła czoło kilkunastu ludziom z przecinakami. Sama w ciemnościach, tysiące mil od Arbre, ze świadomością, że nigdy już nie odetchnie jej powietrzem i nie usłyszy tysiąca ruczajów Doliny Dzwoneczków.

— Ras?

To był głos Ali. Złapała mnie (tym razem delikatniej) za łokieć. Wytarłem twarz rąbkiem zawoju i zanim wzrok znów mi się zamglił, spojrzałem na drugą stronę wody. Żołnierze straży honorowej postawili trumny Dzwoneczników na ziemi i stanęli obok nich wyczekująco.

— Już czas — dodała Ala.

Lio, Jesry i Arsibalt patrzyli na mnie pytająco. Oni też płakali. Ugięliśmy kolana, chwyciliśmy trumnę, podnieśliśmy ją.

— Zaśpiewajcie coś — zasugerowała Ala.

Spojrzeliśmy na nią bezradnie i musiała podsunąć nam tytuł pieśni, którą w Edharze śpiewaliśmy z okazji requiem. Arsibalt zaczął, czystym tenorem podał nam ton, a my dołączyliśmy ze swoimi partiami. Musieliśmy trochę improwizować, ale mało kto się zorientował, a zupełnie nikt się nie przejął. Kiedy zobaczyliśmy pawilon Laterryjczyków, głos Julesa Verne Duranda w słuchopąku umilkł. Przez okna stanowisk tłumaczy widziałem, jak jego rodacy podchodzą spiesznie do niego i kładą mu ręce na ramionach. Nasza pieśń zabrzmiała głośniej.

— To tyle, jeśli chodzi o tłumaczenie na orthyjski — mruknął Jesry, kiedy nad wodą postawiliśmy trumnę na ziemi. Powiedział to jednak tak zwyczajnym, nawet żałosnym tonem, że wcale nie miałem ochoty zrobić mu krzywdy.

— Nie szkodzi — powiedział Lio. — To jest właśnie dobre w rytach: słowa nie są najważniejsze.

Oparł dłoń na wieku trumny.

Żołnierze wstawili trumny Dzwoneczników do płytkiej barki. Mogli je nam po prostu przynieść, ale mieliśmy wrażenie, że przekraczanie przeszkody wodnej ma w tym wypadku jakieś znaczenie symboliczne.

— Wiem — powiedział w pewnym momencie Arsibalt. — Woda reprezentuje kosmos. Dzielącą nas otchłań.

Cztery kobiety w powłóczystych szatach, stanowiące załogę barki, zaczęły wiosłować w naszym kierunku. Orkiestra grała dalej, ale melodia stała się teraz znacznie milsza dla ucha: rozbrzmiały delikatniejsze instrumenty, a stojąca nad wodą Laterryjka zaśpiewała partię solową głosem, od którego wibrowała cała kula. Pomyślałem, że to piękny kawałek pożegnalny. Barka znajdowała się w połowie drogi, kiedy znów odezwał się Jesry:

— Nie spieszy im się, co?

— Też o tym myślałem — przyznał Lio. — Rekordu nie pobiją. Gdyby to nam dali taką barkę… ale byśmy im pokazali!

Nie było to wcale takie zabawne, ale nasze ciała miały na ten temat inne zdanie i przez następne kilka minut musieliśmy się bardzo starać, żeby nie wybuchnąć śmiechem i nie doprowadzić do incydentu dyplomatycznego. W końcu barka przybiła do brzegu, znieśliśmy trumny na ląd i przenieśliśmy trumnę Lise na pokład. Przy akompaniamencie muzyki wioślarki poprowadziły barkę długim łukiem na laterryjski brzeg, gdzie trumną zaopiekowało się sześcioro cywilnych żałobników (domyślałem się, że są znajomymi Julesa i Lise); Jules, podtrzymywany przez dwoje przyjaciół, stał obok i patrzył. Po kolei przenieśliśmy Dzwoneczników na tyły naszego dmuchanego bąbla. Lise tymczasem trafiła do pawilonu laterryjskiego, gdzie Jules mógł z nią przez chwilę pobyć sam. Tratwa wróciła do urnudzkiego sektora. Stojący na przeciwnych brzegach stawu fraa Lodoghir i gan Odru wygłosili zwięzłe przemowy, wspominając poległych w krótkiej wojnie, której nasze obecne spotkanie miało położyć kres: tych zabitych w sztabowaniu Arbre i tych, którzy na orbicie zginęli z rąk Dzwoneczników.

Uczciliśmy ich pamięć chwilą ciszy i rozeszliśmy się na krótką przerwę. Stewardzi podali przekąski i napoje; najwidoczniej potrzeba zaspokojenia głodu po pogrzebie była równie uniwersalna jak Twierdzenie Adrakhonesa. Wioślarki ustawiły na tratwie stół, nakryły go niebieskim płótnem i wyłożyły na blat stosy dokumentów.

— Ras?

Próbowałem akurat przepchnąć się do bufetu, ale odwróciłem się na dźwięk swojego imienia i zobaczyłem stojącego nieopodal Emmana, który w tej samej chwili coś mi rzucił. Instynktownie złapałem prezent: przenośny zagłuszacz.

— Ukradłem go pewnemu proceńczykowi — wyjaśnił.

— Nie będzie mu potrzebny? — zapytałem z ewidentnie (jak sądziłem) nieszczerą troską.

— Ma drugi.

Zagłuszacz wzbudził powszechne zainteresowanie moich przyjaciół, którzy od razu zaczęli się nim bawić i podśmiewywać z wydawanych przezeń dźwięków. Yul poklął trochę na niego, czym zmusił go do wypowiadania losowych zbitek wulgaryzmów.

Minęło jeszcze parę minut, zanim w słuchopąkach usłyszeliśmy Julesa (głos miał całkiem spokojny, lekko zachrypnięty) zapraszającego nas na drugą część rytu. Zebraliśmy się nad wodą i wysłuchaliśmy przemówień czworga przywódców, którzy mieli wkrótce podpisywać porozumienia: gana Odru; praagi Eshwar, krępej kobiety w mundurze, z wyglądu bardziej babciowatej, niż się spodziewałem, arbryjskiego ministra spraw zagranicznych i jednego z tysięczników towarzyszących fraa Lodoghirowi. Po skończonej mowie każdy kolejno wchodził na pokład barki. Kiedy nasz tysięcznik dołączył do pozostałej trójki, wioślarki wyprowadziły barkę na środek stawu. Cała czwórka sięgnęła po pióra i zaczęła składać podpisy. Z początku przyglądaliśmy się im w milczeniu, ale podpisywanie przeciągało się i wkrótce ludzie zaczęli szeptać, potem rozmawiać, wreszcie kręcić się niespokojnie i rozchodzić.

Może się to wydać dziwne, ale poszedłem na tyły pawilonu i policzyłem trumny. Raz. Dwa. Trzy. Cztery.

— Liczysz?

To fraa Lodoghir przyszedł za mną. Włączyłem zagłuszacz, który głosem Yula bluznął najgorszymi obelgami, i odparłem:

— Tylko w ten sposób mogę sprawdzić, kto w dalszym ciągu nie żyje.

— Możesz być spokojny. To koniec. Liczba już się nie zmieni.

— Umiecie przywracać ludzi do życia, tak samo jak sprawiacie, żeby zniknęli bez śladu?

— Wtedy tego by nie było. — Lodoghir wskazał skinieniem głowy barkę, na której podpisywano traktat pokojowy.

— Rozumiem.

— Chciałbyś odzyskać fraa Orola? — spytał półgłosem.

— Tak.

Lodoghir nic nie powiedział, a ja myślałem dalej na głos:

— Gdyby Orało przeżył, Lise zostałaby pogrzebana na Ecbie. Nie dowiedzielibyśmy się tego, co udało się nam wywnioskować z jej szczątków. Wszystko by się zmieniło. Pokój jest możliwy tylko po śmierci Lise i Orola. Nic tego nie zmieni.

— Przykro mi. Są pewne trajektorie światów, pewne stany rzeczy, które wymagają… nieobecności pewnych ludzi.

— Fraa Jaad też tak mówił. Zanim sam stał się nieobecny.

Lodoghir chyba spodziewał się po mnie jakiegoś szczeniackiego wybuchu.

— No właśnie, co z fraa Jaadem? — zapytałem. — Jest jakaś szansa na to, żeby znów stał się obecny?

— Jego tragiczna śmierć została szeroko udokumentowana, ja jednak nie odważyłbym się stanowczo twierdzić, co może tysięcznik, a czego nie.

Spojrzał ponad kłębiącym się tłumem i wypatrzył, jak się domyślałem, Magnatha Forala. Chociaż przez chwilę nie towarzyszyła mu pani sekretarz, chwilowo zajęta wypełnianiem oficjalnych obowiązków. Podszedłem do niego.

— Wezwaliście ich? — zapytałem. — My wszyscy… wezwaliśmy do nas Urnudczyków? Czy po prostu któryś z nich tysiąc lat temu wyśnił dowód geometryczny i zrobił z niego religię? Uznał, że został powołany do innego, doskonalszego świata?

Magnath Foral wysłuchał mnie, po czym spojrzał na staw i barkę, na której podpisywano traktat pokojowy.

— Spójrz. Na tej barce zasiadło obok siebie dwóch odpowiadających sobie rangą Arbryjczyków: deklarant i sekular. Czegoś takiego nie widziano, odkąd zakończył się Złoty Wiek Ethras. Mury Tredegarha runęły. Deklaranci uciekli z więzień. Itowie dołączyli do nich i teraz razem pracują. Gdyby — zgodnie z tym, co sugerujesz — wszystkie te wydarzenia były następstwem wezwania Urnudczyków, czyż nie byłoby to piękne dzieło Dynastii? Bardzo chciałbym móc przypisać sobie tę zasługę; moi poprzednicy długo wyczekiwali takiej chwili. Jakież zaszczyty spłynęłyby na Dynastię, gdyby to była prawda! Nie, fraa Erasmasie. Sprawy nie przebiegały tak prosto. Nie znam odpowiedzi na twoje pytanie i nie zna jej nikt w naszym kosmosie. Chcąc ją poznać, musielibyśmy wsiąść na statek taki jak ten i udać się do innego wszechświata.

Загрузка...