Morze Mórz: Stosunkowo niewielki słony akwen o skomplikowanej linii brzegowej, w trzech punktach połączony poprzez cieśniny z wielkimi oceanami Arbre, uważany za kolebkę współczesnej cywilizacji.

— Słownik, wydanie czwarte, 3000 p.r.


Wspięliśmy się na przełęcz i zjechaliśmy do miasteczka Norslof. Byłem kompletnie zaskoczony. Zgoda, widziałem mapomat, ale na mojej prywatnej, wyimaginowanej mapie świata, którą nosiłem w głowie, góry ciągnęły się o wiele, wiele dalej.

Nie znaleźliśmy Orola, ale przynajmniej rozejrzeliśmy się po okolicy i zanotowałem w pamięci kilka miejsc, do których mógł się udać. Najbardziej obiecującym z nich był (moim zdaniem) mały, zdezelowany matem wybudowany przy wieży obserwacyjnej, która pierwotnie służyła do wypatrywania pożarów. Znajdował się kilka mil w bok od drogi i kilka tysięcy stóp nad jej poziomem; zauważyliśmy go krótko po pokonaniu przełęczy. Gdyby to był regularny, duży koncent, nikt nie chciałby tam rozmawiać z Orolem, ale niewielki matem na uboczu z otwartymi ramionami przyjąłby wędrowca, który zna orthyjski i może być źródłem nowych pomysłów.

Zatrzymaliśmy się na dużej stacji paliw kilka mil od centrum Norslofu, żeby coś zjeść i skorzystać z toalety. Można w niej było wynająć pokój, nikt też nie bronił kierowcom i pasażerom spać w pojazdach. Pomyślałem, że moglibyśmy założyć w tym miejscu bazę do eksploracji pobliskich gór w poszukiwaniu Orola, ale zmieniłem zdanie, kiedy weszliśmy do jadalni (zaparowanej i pachnącej smakowicie mięsem) i wszyscy kierowcy drumonów spojrzeli w naszą stronę. Było oczywiste, że rzadko widywali tu takich klientów jak my i że ten stan rzeczy bardzo im odpowiadał. Na pewno przeszkadzało im to, że podróżowaliśmy we czwórkę, a tu siedzieli sami kawalerowie, ale nawet gdybyśmy weszli pojedynczo, zwrócilibyśmy powszechną uwagę. Sammann miał na sobie normalne ubranie mieszkańca extramuros, lecz jego długie włosy i broda wykraczały daleko poza normę, a rysy twarzy zdradzały obce pochodzenie. Kierowcy drumonów nie rozpoznaliby w nim ity (nawet gdyby wiedzieli, kim są itowie), ale zorientowaliby się, że jest inny. Cord ubierała się i poruszała inaczej niż ich kobiety; jej repertuar gestów i min miał się nijak do oczekiwań kierowców. Ganelial — jako statysta — powinien móc się wtopić w tłum, ale jakoś mu się to nie udawało. Należał do społeczności religijnej, która za wszelką cenę starała się zachować swoją odrębność kulturalną, i dawał to do zrozumienia każdym swoim krokiem i każdym spojrzeniem. No i ja… Nie miałem pojęcia, jak wyglądam. Odkąd opuściłem koncent, większość czasu spędzałem wśród statystów, którzy wiedzieli, że jestem pielgrzymującym deklarantem. Tutaj zaś próbowałem udawać kogoś, kim nie byłem, i najbezpieczniej było zakładać, że jestem w tej roli beznadziejny.

Ściągnęlibyśmy pewnie na siebie jeszcze więcej zaciekawionych spojrzeń, gdyby nie fakt, że wszędzie znajdowały się ekrany — przymocowane do sufitu i pochylone w dół, żeby dało się oglądać szpile, siedząc przy stolikach. Wszystkie odtwarzały to samo nagranie, idealnie zsynchronizowane. Kiedy przeszliśmy przez próg, wyświetlały akurat obraz domu płonącego w ciemnościach. Otaczali go pracownicy służb ratowniczych. Na zbliżeniu pokazano kobietę wychyloną z okna na piętrze, z którego buchały kłęby czarnego dymu. Twarz miała owiniętą ręcznikiem. Upuściła trzymane na rękach dziecko. Nie odrywałem wzroku od ekranu, zaciekawiony, co będzie dalej, ale szpil cofnął się i pokazał upadek dziecka jeszcze dwa razy, w zwolnionym tempie. Potem scena się urwała i na ekranie pojawił się sportowiec robiący sztuczki z piłką, a chwilę później ten sam piłkarz łamiący sobie nogę podczas meczu. Tę scenę również powtórzono kilkakrotnie w zwolnionym tempie, żebyśmy mogli wyraźnie zobaczyć, jak noga się wygina i kość pęka z trzaskiem. Kiedy siadaliśmy przy stoliku, miejsce piłkarza zajął niezwykle urodziwy i elegancki mężczyzna, na oczach widzów aresztowany przez policję. Moi towarzysze zerkali na ekrany od czasu do czasu, ale szybko tracili zainteresowanie nimi; najwidoczniej wykształcili jakiś rodzaj odporności na ruchome obrazy. Ja nie mogłem oderwać od nich wzroku, postarałem się więc zająć takie miejsce przy stole, żeby nie mieć bezpośredniego widoku na żaden ekran — ale i tak, kiedy obraz na szpilu zmieniał się gwałtownie, moje oczy uciekały w bok. Czułem się jak nadrzewna małpa, która reaguje na każdy szybko poruszający się obiekt.

Usiedliśmy w kącie, zamówiliśmy jedzenie i rozmawialiśmy przyciszonymi głosami. Jadalnia, która po naszym wejściu ucichła, powoli tajała i znów dał się słyszeć szmer rozmów. Przyszło mi do głowy, że niepotrzebnie wybraliśmy stolik w kącie, bo w razie kłopotów nie uda nam się szybko wyjść.

Okropnie brakowało mi Lio. Fachowym okiem oceniłby sytuację, wykrył ewentualne zagrożenie i podjął kroki zapobiegawcze. Całkiem możliwe, że pomyliłby się przy tym dramatycznie, tak jak to miało miejsce z Estemardem, ale przynajmniej ja miałbym tę sprawę z głowy i mógłbym zająć się czymś innym.

Taki Sammann, na przykład. Kiedy się do nas przyłączył, ucieszyłem się, bo zna się na wielu rzeczach, o których ja nie mam pojęcia. I wszystko było w porządku, dopóki obozowaliśmy w górach nad jeziorem. Teraz jednak, gdy zagłębiliśmy się w świat sekularny, przypomniałem sobie obowiązujący deklarantów i itów odwieczny zakaz kontaktów; nie można go chyba było złamać w sposób bardziej ewidentny, niż my to zrobiliśmy. Czy otaczający nas ludzie wiedzieli o tym zakazie? A jeżeli tak, to czy wiedzieli, po co został wprowadzony? I czy przebywając wśród nich, nie budziliśmy czasem jakichś starych lęków? Przykrych wspomnień? Czy ich policja ochroniłaby nas przed linczem, czy raczej przyłączyła się do tłuszczy?

Ganelial Crade zaczął obdzwaniać znajomych w okolicy. Drażniło nas to, więc kiedy się zorientował, że wszyscy spoglądamy na niego wilkiem, wstał i przesiadł się do innego stolika. Poprosiłem Sammanna, żeby poszukał informacji na temat matemu przy wieży obserwacyjnej. Zaczął przeglądać na piszczku mapy i zdjęcia satelitarne, znacznie lepsze i dokładniejsze niż te zapisane w mapomacie. Rzadko zdarzało mi się oglądać takie obrazy — a pewnie tak właśnie widzieli Arbre Kuzyni ze swojego statku na orbicie. To naprowadziło mnie na odpowiedź na pytanie, które od poprzedniego ranka kołatało mi się po głowie.

— Zaraz! — odezwałem się. — Orolo też oglądał takie zdjęcia. Nawet niektóre powiesił sobie na ścianie w celi.

— Szkoda, że wcześniej mi nie powiedziałeś — stwierdził oschle Sammann.

Nie pierwszy raz odniosłem wrażenie, że my, deklaranci, jesteśmy tylko dziećmi, a itowie wcale nie należą do niższej kasty, lecz pełnią rolę naszych opiekunów. W pierwszym odruchu chciałem go przeprosić, ale w porę zdałem sobie sprawę, że jeśli raz zacznę przepraszać, nie będę umiał przestać. Jakimś cudem udało mi się opanować ogarniające mnie zakłopotanie, zanim weszło w fazę błota pod włosami.

(Na szpilu: stary dom wylatuje w powietrze; ludzie wiwatują).

— Skoro już o tym mowa… Fraa Jaad dopilnował, żeby trafiły w moje ręce — przyznałem.

Z kieszeni na piersi wyjąłem poskładane fototypy przedstawiające wielką dziurę w ziemi i rozłożyłem je na stole. Trzy głowy pochyliły się nad nimi. Nawet Ganelial Crade, który debatując przez piszczek, spacerował w tę i z powrotem, zwolnił na chwilę i zerknął z zaciekawieniem.

— Wygląda jak kopalnia — stwierdził, żeby zaznaczyć swoją obecność. Nie sprawiał wrażenia, jakby rozpoznawał miejsce przedstawione na fototypach. — Gdzieś w tundrze.

— Słońce świeci prawie pionowo w dół — zauważyłem.

— Co z tego?

— To nie może być zbyt daleko od równika.

Teraz to Crade się zawstydził. Odwrócił się do nas plecami, udając bez reszty pochłoniętego rozmową przez piszczek.

(Na szpilu: fototypy uprowadzonego dziecka, niewyraźne ujęcia przedstawiające moment wyprowadzenia dzieciaka z kasyna przez mężczyznę w kapeluszu z szerokim rondem).

— Tak się zastanawiałem… — Zwróciłem się do Sammanna. — Czy mógłbyś rozejrzeć się po świecie za pomocą swojego piszczka i poszukać podobnego miejsca? Wiem, że to jak szukanie igły w stogu siana, ale gdybyśmy podeszli do sprawy systematycznie, pracowali w systemie zmianowym i poświęcili dostatecznie dużo czasu…

Ita zareagował na moją propozycję z podobnym entuzjazmem, jak ja na sugestię Crade’a, że dziura w ziemi znajduje się w tundrze. Przeniósł piszczek nad leżący na stole obraz i zrobił fototyp fototypu. Przez chwilę bawił się piszczkiem, a potem pokazał mi, co urządzenie wyświetliło: inny obraz tej samej dziury w ziemi, z tą tylko różnicą, że przekazywany na żywo przez Retikulum.

— Znalazłeś… — stwierdziłem.

Zależało mi na tym, żeby się nie spieszyć i dobrze zrozumieć, co się właściwie dzieje.

— Nie ja, tylko dostępny w Retikulum program syntaktyczny — poprawił mnie Sammann. — To daleko stąd. Na wyspie na Morzu Mórz.

— Możesz mi powiedzieć, jak nazywa się ta wyspa?

— Ecba.

— Ecba?! — wykrzyknąłem.

— A można się zorientować, co to właściwie jest? — zainteresowała się Cord.

Sammann zrobił zbliżenie, ale ja go właściwie nie potrzebowałem. Wiedząc, że chodzi o Ecbę, przestałem widzieć na fototypach kopalnię odkrywkową. Nie dało się wprawdzie ukryć, że jest to wykop, otoczony wałem usypanym z wybranej ze środka ziemi, że spiralna rampa schodzi po jego ścianie na samo dno, okolica jednak był zbyt schludna jak na kopalnię. W dodatku płaskie dno wykopu było pocięte równą siatką prostopadłych linii.

— Stanowisko archeologiczne — odparłem. — Bardzo duże.

— Czego można szukać na Ecbie? — spytała Cord.

— Mogę sprawdzić — zaproponował Sammann.

— Nie, zaczekaj… — poprosiłem. — Cofnij. Zmniejsz powiększenie. Jeszcze…

Stanowisko rysowało się jasną blizną kilka mil na południowy wschód od ogromnej samotnej góry wyrastającej wprost z pomarszczonego morza. W jej górnych partiach zalegały płaty śniegu, ale na samym wierzchołku ziało wgłębienie, jakby ktoś wybrał szczyt wielką łychą. Kaldera.

— Orithena — stwierdziłem.

— Ta góra? — spytała Cord.

— Nie, wykopaliska. Ktoś chce odkopać Orithenę, świątynię pogrzebaną przez wybuch wulkanu w minus dwa tysiące sześćset dwudziestym pierwszym.

— Kto i po co miałby to robić?

Sammann powiększył obraz. Wiedziałem, czego szukać, więc tym razem bez trudu rozpoznałem otaczający stanowisko mur, w którym w jednym miejscu znajdowała się brama. Za murem przy prostokątnym dziedzińcu — klauzurze — stało kilkanaście budynków. Jeden z nich był zwieńczony wieżą.

— To matem — powiedziałem. — Teraz sobie przypominam… Ktoś mi kiedyś opowiadał, pewnie Arsibalt, że jakiś zakon przeniósł się na Ecbę i postanowił dokopać się do Oritheny. Wtedy myślałem, że chodzi o grupkę nieszkodliwych dziwaków z łopatami i taczkami.

— Nie widzę tam ciężkiego sprzętu — zauważył Crade. — Ale nawet paru zapaleńców ze szpadlami mogłoby coś takiego wykopać. To tylko kwestia czasu.

Rozdrażnił mnie, bo sam powinienem był na to wpaść: jakkolwiek by na to patrzeć, nasz tum został zbudowany w taki właśnie sposób. Crade miał rację, a mnie nie pozostało nic innego, jak z zapałem mu przytaknąć, żeby nie wdawał się w dalsze wyjaśnienia.

— Bardzo to wszystko interesujące… — przyznał Sammann. — Ale to najpewniej ślepy zaułek.

— Zgadzam się — przytaknąłem.

Ecba znajdowała się na innym kontynencie — a dokładniej na wyspie na Morzu Mórz, otoczonym przez cztery kontynenty i położonym na drugim końcu świata.

— Orola nie ma w tych górach — obwieścił Ganelial Crade, chowając piszczek do kieszeni. — Był tutaj, ale się nie zatrzymał.

(Na szpilu: dwoje pięknych ludzi bierze ślub).

— Skąd wiesz? — zapytał Sammann.

Ucieszyłem się. Crade był tak pewny siebie, że zadawanie mu nawet najprostszych pytań kosztowało mnie wiele wysiłku. Co innego Sammann: on zdaje się czerpał z tego perwersyjną przyjemność.

Crade połknął haczyk.

— Ktoś z Sambie podrzucił go tutaj. Przedostatnią noc Orolo spędził w aporcie mojego kuzyna, parę mil stąd.

— W aporcie? — zdziwił się Sammann. — Twój kuzyn nie ma wolnego łóżka?

— Yulassetar dużo podróżuje. Aport ma przytulniejszy niż dom.

— Powiedziałeś, że to było dwie noce temu? — upewniłem się. — Nie wiedziałem, że depczemy mu po piętach!

— Ale ucieka nam z każdą chwilą… Wczoraj rano Yulassetar pomógł mu zrobić zakupy, a potem Orolo złapał jakiś jadący na północ drumon.

— Jakie zakupy? — wtrąciła Cord.

— Ciepłe ubrania. Jak najcieplejsze. A na tym Yul świetnie się zna, bo z tego żyje. Jestem pewien, że właśnie dlatego Orolo odszukał go w Norslofie.

— Ale dlaczego pojechał na północ? — Nie rozumiałem. — Przecież tam nic nie ma, prawda?

Sammann zabrał mi mapomat (miał większy ekran niż jego piszczek), zmniejszył powiększenie i przesunął obraz na północ i wschód.

— Prawie nic… Tajga, tundra, a dalej lód aż do samego bieguna. Gospodarka… Plantacje drzew paliwowych przez pierwsze dwieście mil, a dalej już tylko nieliczne placówki ekstrakcji zasobów.

Obraz na wyświetlaczu mapomatu przeczył jego słowom: okolice podbiegunowe pokrywała gęsta sieć dróg zbiegających się w nazwanych węzłach, z których wiele było okolonych koncentrycznymi kręgami obwodnic. Wszystko to jednak narysowano bladobrązowym kolorem, zarezerwowanym na mapach dla ruin.

(Na szpilu: wystrzelenie rakiety, która w chmurze ognia wzbija się nad równikowym bagnem).

— Orolo wybiera się na Ecbę! — stwierdziła Cord.

— Co ty wygadujesz? — zdziwił się Crade.

— Ecba to inny kontynent — zawtórowałem mu. — Musiałby polecieć.

— Chce przejechać przez biegun — wyjaśniła Cord. — Jedzie do portu kolei lodowej w Osiemdziesiątym Trzecim Północnym.


* * *

Przyzwyczailiśmy się myśleć o państwie sekularnym w taki sposób, jakby na przestrzeni dziejów nie ulegało żadnym zmianom. Niektórym statystom mogłoby się to wydać nadmiernym uproszczeniem, może nawet uwłaczającym ich inteligencji, chociaż postępowali dokładnie tak samo, kiedy mówili o „Najwyższych”. Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę z tego uproszczenia, ale było dla nas wygodne i użyteczne. Bez względu na to, jakie cesarstwo, republika, tyrania, papiestwo, anarchia czy wyludnione pustkowie rozciągało się w danym momencie za murami matemu, nadawaliśmy mu etykietkę i mogliśmy o nim dyskutować.

Nie zamierzam opisywać tutaj funkcjonowania współczesnego mi państwa sekularnego; tego rodzaju informacje są dostępne w wielu źródłach i mogą być ewentualnie interesujące dla kogoś, kto nie zna historii świata przed Straszliwymi Wypadkami. Jeżeli jednak jesteś z nią obeznany, zauważysz z pewnością, że późniejsze wydarzenia powtarzają tylko utarty schemat, a szczegółowy opis państwa z moich czasów przypomni ci jakiegoś jego poprzednika, mniej lub bardziej odległego w czasie, lecz pozbawionego dawnego majestatu i klarowności, typowych dla dzieł naszych przodków, którzy wszystko robili pierwszy raz i wierzyli, że osiągną coś wielkiego.

Jednakże w tym momencie muszę się w te szczegóły nieco wgłębić. Państwo sekularne w moich czasach było federacją podzieloną na jednostki polityczne, których granice w przybliżeniu pokrywały się z konturami kontynentów na Arbre. W ich obrębie można było podróżować swobodnie, ale do przekraczania granic niezbędne były dokumenty. Zdobycie ich nie przedstawiało większego problemu, pod warunkiem, że nie było się deklarantem.

Od czasów Rekonstrukcji świat matemowy istniał w całkowitym oderwaniu od systemu prawnego państwa sekularnego: państwo nie miało nad nami żadnej władzy, w żaden sposób za nas nie odpowiadało, nie prowadziło żadnej ewidencji deklarantów; nie miało prawa powoływać nas do wojska, nakładać na nas podatków, nawet przekraczać bram koncentów inaczej niż w czasie apertu. Nie mogliśmy też liczyć na jego pomoc w żadnej sprawie — poza ochroną w wypadku bezpośredniego zagrożenia najazdem tłuszczy lub wojska, a i ta forma opieki była uzależniona od jego dobrej woli. Nie zapewniało nam emerytur ani opieki zdrowotnej. I z całą pewnością nie wydawało nam żadnych dokumentów.

Spisując tę relację, uświadomiłem sobie w którymś momencie, że nie jest wykluczone, iż pewnego dnia trafi ona do rąk mieszkańców innych światów. Dlatego wyjaśnię, że my, mieszkańcy Arbre, uważaliśmy, że mamy dziesięć kontynentów, natomiast Kuzyni (czy dowolni inni goście przybywający z daleka i pierwszy raz oglądający naszą planetę) stwierdziliby zapewne, że jest ich tylko siedem — i mieliby rację. My doliczyliśmy się dziesięciu, ponieważ pierwsi nasi rachmistrzowie wyruszyli znad Morza Mórz i mogli tylko zgadywać, co znajduje się dalej niż o kilka dni drogi od jego dziwacznie ukształtowanych brzegów. Niejednokrotnie zdarzało się więc, że nadawali różne nazwy pociętym przez cieśniny i zatoki krainom, które dopiero przy dalszej (i znacznie późniejszej) eksploracji okazywały się fragmentami jednego wielkiego lądu, dochodzącego do Morza Mórz ze wszystkich stron. Zanim jednak do tego doszło, kraje te zadomowiły się w mitach i historiach pod swoimi starożytnymi nazwami i próby wyrugowania ich z kultury miały takie same szanse powodzenia, jak próba wyjęcia jednego ze słupów, na których wspierał się tum.

Z kolei w okresie Odrodzenia odkryto ląd po drugiej stronie Arbre, na antypodach Morza Mórz, i okrzyknięto go nowym kontynentem. Setki lat później okazało się jednak, że najdalej na północ wysunięte macki tego kontynentu sięgają za biegun północny i dalej na południe, aż do Morza Mórz. Nie był to więc wcale nowy ląd, lecz po prostu odgałęzienie najstarszego i najlepiej znanego kontynentu, o czym nikt nie miał pojęcia, ponieważ nawet prymitywni tubylcy zamieszkujący domy z lodu nie zapuszczali się zbyt daleko poza osiemdziesiąty równoleżnik. Chcąc zaś udowodnić, że „stary” i „nowy” ląd to jedno i to samo, należałoby dotrzeć aż na dziewięćdziesiąty stopień, do bieguna, a następnie zejść mniej więcej do osiemdziesiątego równoleżnika po drugiej stronie. Udało się tego dokonać dopiero w ostatnim stuleciu przed Straszliwymi Wypadkami, ale nic nie mogło już zmienić zakorzenionych nawyków. Dlatego ląd, na którym się w tej chwili znajdowaliśmy z Cord, Sammannem i Crade’em, oraz ziemia stanowiąca północną granicę Morza Mórz nadal były traktowane jak osobne kontynenty. Czapa lodowa dzieliła je skuteczniej niż ocean. Żaden normalny człowiek nie podróżował z jednego kontynentu na drugi lądem, przez biegun: latało się aeroplanem albo płynęło statkiem.

Tylko że, chcąc wsiąść do aeroplanu albo dostać się na statek, należało przejść przez posterunek w porcie i okazać dokumenty. Orolo, który nie miał ani dokumentów, ani nadziei na ich zdobycie, podjął jedyną logiczną decyzję: postanowił skorzystać z tego, że dwa kontynenty są w rzeczywistości jednym. Cord pierwsza skojarzyła fakty.

Nie, nie pierwsza. Druga. Pierwszy był fraa Jaad.

— Pociąg lodowy! — powiedział Sammann. — To mi zalatuje bajką dla dzieci. One naprawdę kursują?

— Przez pewien czas połączenia były zawieszone, ale ostatnio je wznowiono — odparł Crade. — Ceny metali poszły w górę. Ludzie znów przynoszą złom z Głębokich Ruin.

— W moim zakładzie produkowaliśmy kiedyś części do takich lokomotyw — powiedziała Cord. — Byliśmy najdalej na północ wysuniętą dużą halą maszyn, więc podsyłali nam sporo zleceń. Przez ponad tysiąc lat robiliśmy z nimi interesy. Musieliśmy opracować specjalne stopy metali, które nie pękałyby na mrozie.

Mówiła tak jeszcze przez minutę albo dwie; o metalach potrafiła opowiadać z takim samym zapałem jak inne dziewczyny o butach. Im dłużej Crade i Sammann jej słuchali, tym szybciej tracili zainteresowanie ideą pociągu lodowego, która w pierwszej chwili autentycznie ich zafascynowała.

Przypomniał mi się fraa Jaad w celi Orola. Obejrzał fototypy na ścianie i w pół minuty wszystko zrozumiał. Zaimponowałby każdemu, nawet człowiekowi skłonnemu przypisywać tysięcznikom zdolności nadprzyrodzone.

Musiał wiedzieć coś wcześniej.

— Te wykopaliska… — Wskazałem leżący na stole fototyp.

Wszyscy dziwnie na mnie spojrzeli. Dotarło do mnie, że musiałem przerwać Cord wywód o metalach.

(Na szpilu: ofiary krwawej jatki; ich żony, drące na sobie ubrania i tarzające się po ziemi).

— Założę się o mój ostatni batonik energetyczny, że jeśli sprawdzicie datę, okaże się, że rozpoczęto je sześćset dziewięćdziesiąt lat temu — powiedziałem.

— Czyli w roku trzytysięcznym… — powiedział Crade. — Skąd ten pomysł? Lubisz okrągłe daty?

Był to jeden z tych niezwykle rzadkich momentów, kiedy Ganelial Crade próbował zażartować, więc kierując się etykietą, uśmiechnąłem się półgębkiem, zanim mu odpowiedziałem:

— Jestem przekonany, że fraa Jaad wiedział, co jest grane; od razu rozpoznał to miejsce. Dlatego myślę, że wykopaliska zostały rozpoczęte podczas ostatniego konwoksu milenijnego. Matem tysiącletni w Sauncie Edharze na pewno wysłał na konwoks swoich delegatów, którzy usłyszeli o wykopaliskach i przynieśli nowinę z powrotem do matemu. W ten sposób dotarła w końcu do fraa Jaada.

Sammann jak zwykle chętnie wszedł w rolę adwokata diabła:

— Nie myśl, że się z tobą nie zgadzam, ale nawet jeśli masz rację, nadal wydaje mi się wątpliwe, żeby fraa Jaad po jednym spojrzeniu rozpoznał wykopaliska w Orithenie. Przecież to by mogła być dowolna dziura w ziemi. Nic nie wskazuje na Ecbę.

Do tej pory Sammann koncentrował się głównie na jednym fototypie, obejmującym całe stanowisko. Pozostałe przedstawiały zbliżenia wybranych fragmentów wykopu i wcześniej niewiele z nich wynikało. Dopiero teraz, przyglądając im się uważniej, zacząłem rozróżniać zarysy fundamentów, kikuty kolumn, fragmenty mozaik. Na jednym z kawałków podłogi kafelki układały się w taki wzór:

To jest analemma — powiedziałem. — Orithena była ogromną camera obscura. W jej dachu znajdował się mały otworek, przez który słońce świeciło na posadzkę. Na przestrzeni roku obraz słońca podczas odprawianego w południe rytuału (celebrowanego do dziś jako certyfik) minimalnie się przesuwał, kreśląc na podłodze taki właśnie wzór.

— I myślisz, że fraa Jaad rozpoznał analemmę na fototypie i od razu pomyślał o Orithenie? — spytała z powątpiewaniem Cord. — Bardzo sprytnie.

— To inteligentny człowiek — odparłem.

Nie była to najuprzejmiejsza odpowiedź; Jesry na pewno by mnie za nią splantował. Cord miała rację ze swoim sceptycyzmem, ja jednak nie zamierzałem teraz w to brnąć. Szybkość reakcji fraa Jaada sugerowała, że on i inni milenaryści sporo wiedzieli na temat wykopalisk w Orithenie. Bałem się trochę, że jeśli zaczniemy drążyć temat, niebezpiecznie zbliżymy się do Dynastii i tematów pokrewnych.

— No proszę… — Sammann spojrzał na wyświetlacz piszczka. — Erasmas wygrałby zakład. Przedstawione na fototypach wykopaliska rzeczywiście rozpoczęto w roku trzytysięcznym p.r. — Odczytał następną informację i uśmiechnął się do mnie. — Prace zainicjowali edharczycy.

— Świetnie… — mruknąłem. Miałem ochotę wyrzucić mu piszczek do sedesu.

— I to od was, z Saunta Edhara — ciągnął ita. — Chociaż inne edharskie matemy też przysyłały tu swoich fraa i suur.

— Ilu deklarantów tam mieszka? — spytała Cord.

Domyślałem się, co przelicza w myślach: jeżeli na jednego deklaranta przypada dwadzieścia taczek ziemi dziennie, to jak dużą dziurę wykopią przez sześćset dziewięćdziesiąt lat?

— Tak od razu to wam nie powiem — uprzedził Sammann, krzywiąc się. — Większość informacji na ten temat to jakiś szajs.

— Jak to? — zdziwił się Crade. Jak na komendę spojrzeliśmy na niego, bo to pytanie zabrzmiało dziwnie asekurancko.

Sammann też podniósł wzrok znad piszczka i z zainteresowaniem popatrzył na Crade’a. Chwilę go przetrzymał, po czym odparł beznamiętnie:

— Każdy może zamieszczać w Retikulum informacje na dowolny temat, więc nic dziwnego, że jego zawartość jest w znacznej mierze bezwartościowa. Trzeba ją filtrować, ale systemy filtrujące mają swoje lata. Od czasu Rekonstrukcji próbujemy je modernizować i ulepszać ich interfejsy. Są dla nas tym, czym tum dla fraa Erasmasa i jego kompanów. Kiedy poszukuję informacji na wybrany temat, nie znajduję ich bezpośrednio: piszczek wyświetla mi metainformacje, z których mogę wnioskować, czego dowiedział się system filtrujący, kiedy zadał moje pytanie. Weźmy na przykład „analemmę”: system filtrujący uprzedza mnie, że informacje na jej temat pochodzą z nielicznych źródeł, ale tymi źródłami są deklaranci, a więc można im zaufać. Gdybym jednak wpisał nazwisko popularnej gwiazdki muzycznej, która właśnie zerwała ze swoim chłopakiem… — ruchem głowy wskazał zapłakaną kobietę na szpilu — dowiedziałbym się, że ostatnio do Retikulum trafiło bardzo dużo informacji na jej temat i że większość z nich jest nic niewarta. Kiedy zaś wpisuję do systemu filtrującego „wykopaliska w Orithenie na Ecbie”, dowiaduję się, że od siedmiuset lat pisują o nich bardzo różni ludzie: jedni bardzo wiarygodni, inni zupełnie przypadkowi.

Jeżeli zamiarem Sammanna było uspokojenie Crade’a, to zupełnie mu się nie udało.

— Kto jest dla ciebie człowiekiem wiarygodnym? Fraa z jakiegoś koncernu?

— Owszem.

— A niegodnym zaufania?

— Miłośnik teorii spiskowych. Oraz każdy, kto produkuje dużo długich i mętnych artykułów, które czytają tylko tacy jak on.

— Deolatrzy?

— To zależy od tego, o czym taki deolatra pisze.

— A gdyby pisał o Ecbie? O Orithenie? O teglonie? — pytał Crade, dźgając palcem widoczny na fototypie dziesięciokątny plac przed starożytną świątynią.

— System filtrujący twierdzi, że pojawia się bardzo dużo takich tekstów — przyznał Sammann. — Ale o tym najwyraźniej wiesz lepiej ode mnie. Trudno jednak odsiać ziarno od plew. Kiedy widzę wyłaniającą się z filtra prawidłowość, instynkt podpowiada mi, że to najprawdopodobniej szajs. Jest to ocena pospieszna i powierzchowna, a w związku z tym niekoniecznie słuszna. Przepraszam, jeżeli uraziłem cię niefortunnym doborem słów.

— Wybaczam ci — burknął Crade.

— No, to było wprost fascynujące! — przerwałem milczenie, kiedy zaczęło się krępująco przedłużać. — Cieszę się, że sobie to wyjaśniliśmy, zamiast tracić czas na przeczesywanie okolicy. Oczywiście w tej sytuacji cała moja idea poszukiwań Orola się zmienia: nikt z was nie mógł się spodziewać, że przyjdzie mu jechać na kraj świata. Dlatego powinniście teraz zawrócić na południe.

Spojrzeli na mnie. Z ich twarzy nic nie umiałem wyczytać.

— Tak mi się przynajmniej wydaje — dodałem.

— To nic nie zmienia — stwierdził Sammann.

— Nie zostawię koligata w takim bagnie — zaperzyła się Cord.

— Potrzebne ci będą dwa pojazdy — zauważył rzeczowo Ganelial Crade. — Na wypadek, gdyby jeden się zepsuł.

Z taką logiką nie mogłem się kłócić, ale nie dałem się zwieść: to nie był prawdziwy powód, dla którego Crade chciał mi towarzyszyć. Nie po tym, jak wymsknęło mu się słówko „teglon”.

— Do Osiemdziesiątego Trzeciego Północnego są dwa tysiące mil w linii prostej — powiedział Sammann, odczytując informacje z piszczka. — Drogą wyjdzie dwa i pół tysiąca z hakiem.

— Ras, gdybyście ty i Sammann nauczyli się prowadzić, moglibyśmy się zmieniać i w trzy, cztery dni dojechalibyśmy na miejsce — zaproponował Crade.

— Im dalej na północ, tym droga będzie gorsza — ostrzegła Cord. — Bezpieczniej byłoby założyć, że potrzebujemy tygodnia.

Crade miał wyraźną chęć podyskutować z nią o tym, ale nie dała mu dojść do słowa:

— Musimy też trochę zmodyfikować aporty.

Rozgościliśmy się na tylnym parkingu stacji i wzięliśmy do roboty. Kiedy do właścicieli dotarło, że robimy sobie u nich tylko krótki postój przed wyprawą na daleką północ, oswoili się z naszą obecnością i nasze kontakty wyraźnie się ociepliły. Doszli do wniosku, że jesteśmy jedną z wielu grup wagabundów, którzy jeździli grzebać w ruinach — tylko po prostu lepiej wyposażoną i zamożniejszą od przeciętnej.

Następnego dnia pojechaliśmy aportem Cord po nowe opony do wozu Crade’a, a potem wzięliśmy jego aport i przywieźliśmy opony dla niej. Nowe gumy miały głęboki bieżnik i sterczące guzki na powierzchni. Cord i Gnel (Ganelial Crade uparł się, żebyśmy tak go nazywali) wspólnie zajęli się skomplikowanym i wymagającym wielu narzędzi procesem wymiany płynów chłodzących i smarów w obu pojazdach na takie, które nie będą zamarzały. Ani ja, ani Sammann nie znaliśmy się na tym, więc po prostu staliśmy w pobliżu i staraliśmy się być przydatni. Sammann sprawdzał na piszczku drogę na północ i przeglądał notki podróżnych, którzy w ostatnim czasie nią podróżowali.

— Posłuchaj… — zagadnąłem go w pewnym momencie. — Cały czas chodzi mi po głowie takie ujęcie z wczorajszego szpilu.

— Płonący bibliotekarz?

— Nie.

— Lawina błotna druzgocąca szkołę?

— Nie.

— Chłopiec z porażeniem mózgowym bawiący się ze szczeniakami?

— Nie.

— No dobrze, poddaję się.

— Start rakiety.

Spojrzał na mnie z ukosa.

— Start rakiety… i co potem? Rakieta eksploduje? Trafia w sierociniec?

— Nie, właśnie w tym rzecz. Po prostu startuje i koniec.

— Byli na pokładzie jacyś sławni ludzie…

— Nikogo nie widziałem. Pokazaliby ich, prawda?

— W takim razie nie rozumiem, po co w ogóle ją pokazywali. Cały czas gdzieś startują jakieś rakiety.

— Wiesz, ja się na tym nie znam, ale ta wydała mi się wyjątkowo duża.

Dopiero teraz Sammann zrozumiał aluzję.

— Zobaczę, co uda mi się znaleźć.

Energiczna starsza pani — współwyznawczyni Gnela — przyniosła nam ciasto i wciągnęła Gnela w długą rozmowę. Przez ten czas na stację wtoczył się z łoskotem duży, zbryzgany błotem aport, zatoczył dwa kółka wokół nas i zajął cztery miejsca parkingowe. Pani od ciasta skrzywiła się i sobie poszła. Barczysty brodacz wysiadł z aportu i z rękami w kieszeniach podszedł do Gnela, rozglądając się z zaciekawieniem. Znalazłszy się naprawdę blisko, nagle rozpromienił się w uśmiechu i wyciągnął rękę na powitanie. Gnel z wahaniem podał mu rękę i odczekał, aż ten chwilę nią poszarpie w górę i w dół. Porozmawiali dosłownie kilka sekund, po czym brodacz zaczął spacerować wokół naszego obozowiska, przyglądać się, co w nim mamy, i na tej podstawie domniemywać, co robimy. Po zakończeniu rekonesansu wysunął składany blat z burty swojego domu na kołach, postawił na nim maszynkę i zaczął nam przyrządzać gorące napoje.

— To Yulassetar Crade, mój kuzyn — powiedział Gnel.

Patrzyliśmy, jak rozstawia kuchenkę, odkurza kubki i wyjętą z kieszeni szmatką poleruje garnki.

— Co się stało? — spytałem.

— O co ci chodzi? — zdziwił się Gnel.

— Sądząc po tym, jak ty i ta starsza pani zareagowaliście na jego pojawienie się, coś między wami zaszło. Jakieś kłopoty?

— Yul jest here… — Gnel ugryzł się w język. — Apostatą.

„Ale poza tym wszystko z nim w porządku?” — chciałem zapytać, ale sobie darowałem.

Yul nie próbował się przedstawić, ale kiedy podszedłem, odwrócił się, uśmiechnął i podał mi rękę, po czym wrócił do swojej pracy.

— Wyciągnij ręce — polecił, a kiedy posłuchałem, wręczył mi tacę, na której postawił kubki z gorącym piciem. — To dla twoich kolegów.

Uparłem się, żeby poszedł ze mną. Pierwszy kubek podaliśmy Gnelowi. Podeszliśmy do Sammanna i dokonałem prezentacji. Namówiłem Cord, żeby wyczołgała się spod aportu; wstała, otrzepała się z kurzu i podała Yulowi rękę. Spojrzeli na siebie w taki sposób, jakby spotykali się nie pierwszy raz, ale nie skomentowali tego w żaden sposób. Cord wzięła swój kubek i odwrócili się z Yulem plecami, jakby czymś zakłopotani.

Yulassetar Crade podwiózł mnie do miasta, gdzie miałem załatwić sprawunki. Zacząłem od wysłania listu do Ali, na adres Koncentu Saunta Tredegarha. Kobieta na poczcie bardzo się krzywiła, ponieważ list był źle zaadresowany: koncenty nie miały adresów z tych samych powodów, dla których ja nie miałem paszportu. Wiedziałem, że błędem było nieprzekazanie listu przez Lio albo Arsibalta, kiedy rozstawaliśmy się po pikniku w Sambie: przeszmuglowaliby go bezpośrednio do Ali. A tak musiałem wysłać go do koncentu, gdzie hierarchowie przechwycą go i — jeżeli będą chcieli przestrzegać Dyscypliny — oddadzą Ali dopiero podczas następnego apertu, czyli za ponad dziewięć lat. Mogłem co najwyżej zgadywać, co będzie wtedy o mnie myślała, odczytując pożółkły dokument, dzieło niespełna dwudziestoletniego młokosa.

Następny przystanek zrobiłem sobie w miejscu, gdzie mogłem kupić kombiwory: obszerne pomarańczowe skafandry, które po spięciu nogawek suwakiem zmieniały się w śpiwory. Produkowano je z myślą o myśliwych i poszukiwaczach przemierzających daleką północ. Miały wbudowane zasilacze katalityczne: wystarczyła odrobina paliwa w pęcherzu paliwowym, żeby skromna strużka energii przesączała się w głąb nogawek i rękawów, do wkładek grzewczych w podeszwach butów i na wewnętrznej powierzchni rękawic. Nowe kombiwory były dość drogie, ale Yul pomógł Orolowi kupić tańszy, używany. Znał kilka miejsc, gdzie można było dostać stare kombiwory, po renowacji, i wiedział, co należy zrobić, żeby wygodniej się je nosiło.

Po załatwieniu sprawy kombiworów ruszyliśmy na poszukiwanie reszty niezbędnego sprzętu i zapasów. Ilekroć proponowałem udać się do sklepu ze sprzętem wycieczkowym, Yul krzywił się i marudził, po czym tłumaczył mi, że lepszy ekwipunek można kupić za jedną dziesiątą ceny w sklepach przemysłowych i spożywczych, jeśli tylko wie się, czego szukać. I zawsze miał rację, rzecz jasna. Z zawodu był przewodnikiem i wynajmował się urlopowiczom wybierającym się na wycieczki w góry. Chwilowo musiał być chyba bez pracy, bo przez cały dzień obwoził mnie po Norslofie, pomagając kupić lub sprokurować na poczekaniu wszystko, czego mogliśmy potrzebować. Kiedy się okazywało, że jakiegoś absolutnie niezbędnego drobiazgu nie dostaniemy w żadnym sklepie, obiecywał dostarczyć go ze swoich prywatnych zapasów.

Jeżdżenie po mieście pochłaniało niewyobrażalną ilość czasu. Wszędzie panował ogromny ruch, takie przynajmniej miałem wrażenie, ale nie byłem przyzwyczajony do życia w mieście. Kiedy ruch zamierał całkowicie, pasażerowie pobliskich pojazdów zerkali ciekawie na rozklekotany wehikuł Yula. Dorośli prędko odwracali wzrok, ale dzieci chętnie wytykały go palcami i parskały śmiechem. Stanowiliśmy z Yulem dziwną parę, zwłaszcza w tłumie ludzi spieszących do szkoły i pracy.

Z początku Yul poczuwał się chyba do roli dobrego gospodarza i próbował zapewnić mi rozrywkę, kiedy tkwiliśmy w korkach.

— Muzyka? — spytał obojętnie, jakby muzyka była czymś, o czym słyszał raz w życiu, dawno temu.

Kiedy nie zaprotestowałem, zaczął się mocować z systemem nagłaśniającym w taki sposób, jakby zamierzał mu poobrywać pokrętła i guziki, aż w końcu nastawił jakąś zupełnie przypadkową transmisję. Później, kiedy zaczął mówić, wyłączyłem muzykę, a on nawet tego nie zauważył.

Domyślałem się, że do jego obowiązków należy zabawianie klientów, żeby dobrze się czuli w jego towarzystwie. Efekt ten uzyskiwał, opowiadając historie — i był w tym niezły. Próbowałem naciągnąć go na opowieści o Orolu, ale niewiele miał o nim do powiedzenia. Bez względu na to, ile Orolo znaczył dla mnie, dla Yula był po prostu kolejnym żółtodziobem, który potrzebował rady i pomocy, żeby przetrwać na pustkowiu. W ten sposób przeszliśmy jednak do podróżowania po dalekiej północy, a na tym Yul naprawdę się znał.

Później zapytałem go, czy zawsze wyprawia się na północ. Żachnął się i odparł, że nie, skądże, pracował wiele lat jako flisak na rzekach na południe od Sambie, gdzie ziemia była pocięta głębokimi wąwozami wyrzeźbionymi w piaskowcu i pełnymi efektownych formacji skalnych. Trochę mi jeszcze poopowiadał o tamtych wycieczkach, ale w którymś momencie poczuł się nieswojo i umilkł. Wyglądało na to, że gawędziarstwo pozwalało przełamać lody i miło spędzić czas, ale tak naprawdę brakowało mu jakiegoś konkretnego wyzwania, w które mógłby zainwestować swój intelekt i niespożyte siły.

Jakoś tak wyszło, że od któregoś momentu przestał używać zaimka „wy” i mówić na przykład „Będziecie potrzebowali paliwa na zapas, żebyście w razie konieczności mogli topić śnieg na wodę do picia”, i płynnie przeszedł na „my”: „Powinniśmy się liczyć z tym, że co najmniej cztery razy złapiemy gumę”.

Jego dom był w gruncie rzeczy składowiskiem zbędnych przedmiotów, które nie zmieściły się w aporcie: sprzętu biwakowego, części zapasowych, pustych butelek, broni, książek. Książki piętrzyły się w stertach sięgających mi do bioder; Yul najwyraźniej nie miał regałów. Przeważała beletrystyka, ale znalazłem też kilka stosów czysto geologicznych. Na ścianach wisiały powiększone fototypy kolorowych skał osadowych, wyrzeźbionych przez wiatr i wodę. W piwnicy, dokąd zeszliśmy po dodatkowy ekwipunek, znajdowały się całe stosy piaskowcowych skamielin.

Kiedy załadowaliśmy do wozu wszystko, co wydawało się Yulowi niezbędne, i w drodze powrotnej do stacji paliw utknęliśmy w następnym korku, zagadnąłem go:

— Domyślasz się, że świat jest bardzo stary, prawda?

— Pewnie — odparł bez namysłu. — Długo pływałem tratwami po tamtych rzekach. Całe lata. Tam wszędzie na brzegach leżą kamienie, wielkie jak domy. Odrywają się od ścian wąwozów i spadają. Jest ich mnóstwo, tak jakby spadały bez przerwy.

— A nie spadają?

— Popatrz tutaj: jedziesz tą drogą i widzisz na jezdni ślady hamowania, tak jak w tym miejscu. Nic wielkiego, każdy głupi wie, że można wpaść w poślizg. Ale kiedy zaczynasz widzieć dużo tych śladów, dochodzisz do wniosku, że poślizgi zdarzają się często. Zatem kiedy widzisz dużo kamieni w wąwozie, to myślisz, że często spadają. Więc ja też czekałem, aż zobaczę taki spadający głaz: spływałem sobie na tratwie z klientami, rozumiesz, oni szli spać albo o czymś tam sobie gadali, a ja zerkałem na ściany wąwozu i czekałem.

— I się nie doczekałeś.

— Nie, ani razu.

— Z czego wywnioskowałeś, że w grę wchodzi zupełnie inna skala czasu.

— No właśnie, kiedyś próbowałem to sobie nawet porachować. My tu nie mamy teoryki, ale przez pięć lat obserwowałem taką jedną rzekę i przez pięć lat nic do niej nie spadło, ani jeden kamulec. Gdyby Arbre miała tylko pięć tysięcy lat, wszystkie kamienie zalegające dno wąwozu musiałyby pospadać w tym właśnie czasie, nie? No to i ja powinienem coś zobaczyć.

— Ludziom z twojej arki nie spodobało się, kiedy im o tym opowiedziałeś.

— Nie bez powodu wyjechałem z Sambie.

Na tym rozmowa się skończyła. Natrafiliśmy na wieczorne godziny szczytu, jechaliśmy długo, powoli i w milczeniu. Fascynowały mnie oglądane przez szyby mobów migawki z życia innych ludzi i nagle uderzyło mnie, jak bardzo życie Yula różni się od tego, które oni prowadzą.

Zdziwił mnie trochę sposób, w jaki dołączył do naszej wyprawy. Nie zauważyłem oznak żadnego racjonalnego procesu: nie było gromadzenia faktów, porównywania różnych opcji… Ale Yul tak właśnie żył. Zdałem sobie sprawę, że Gnel wcale nie zaprosił go do nas na stację: Yul po prostu przyjechał. Codziennie robił coś nowego, codziennie w nowym towarzystwie, i z tego powodu tak samo jak ja nie pasował do tłumu stojącego w korku.

Patrzyłem na pasażerów mobów i zastanawiałem się, jak żyją. Przed tysiącami lat ludzka praca została podzielona na zawody i stanowiska, w których i na których wszystkie dni wyglądały tak samo; odbywała się w ramach organizacji, gdzie człowiek był elementem wymiennym. I gdzieś po drodze ludzie zagubili swoje historie. Tak się musiało stać, w taki sposób uzyskiwało się wydajną gospodarkę — lecz nietrudno było dostrzec w tym machinacje świadomej woli, może nie do końca złej, ale z pewnością samolubnej. Ci, którzy stworzyli ten system, zazdrościli innym nie pieniędzy i nie władzy, tylko właśnie historii. Jeżeli ich pracownicy, wracając do domu po ciężkim dniu, mieli coś ciekawego do opowiedzenia, znaczyło to, że coś poszło nie tak: była przerwa w dostawie prądu, wybuchł strajk, szaleniec urządził rzeź. Najwyżsi nie zamierzali dopuścić do tego, żeby inni ludzie mieli własne historie do opowiedzenia — chyba że będą to fałszywe, fikcyjne opowieści, motywujące ich do cięższej pracy. Ci, którzy nie potrafili żyć bez historii, trafili do koncentów albo do takich zawodów jak Yul, a reszta musiała poza miejscem pracy szukać poczucia przynależności do jakiejś historii — stąd chyba brało się u sekularów powszechne zainteresowanie sportem i religią. Jak inaczej można było stać się elementem przygody, częścią czegoś, co ma początek, środek i koniec i w czym odgrywa się znaczącą rolę? My, deklaranci, mieliśmy łatwiej, bo z założenia byliśmy cząstką procesu, w którym chodziło o uczenie się nowych rzeczy. I jeśli nawet ten proces dla niektórych z nas toczył się zbyt wolno (tak jak dla Jesry’ego), to jednak posuwał się naprzód; każdy z nas mógł powiedzieć, na jakim jest etapie i jaką ma rolę do odegrania. Yul dostawał to samo za półdarmo, ponieważ codziennie przeżywał swoje historie; ceną, jaką za to płacił, była niewielka waga, jaką cały świat przywiązywał do jego opowieści. Może właśnie dlatego czuł potrzebę opowiadania — nie tylko o swoich dokonaniach w dzikich krainach, ale także o przygodach klientów.

Dojechaliśmy wreszcie na stację. Yul wypakował przenośną kuchnię i zaczął pichcić kolację. Nie ogłosił oficjalnie, że do nas dołączy, ale jego słowa nie pozostawiały co do tego wątpliwości, więc po jakimś czasie Gnel poszedł do właściciela stacji i dogadał się z nim, żeby Cord mogła zostawić swój aport na parkingu na jakieś dwa tygodnie. Cord zaczęła przenosić rzeczy do wozu Yula, który przyglądał się temu znad kuchenki i wkrótce zaczął biadolić — w żartach — nad masą zbędnych, jego zdaniem, gratów, które usiłowała wepchnąć do jego domu na kołach. Cord nie pozostała mu dłużna i odpysknęła coś raz, potem drugi… Po minucie przerzucali się takimi bluzgami, że uszy więdły. Nie mogłem wtrącić się do ich sprzeczki (tak jak nie mógłbym im przerwać, gdyby się bili lub całowali), podszedłem więc do Sammanna.

— Znalazłem ten szpil z rakietą — poinformował mnie. — Miałeś rację, naprawdę była ogromna. Jedna z największych, jakie się dziś wystrzeliwuje.

— Coś jeszcze?

— Ciekawy ładunek. Kształtem i wielkością pasuje do pojazdu, którym zwykle wywozi się ludzi w kosmos.

— Ilu?

— Maksymalnie ośmiu.

— Wiadomo, kto jest na pokładzie albo po co polecieli?

Sammann pokręcił głową.

— Nie, chyba żeby sam brak informacji uznać za informację.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Najwyżsi twierdzą, że to pojazd bezzałogowy, sterowany przez syntakt. Podobno chcą przetestować jakiś nowy układ.

Spojrzałem na niego znacząco, na co uśmiechnął się i rozłożył ręce.

— No wiem, wiem… Popytałem w kilku znanych mi retikulach; może za parę dni coś będziemy mieli.

— Za parę dni to my będziemy na biegunie.

— Za parę dni biegun może być najrozsądniejszym miejscem pobytu.


* * *

Następnego dnia rano, po obfitym śniadaniu przyrządzonym przez Yula i Cord, wyruszyliśmy na północ. Aport Cord został na parkingu i nasza karawana składała się z pojazdów Crade’ów: aport Yulassetara wiózł większość sprzętu, aport Ganeliala — wstawiony na skrzynię trójkołowiec.

Pierwszy odcinek trasy prowadził na północ i w dół, na nadbrzeżną równinę, gdzie należało skręcić w prawo i łagodnym lewym łukiem objechać zatokę północnego oceanu. W głębi zatoki leżał dawniej — przez dwa stulecia pierwszego milenium p.r., kiedy zatoka nie zamarzała przez cały rok — największy port świata. Ze względu na swoje położenie szczątki portu stały się później „najpłytszymi” — a więc także najłatwiej dostępnymi — ze wszystkich ruin. Większość arcydzieł inżynierii portowej (wiadukty, falochrony, mosty) została połupana na kawałki przez złomiarzy, którzy wyrywali zalane syntetycznym kamieniem zbrojenia i wywozili je w inne okolice, gdzie istniało zapotrzebowanie na metal. Na kopcach gruzów wyrosły olbrzymie drzewa, a jedyną ocalałą konstrukcją sprzed wieków był most wiszący, przerzucony nad uchodzącą do zatoki olbrzymią rzeką. Znajdował się na takiej wysokości, że nie zagrażały mu fale paku lodowego. O tej porze roku lodu nie było nigdzie widać, ale pozostały po nim wyraźne blizny na usłanych gruzem brzegach. Zrujnowany port pełnił rolę wioski rybackiej i przystanku drumonów. Zamieszkiwało go — latem — kilkaset osób. Po tym, jak go minęliśmy i odbiliśmy w głąb lądu, prawie dokładnie na północ, napotykaliśmy już tylko małe, rzadko rozsiane osady, których ubywało w miarę, jak wspinaliśmy się na zalesione wzgórza. Po ich drugiej stronie powitał nas zupełnie inny krajobraz, zimny i suchy — tutaj mało które drzewo sięgało wyżej niż na wysokość głowy dorosłego człowieka. Ruch prawie zamarł: przez godzinę nie napotkaliśmy żadnego pojazdu, w końcu zatrzymaliśmy się na kamienistym brzegu rzeki, ustawiliśmy aporty w taki sposób, żeby nie było ich widać z drogi, i spędziliśmy noc w kombiworach.

Z samego rana okazało się, że nowiutka kuchenka, kupiona przez nas po opuszczeniu Sambie, nie działa. Gdyby nie Yul, do końca podróży żywilibyśmy się już tylko zimnymi batonikami energetycznymi, ale on z dyskretnie triumfującą miną zaprzągł do pracy swoją huczącą baterię palników przemysłowych i przyrządził ogromniaste śniadanie. Gnel, mimo że rozdrażniony, przyglądał mu się z niekłamaną dumą, jakby chciał powiedzieć: No proszę, patrzcie, jakie wspaniałe jednostki potrafimy wydać, jeśli tylko przestaną wierzyć w naszą religię.

Korzystając z pustki na drodze, poszedłem do Yula na lekcję prowadzenia aportu. Przez ten czas Cord rozebrała kuchenkę, zdiagnozowała problem (zatkana dysza) i doszła do wniosku, że winę za usterkę ponosi lepka frakcja paliwa, która wytrąciła się z niego w mroźną noc.

— Dąsasz się — powiedziała chwilę później.

Zdałem sobie sprawę, że faktycznie trzymam się na uboczu. Ona i Yul rozmawiali, a ja nie miałem pojęcia o czym.

— O co chodzi? — zapytała.

— Po prostu nie mieści mi się w głowie, że w naszych czasach ciągle są problemy z paliwem chemicznym.

— Przepraszam, powinniśmy byli kupić lepsze.

— Nie w tym rzecz. Nie masz za co przepraszać. Chodziło mi o to, że ta kuchenka jest wytworem praksis, która liczy sobie cztery tysiące lat!

— Tak jak ten aport i wszystko, co się w nim znajduje… — odparła zaskoczona Cord.

— Zaraz, zaraz! — przerwał jej Yul z udawaną pretensją.

Cord prychnęła, przewróciła oczami i znów spojrzała na mnie.

— Wszystko poza twoją sferą — poprawiła się. — Co z tego?

— Rzadko o tym myślę, pewnie dlatego, że tam, gdzie mieszkam, w zasadzie nie stykam się z praksis, ale w takich chwilach jak teraz absurdalność sytuacji wali mnie jak obuchem w łeb. Nie rozumiem, po co męczymy się z takim złomem: kuchenka na niebezpieczne i niepewne paliwo chemiczne, z dyszą, która może się zatkać. Przez cztery tysiąclecia nie wymyśliliśmy nic lepszego?

— A czy taką lepszą kuchenkę też umiałabym rozłożyć i naprawić?

— Nie musiałabyś, bo ona by się nie psuła.

— Pytam, czy rozumiałabym, jak działa.

— Jesteś taką osobą, że gdybyś się uparła, zrozumiałabyś każde urządzenie.

— Pochlebiasz mi, Ras, ale już drugi raz nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

— No dobrze, rozumiem. Pytasz, czy przeciętny człowiek potrafiłby zrozumieć funkcjonowanie takiej…

— Nie wiem, kto to jest „przeciętny człowiek”, ale spójrz na Yula. Sam zrobił swoją kuchenkę. Prawda, Yul?

Yul nie był zachwycony, że dzięki Cord rozmowa nagle zeszła na niego, ale nie zaprotestował. Spuścił wzrok i skinął głową.

— Ano prawda. Kupiłem palniki od złomiarzy. Zespawałem ramę.

— I działa — dodała Cord.

— Wiem. — Poklepałem się po brzuchu.

— System działa! — żachnęła się Cord.

— Jaki system?

Zaczynała tracić cierpliwość.

— No… ten…

— Antysystem — odparł Yul. — Brak systemu.

— Yul wie, że takie kuchenki są zawodne. — Cord ruchem głowy wskazała zepsutą maszynkę. — Wie z doświadczenia.

— Gorzkiego doświadczenia, moja panno! — wtrącił Yul.

— Spotkał złomiarzy, którzy z ruin na dalekiej północy przywieźli lepsze palniki. Potargował się, kupił, palniki podrasował… I od tamtej pory pewnie stale coś w nich ulepsza.

— Dwa lata trwało, zanim zaczęły chodzić tak jak powinny — przyznał Yul.

— Wszystko to byłoby niemożliwe, gdyby trafił na technologię, której nie rozumie nikt poza deklarantami — dodała Cord.

— W porządku, niech wam będzie — odpuściłem.

Nie było sensu kontynuować tego sporu. My, teorowie, którzy przy Rekonstrukcji wycofaliśmy się (lub, w zależności od preferowanej wizji historii, zostaliśmy zapędzeni) do matemów, posiedliśmy moc zmieniania świata fizycznego za pomocą praksis. Zwykłym ludziom nasze zmiany się podobały, ale tylko do pewnego momentu. Im bardziej skomplikowana stawała się nasza praksis, tym słabiej ją rozumieli i tym bardziej uzależniali się od nas — a to im wcale nie odpowiadało.


* * *

Cord dość długo wykładała Yulowi, co wie o Kuzynach, i relacjonowała mu naszą podróż z Saunta Edhara przez Sambie do Norslofu. Yul słuchał jej całkiem spokojnie, co działało mi na nerwy. Miałem ochotę złapać go za ramiona, potrząsnąć i sprawić, żeby zobaczył, że ma do czynienia z faktem wagi kosmicznej, najważniejszym wydarzeniem w historii. Tymczasem on słuchał słów Cord z taką miną, jakby opowiadała o wymianie przebitej opony w drodze do pracy. Może przewodnicy górscy mieli po prostu taki zwyczaj: kiedy ludzie przybiegali do nich z niepokojącymi wieściami, zachowywali udawany, nienaturalny spokój.

Tak czy inaczej, dało mi to okazję do pociągnięcia tematu kuchenki w sposób, który nie zirytuje Cord. Poczekałem na chwilę przerwy w rozmowie i wtrąciłem się:

— Rozumiem, dlaczego komuś może bardziej odpowiadać kuchenka, którą potrafi rozebrać na części i zrozumieć. I zazwyczaj mi to nie przeszkadza. Zazwyczaj. Tylko że teraz sytuacja nie jest zwyczajna. Jeżeli okaże się, że Kuzyni mają wrogie zamiary, jak im się przeciwstawimy? Wygląda na to, że przybywają ze świata, w którym nie było Rekonstrukcji.

— Z dyktatury teorów — powiedział Yul.

— To nie musi być dyktatura! Gdybyś znał teorów osobiście, wiedziałbyś, że nie potrafiliby się tak zorganizować.

Ale Cord przyznała rację Yulowi.

— Kiedy jakaś nacja buduje takie statki, to nazywaj ją jak chcesz, ale faktycznie jest dyktaturą. Sam powiedziałeś, że do tego potrzeba zasobów całej planety. Jak myślisz, w jaki sposób budowniczowie zdobyli te zasoby?

Cord i ja mieliśmy zwykle zbliżone poglądy na większość spraw i rzadko przeszkadzał nam fakt, że ona jest statystką, a ja deklarantem. Dlatego kiedy teraz wystąpiła przeciwko mnie, zasmuciło mnie to bardziej, niż się spodziewałem. Nie kontynuowałem dyskusji. Podczas niekończących się przejazdów jedno — czy dwugodzinne przerwy w rozmowach nie były niczym nadzwyczajnym.

Zresztą co innego zwróciło moją uwagę: Cord zachowywała się zupełnie inaczej, odkąd pojawił się Yul. Rozumieli się bez słów. Cokolwiek się między nimi działo, nie byłem tego częścią — i byłem zazdrosny.

Przejechaliśmy przez kolejne ruiny miasta, podobnie „płytkie” jak te z poprzedniego dnia i podobnie ogołocone.

— Praksis, jaką dysponują Kuzyni, nie jest taka znowu nadzwyczajna — stwierdziłem. — Nie widzieliśmy na tym statku nic, co nie mogłoby powstać w naszej własnej Epoce Praksis. Dlatego wydaje mi się, że potrafilibyśmy zbudować broń, która mogłaby go unieszkodliwić.

Cord uśmiechnęła się i napięcie zelżało.

— Mówisz jak fraa Jaad! — stwierdziła z oczywistym rozczuleniem. Nade mną.

— Naprawdę? — Słyszałem, jak słabnie zbolała nuta w moim głosie. — Co takiego powiedział?

Całkiem nieźle naśladowała burkliwy głos fraa Jaada:

— „Układy elektryczne ich statku można by unieszkodliwić za pomocą impulsu superhipercośtam”. Na co Lio wtrącił: „Wybacz, fraa Jaad, ale nie wiemy, jak go wygenerować”. „To proste”, powiedział fraa Jaad. „Wystarczy zbudować matrycę induktorów jakiegoś tam pola”. „Za przeproszeniem, fraa Jaad, dziś nikt już nie interesuje się tą teoryką. Nadrobienie zaległości w tej dziedzinie wymagałoby trzydziestu lat studiów”. I tak dalej.

Parsknąłem śmiechem, ale dokonawszy pospiesznych rachunków w pamięci, stwierdziłem:

— Pewnie właśnie dojeżdżają do Tredegarha. Może już nawet zaczęli dyskutować o budowie tych induktorów.

— Mam nadzieję!

— Podejrzewam, że państwo sekularne dysponuje mnóstwem informacji na temat Kuzynów, które dotychczas przed nami ukrywało. Nie zdziwiłbym się, gdyby wysłali już na orbitę kogoś, kto z nimi rozmawiał! I założę się, że przekażą te informacje fraa i suur zgromadzonym na konwoksie. Żałuję, że nie mogę tam być, mam już dość tego, że nic nie wiem. Zamiast jechać na konwoks, pomagam fraa Jaadowi zrozumieć, po co odrzutek postanowił odwiedzić siedemsetletnie wykopaliska.

W geście bezradności uderzyłem pięścią w deskę rozdzielczą.

— Ej! — zawołał Yul z udawanym oburzeniem. Zamachnął się, udając, że chce mi dać kuksańca.

— Chyba tak to już jest, jeśli jest się pionkiem — dodałem.

— Twoja wizja konwoksu wydaje mi się bardzo romantyczna — powiedziała Cord. — I nadmiernie optymistyczna. Pamiętasz pierwszy dzień podróży, kiedy przy hali maszyn próbowaliśmy rozsadzić siedemnaście osób w sześciu pojazdach?

— Jakby to było dzisiaj.

— Konwoks wygląda podobnie, tylko tysiąc razy gorzej.

— Chyba że mają tam kogoś takiego jak ja — wtrącił Yul. — Powinniście zobaczyć, jak upycham siedemnastu turystów na czterech tratwach.

— Ponieważ Yula nie ma w Tredegarhu, nic nie tracisz — zapewniła mnie Cord. — Wyluzuj i ciesz się jazdą.

— No dobrze. — Roześmiałem się. — Wygląda na to, że jesteś lepszą znawczynią charakterów niż ja.

— Tak? — zdziwił się Yul. — To czego ode mnie chce?

Podczas podróży często wymienialiśmy się miejscami w pojazdach — wszyscy poza Gnelem, który nie ruszał się ze swojego aportu. Czasem tylko pozwalał Sammannowi go prowadzić. Kiedy następnego dnia przez dłuższy czas jechaliśmy z Cord sami, tylko we dwoje, poinformowała mnie, że Yul jest jej chłopakiem, a ona jego dziewczyną.

— Aha… — mruknąłem. — Teraz rozumiem, czemu tyle czasu zajmuje wam wspólne „zbieranie drewna”.

Nie chciałem być nieprzyjemny, starałem się po prostu naśladować cięte uwagi, którymi Cord i Yul przerzucali się z taką swobodą. Cord się jednak zawstydziła, a ja zrozumiałem, że posunąłem się za daleko.

— Wiesz co? — zagadnąłem, po omacku szukając czegoś mądrego do powiedzenia. — Teraz, jak mi o tym powiedziałaś, mam wrażenie, że to wam było pisane. A ja nie od razu się zorientowałem, bo wydawało mi się, że chodzisz z Roskiem.

Cord powiedziała, że to głupie.

— Pamiętasz, jak z nim rozmawiałam przez piszczek?

— Pamiętam…

— No więc wtedy właśnie zrywaliśmy ze sobą.

— Wybacz, Cord, nie lubię wchodzić w rolę pedantycznego deklaranta, ale, chcąc nie chcąc, słyszałem twoją połowę tych rozmów i nie przypominam sobie, żeby padło tam chociaż jedno słowo na temat zerwania.

Spojrzała na mnie jak na wariata.

Podniosłem ręce w pojednawczym geście.

— Chcę tylko powiedzieć, że nie miałem pojęcia, co się dzieje.

— Ja też.

— Myślisz, że…

Zamierzałem zapytać, czy myśli, że Rosk wie, ale w przebłysku geniuszu zdałem sobie sprawę, że to by było samobójstwo. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że Cord w dość niestandardowy sposób traktuje ważne związki międzyludzkie, ale kiedy przypomniałem sobie, jak ułożyło mi się z Alą, doszedłem do wniosku, że nie mam prawa jej krytykować.

Zdumiewająco rzadko rozmawialiśmy o naszej rodzinie, którą dzieliliśmy przed moim „pójściem do zegara”. Jednakże nawet po zdawkowych wymianach zdań na jej temat nie mogłem się nadziwić, jak obrotni potrafią być ludzie w uprzykrzaniu sobie nawzajem życia — obojętne, czy chodziło o bliskich, czy o gromadę obcych, z którymi zostali zamknięci w koncencie. Czasem, kiedy słuchałem Cord, miałem wrażenie, że wiedzą, doświadczeniem i cynizmem w tych kwestiach dorównuje osiemdziesięcioletnim staruchom. Nie mogłem się opędzić od myśli, że w którymś momencie po prostu się poddała i postanowiła poświęcić resztę życia na zgłębianie tajników rzeczy dających się zrozumieć i naprawić — takich jak maszyny. Przestałem się też dziwić, że nie łamie sobie zbyt długo głowy nad sprawami, których nie jest w stanie pojąć — tak jak to, dlaczego nagle stała się dziewczyną Yula.


* * *

Dopóki klimat był cieplejszy, cywilizacje przez kilka tysięcy lat przelewały się po tej polodowcowej równinie w tę i z powrotem, jak muł na sicie poszukiwacza złota, tworząc zaspy zabudowań, które trwały jeszcze długo po odejściu budowniczych. Przez milenia w każdym dowolnie wybranym momencie mieszkał tu miliard ludzi, dziś jednak liczba ta skurczyła się do kilkudziesięciu tysięcy. Ile ciał zostało tu pogrzebanych? Ile prochów rozsypanych? Dziesięć miliardów? Dwadzieścia? Pięćdziesiąt? Biorąc pod uwagę, że wszyscy używali elektryczności — ile mil drutu miedzianego wpleciono w mury ich domów i przeprowadzono pod ulicami? Ile roboczogodzin zużyto na przeciągnięcie i umocowanie tych przewodów? Jeżeli co tysięczny mieszkaniec był elektrykiem, rozpięcie sieci elektrycznej wymagało miliarda roboczolat. Potem, gdy nadeszło ochłodzenie i cywilizacje w ciągu kilkuset lat — poruszając się z szybkością lodowców — wycofały się na południe, poczęli napływać złomiarze, gotowi cofnąć dorobek miliarda roboczolat godzina po godzinie, wyszarpać niezliczone mile drutów jard po jardzie. Zawodowi odzyskiwacze, działający na skalę przemysłową, szybko uporali się z wydobyciem dziewięćdziesięciu procent miedzi. Widziałem zdjęcia fabryczek, które — osadzone na czołgowych gąsienicach — przewalały się po dalekiej północy, pochłaniając całe kwartały domów naraz. Traktowały zrujnowaną tkankę miejską w taki sam sposób, jak zrobotyzowany kombajn górniczy traktuje zasobne w rudę pagórki: miażdżyły budynki i sortowały szczątki według grubości. Pierwsze ruiny, które zobaczyliśmy na naszej drodze, były po prostu odchodami tych wielkich maszyn.

Ręczny odzysk był o wiele bardziej kosztowny. Ze słów innych ludzi wnioskowałem, że jego intensywność zależała od warunków na światowych rynkach. Kiedy jakaś kraina przeżywała okres prosperity, zapotrzebowanie na metale i ich ceny rosło tak bardzo, że górnikom opłacało się zapuszczać do głębokich ruin — daleko rozsianych starych miast, do których fabryki na gąsienicach nigdy nie dotarły — i wydobywać z nich to co najcenniejsze: miedziany drut, stalowe dźwigary, instalacje hydrauliczne i co tam jeszcze było w cenie. Łup zmierzał ku drodze, którą przemierzaliśmy nerwowymi skokami, od jednego miasteczka w tundrze do drugiego. Burze śnieżne i bandy arktycznych piratów spowalniały czasem jego ruch, ale w końcu docierał do drogi, gdzie ładowano go na rozklekotane drumony, składające się w siedemdziesięciu pięciu procentach z rdzy spojonej lodem i kostropatą otuliną brudnego śniegu, i dla bezpieczeństwa łączące się w karawany. Nie mieliśmy szans ich wyprzedzić, ale poruszały się wystarczająco szybko dla naszych celów, a kiedy się orientowały, że jesteśmy pielgrzymami, a nie piratami, dodatkowo mogliśmy się przy nich czuć bezpieczniej, jak zwierzęta w stadzie. Zachowywaliśmy bezpieczny dystans, żeby mieć możliwość manewru, kiedy jakaś powyginana rura albo kłąb drutu zwalą się nagle na jezdnię, ale przednia szyba i tak z czasem zarastała tryskającym spod ich kół zmrożonym błockiem. Musieliśmy otwierać boczne okna i przecierać ją szmatami na kijach — do czasu, aż trzeciego dnia szmaty zamarzły na kamień. Nauczyliśmy się więc trzymać włączoną kuchenkę i grzać na niej wodę w garnku, żeby na bieżąco je rozmrażać. Przez otwarte okna patrzyliśmy na mijane ruiny. Nauczyliśmy się rozpoznawać ich wiek po rodzaju zastosowanych fortyfikacji: silosy rakietowe, trzymilowe pasy startowe, mury kurtynowe, kamienne szańce, akry zasieków z drutu kolczastego, zapory z modyfikowanych genetycznie ciernistych drzew, a wszystko w mniejszym lub większym stopniu poniszczone przez złomiarzy.

Im dalej na północ się posuwaliśmy, tym szybciej te konstrukcje ginęły pod lodem: warstewka szronu, z początku delikatna, stawała się coraz grubsza i coraz cięższa, upodabniała się do lodowej polewy, dławiła je, miażdżyła, spłaszczała, unicestwiała. Aż w końcu jedynym dziełem ręki ludzkiej pozostały szczątki dawnych stacji pociągów lodowych, które — bezbronne na skutek fluktuacji pogody lub ekonomii — w którymś momencie poddały się i poumierały. Milę od drogi okolica była biała i gładka, za to przy samej drodze napotykaliśmy najgorsze obrzydlistwa, jakie widziałem w czasie całej naszej podróży. Zaspy stawały się coraz wyższe i coraz bardziej czerniały, aż w końcu jechaliśmy dnem czarnego jak węgiel okopu o głębokości dwudziestu stóp, zatłoczonego drumonami poruszającymi się w tempie zdrowego piechura. Nie mieliśmy dokąd uciec. Moglibyśmy wyłączyć silniki naszych dwóch aportów, a wtedy jadący za nami drumon przepchałby nas przez cały ten odcinek. Kierowcy wystawili z szoferek długie rury, przez które ciągnęli z góry świeże powietrze; my, jako mniej przezorni i niezaopatrzeni w taki sprzęt, przez ostatni dzień oddychaliśmy oleistym, sinym dymem spalin. Kiedy któreś z nas zaczynało mieć mdłości, zmienialiśmy się przy kierownicy i ten, kto akurat był wolny, wdrapywał się na górę (na szczyt śniegowych ścian okopu prowadziły czasem wygodne pochylnie) i przez jakiś czas szedł spacerkiem (na jednym z mijanych targów kupiliśmy zmontowane z materiałów z odzysku rakiety śnieżne) albo jechał trójkołowcem Gnela.

Właśnie podczas jednego z takich mozolnych odcinków, pod sam koniec podróży, Yul w końcu zapytał mnie o dinozaura z parkingu.

Od pierwszego dnia, od naszego spotkania w Norslofie, widziałem, że coś go gryzie. Kiedy zbliżyli się do siebie z Cord, przez kilka dni mnie unikał i starał się nie zostawać ze mną sam na sam, ale kiedy stało się dla niego jasne, że nie zachowam się nieliniowo, zaczął dyskretnie szukać okazji do rozmowy w cztery oczy. Spodziewałem się, że chce porozmawiać o Cord, tymczasem jak zwykle mnie zaskoczył.

— Jedni mówią, że to był dinozaur, inni, że smok — odparłem. — Jedną z pierwszych rzeczy, jakiej uczymy się o tym wydarzeniu, jest zastrzeżenie, że nic nie jest pewne…

— Dlatego że inkanterzy zatarli wszystkie ślady?

— Podobno. Nawiasem mówiąc, drugą rzeczą, jaką przekazuje się w tej sprawie deklarantom, jest zakaz dyskusji na ten temat z sekularami.

Yul zrobił zawiedzioną minę.

— Przykro mi, ale tak to właśnie wygląda — ciągnąłem. — Większość relacji jest zgodna, że jedna grupa, nazwijmy ją Grupą A, zainicjowała całe wydarzenie, a druga grupa, Grupa B, je zakończyła. W popularnej mitologii A oznacza tak zwanych retorów, a B tak zwanych inkanterów. Wszystko to zdarzyło się na trzy miesiące przed rozpoczęciem Trzeciej Łupieży.

— Ale ten dinozaur… czy smok, co to tam było… on naprawdę pojawił się na parkingu.

Rozmawialiśmy, idąc po ubitym śniegu, rzut kamieniem od prawej krawędzi zatkanego drumonami okopu. Woleliśmy się nie zbliżać za bardzo do śnieżnego rowu, ponieważ wielu ludzi, często nabuzowanych, jeździło tamtędy pojazdami śnieżnymi. Ścieżka, którą szliśmy, wyglądała na ubitą przez jedną z takich maszyn najdalej przed dwoma dniami. Wiedzieliśmy, gdzie znajdują się nasze aporty, ponieważ nauczyliśmy się rozpoznawać rury oddechowe sąsiednich drumonów. Wyglądało na to, że pojazdy w rowie przyspieszają, więc i my powinniśmy zacząć szybciej miesić śnieg, jeśli chcemy za nimi nadążyć. Prawdopodobnym powodem przyspieszenia była bliskość portu kolei lodowej: w odległości dwóch mil widzieliśmy już anteny, słupy dymu i snopy światła, więc nawet gdyby aporty nas wyprzedziły, dotarlibyśmy na miejsce pieszo. Nie musieliśmy się spieszyć.

— Wszystko rozegrało się dwa tysiące stóp od Muncostera — powiedziałem. — Było tam wtedy miasto… Nadal zresztą jest. Poziom zamożności i zaawansowania praksis… powiedzmy: dziewięć w skali od jednego do dziesięciu.

— A dzisiaj? Gdzie jesteśmy w tej skali?

— Osiem, w przybliżeniu. Społeczeństwo w pobliżu Muncostera właśnie osiągnęło szczyt swojej potęgi, chociaż wtedy nikt nie zdawał sobie z tego sprawy. Deolatrzy zyskiwali coraz większe wpływy polityczne.

— Z której arki?

— Nie wiem. Jednej z tych, które agresywnie dążą do władzy. Mieli taką ikonografię…

— Co mieli?

— Inaczej… Czuli się zagrożeni przez niektóre przekonania deklarantów.

— Takie jak to, że świat jest stary.

— Na przykład. Wynikły z tego problemy przy kilku rocznych apertach, później większe zamieszki przy okazji apertu dziesięcioletniego w dwa tysiące siedemset osiemdziesiątym: w Dziesiątą Noc matem dziesiętników został lekko złupiony. Ale potem się uspokoiło, apert się skończył, sprawa przyschła. W mieście budowano wtedy parking, część nowego centrum handlowego. Deklaranci mieli go na wyciągnięcie ręki: wystarczyło się wychylić przez okno którejś wieży (w Muncosterze ich nie brakowało), żeby go zobaczyć. Parę miesięcy później parking był gotowy; sekularowie codziennie zostawiali na nim samochody. Wszystko pięknie. Minęło sześć lat. Centrum handlowe się rozrosło. Robotnicy wrócili na parking, bo trzeba było wzmocnić jego konstrukcję, żeby dobudować nowe skrzydło. Jeden z nich znajdował się na czwartej kondygnacji i młotem pneumatycznym rozkuwał posadzkę, kiedy zauważył jakiś przedmiot tkwiący w syntetycznym kamieniu. Wyglądał jak szpon. Zaintrygowani robotnicy skuwali coraz więcej kamienia. Problem był poważny, bo gdyby w elementach nośnych znalazło się więcej takich rzeczy jak szpony czy kości, osłabiłyby całą konstrukcję. Wkrótce musieli zacząć wzmacniać parking, podpierać go stemplami, bo słabł i osuwał się na ich oczach, a im więcej kamienia skuwali, tym gorzej miały się sprawy. W końcu okazało się, że odkryli kompletny szkielet stustopowego gada zatopiony w syntetycznym kamieniu, który wylano zaledwie kilka lat wcześniej! Deolatrzy nie wiedzieli, co o tym myśleć. W mieście przy koncencie wybuchły niepokoje i zamieszki, aż nagle, pewnej nocy, z wieży tysięczników dobiegł śpiew. Śpiewali całą noc. A następnego dnia parking wyglądał całkiem zwyczajnie. Oto cała historia.

— Wierzysz w nią?

— Coś na pewno się tam wydarzyło. Były przecież dowody. Nadal są.

— Jakie dowody? Fototypy szkieletu?

— Nie, raczej wspomnienia świadków. Stosy drewna na stemple. Dokumentacja z tartaku. Mocniej zużyte opony drumonów, które przewiozły drewno na parking.

— Jak fale rozchodzące się na wodzie.

— Mniej więcej. Jeżeli taki szkielet nagle znika i nie ma żadnych namacalnych dowodów, że kiedykolwiek istniał, co zostaje?

— Tylko ślady. — Yul z zapałem kiwał głową, jakby rozumiał to lepiej ode mnie. — Same fale na wodzie, bez plusku.

— Opony drumonów z drewnem nie mogły się nagle od-zużyć. Dokumentacja w tartacznym archiwum nie wyparowała. I nastąpił konflikt. Świat przestał być spójny. Pojawiła się sprzeczność logiczna.

— Olbrzymia sterta drewna do wzmocnienia parkingu, który wcale wzmocnienia nie wymagał.

— Otóż to. Nie chodzi o to, że są to rzeczy fizycznie niemożliwe. Nic przecież nie stoi na przeszkodzie, żeby przed parkingiem zwalić stos drewna, a w szafce na akta trzymać plik papierów. Problem polega na tym, że elementy składowe tej sytuacji nie tworzą już sensownej całości.

Przypomniał mi się dialog na temat różowego smoka, w który wciągnął mnie Orolo. Dopiero teraz, po wielu miesiącach, dotarło do mnie, że nieprzypadkowo wybrał smoka do zilustrowania tamtej kwestii. Próbował przywołać z przeszłości wydarzenie, które teraz wyciągnął Yul.

Słysząc za plecami ryk silnika, odwróciliśmy się i zobaczyliśmy Ganeliala Crade’a na trójkołowcu. Wymieniliśmy z Yulem porozumiewawcze spojrzenia (przy nim lepiej o tym nie rozmawiać), a potem Yul schylił się, nagarnął dwie garście śniegu i zaczął ugniatać je w kulę, którą mógłby rzucić w kuzyna. Zmrożony śnieg za nic nie chciał się lepić.


* * *

Do portu kolei lodowej w Osiemdziesiątym Trzecim Północnym dotarliśmy o drugiej w nocy — co oznaczało tylko tyle, że słońce wisiało na niebie trochę niżej niż zwykle. Droga wylała się z okopu na płaskowyż zbitego paku lodowego o szerokości mili albo dwóch, położony nieco niżej niż otaczający go teren, przez co miałem wrażenie, że wylądowaliśmy na dnie wybitego przez meteoryt olbrzymiego krateru. W paru miejscach dostrzegliśmy moduły mieszkalne postawione na palach, które można było przesuwać, skracać i wydłużać, kiedy dołem przepływała kra. Drumony skupiały się wokół nich. W modułach mieściły się skupy złomu i kierowcy przemieszczali się od jednego do drugiego, próbując uzyskać najlepszą cenę za swój towar. Inne budowle pełniły funkcję moteli, stołówek i burdeli.

Ale dominującym elementem krajobrazu był pociąg lodowy. Kiedy go pierwszy raz zobaczyłem, pod słońce, wziąłem go za fabrykę. Lokomotywa wyglądała jak jedna z tych pożerających miasta przetwórni gruzów: mała elektrownia i wioska z modułów mieszkalnych zostały zbudowane na moście spinającym przestrzeń między gigantycznymi gąsienicami. Za nią stało pół tuzina połączonych w pociąg sań zaopatrzonych w płozy, posuwających się po śladzie z ubitego śniegu i lodu pozostawionym przez gąsienice lokomotywy. Konstrukcja pierwszych sań umożliwiała przewożenie kontenerów, załadowanych na nie już w czterech warstwach, a niezgrabny żuraw na kołach dostawiał z mozołem kolejną, piątą. Dalsze sanie były po prostu ogromnymi otwartymi skrzyniami na płozach. Drugi dźwig, wyposażony w szczypce, którymi bez trudu mógłby złapać oba nasze aporty naraz, wyszarpywał kawały złomu z usypanej na śniegu sterty i przerzucał je do skrzyń z takim łoskotem, że serce zamierało mi w piersi. Ostatnie sanie były płaską platformą — a właściwie ruchomym parkingiem, prawie w połowie zapełnionym wyładowanymi drumonami.

Chwilę błądziliśmy bez celu, ale od spotkanych po drodze kierowców wiedzieliśmy z grubsza, jak port funkcjonuje, i mieliśmy pewne pojęcie o tym, jak nie należy się w nim zachowywać. Sammann sprawdził już, że poprzedni pociąg odjechał dwa dni wcześniej, natomiast załadunek tego, który widzieliśmy przed sobą, miał potrwać jeszcze kilka dni.

Kręcenie się po okolicy było o tyle ryzykowne, że nie obowiązywały żadne wyraźne przepisy określające pierwszeństwo przejazdu. Drumony i aporty poruszały się po liniach prostych, zmierzając wprost do celów interesujących ich nabuzowanych kierowców. Dlatego woleliśmy przemieszczać się pojazdami nawet na krótkie odległości. Znaleźliśmy biuro na palach, w którym można było zarezerwować miejsce na platformie, i wykupiliśmy miejsce dla obu naszych aportów. Dopłaciliśmy ekstra za ustawienie pojazdu Gnela na skraju platformy zamiast w środku, dzięki czemu mogliśmy swobodnie korzystać z trójkołowca, przystawiając do skraju platformy deski, po których dało się nim zjechać i wjechać z powrotem. Trycykl stał się naszym głównym środkiem transportu w porcie, mimo że miał tylko dwa miejsca, więc za każdym razem troje z nas pozostawało uziemionych. Wynajęliśmy moduł mieszkalny na lokomotywie i tam zakotwiczyliśmy. Było tanio. Rolę toalety pełniła dziura w podłodze zasłaniana klapą, przyciśniętą paroma kawałkami złomu, żeby nie poderwał jej arktyczny huragan. Po kilku kursach trójkołowcem zaopatrzyliśmy nasz nowy domek w racje żywnościowe i inne przywiezione w aportach rzeczy, w tym także zdumiewająco obszerny arsenał broni białej i strzeleckiej. Yulassetar i Ganelial Crade’owie mogli się nie zgadzać w kwestiach religijnych, ale jeśli chodzi o stosunek do broni, byli jak jeden umysł podzielony między dwa ciała. Używali nawet takich samych pokrowców na pistolety i pudełek na amunicję. W porcie wielu ludzi obnosiło się z bronią, a na skraju „miasta” było wyznaczone miejsce, gdzie można było dla zabicia czasu postrzelać sobie w okalającą je lodową ścianę. Musiałem jednak przyznać, że port jest w sumie bardziej uporządkowany i przewidywalny niż kraj, który przemierzaliśmy przez ostatni tydzień. Zaczynałem pomału rozumieć, że tak muszą wyglądać wszystkie miejsca, w których ma się odbywać handel.

Rozgościwszy się, wzięliśmy z Sammannem trójkołowiec i objechaliśmy wszystkie bary i burdele, żeby się upewnić, że nie ma w nich Orola. Cord łaziła po lokomotywie, podziwiając jej konstrukcję. Yul jej towarzyszył. Twierdził, że nie mniej niż ona interesuje się inżynierią, ale na mój gust zwyczajnie bał się, że zostanie zgwałcona, jeśli będzie się włóczyć bez opieki.

Obijaliśmy się tak przez parę dni. Próbowałem czytać zabrane z matemu książki teoryczne, ale nie mogłem się skupić i skończyło się na tym, że przesypiałem jakieś niewiarygodne ilości czasu. Sammann znalazł miejsce nieopodal biura, w którym mógł się łączyć z Retikulum. Połączenie było kapryśne, ale chodził tam codziennie, a po powrocie analizował uzyskane informacje. Yul i Cord w chwilach wolnych od „zbierania drewna” oglądali filmy na maleńkim ekraniku piszczka. Ganelial Crade czytał swoje starobazyjskie święte księgi i zaczynał pomału sygnalizować zainteresowanie tematem, którego do tej pory on uprzejmie unikał, a ja ogromnie się obawiałem: religią.

Za którymś razem Sammann uratował mnie przed wejściem w bliższy kontakt z Gnelem: podniósł głowę znad piszczka, spojrzał mi w oczy (siedziałem po drugiej stronie pokoju) i znów spuścił wzrok na ekran. Wrócił właśnie z jednej ze swoich wypraw po informacje, w jego brodzie nadal tkwiły kryształki lodu.

Podszedłem i przykucnąłem przy jego krześle.

— Po wyjeździe z Sambie cały czas próbuję dostać się do pewnych retikuli — zaczął. — Powinny być przede mną zamknięte, ale pomyślałem, że jeśli wytłumaczę, o co mi chodzi, może uda mi się uzyskać do nich dostęp. Trochę to trwało, zanim właściciele przeanalizowali moją prośbę. Podejrzewam, że przez ten czas szukali w Retikulum potwierdzenia moich słów.

— Jak to się odbywa?

Nie był zachwycony moim pytaniem. Może nużyło go już wyjaśnianie mi takich spraw, a może po prostu chciał zachować chociaż odrobinę szacunku dla Dyscypliny, bezlitośnie przez nas łamanej.

— Pamiętasz tę mieścinę, w której kupiliśmy opony śniegowe? Była tam stołówka. Wyobraź sobie, że w tej stołówce jest szpilołap.

— Mówisz o Norslofie.

— Tak, ale to nieważne. Szpilołap został tam zainstalowany ze względów bezpieczeństwa. Widzi, jak podchodzimy do kasy, żeby zapłacić za to ich wstrętne żarcie. Ta informacja trafia do jakiejś retikuli. Ktoś, kto przejrzy nagranie, dowie się, że byłem tam w takim a takim dniu, w towarzystwie trojga innych ludzi. W podobny sposób można ustalić, kim są ci ludzie. Okazuje się, że jednym z nich jest fraa Erasmas z Saunta Edhara. W ten sposób moja historyjka zostaje potwierdzona.

— No dobrze, ale jak…

— To nieważne… — zaczął Sammann, ale chyba znudził mu się ten zwrot, bo zawiesił głos, zamknął oczy i odparł: — Jeżeli koniecznie chcesz wiedzieć, przypuszczam, że zrobili mi adamap.

— Co to jest adamap?

— Asynchroniczna dwustronnie anonimizowana moderowana analiza porównawcza. Nawet nie próbuj tego zdekonstruować, to wiekowy skrótowiec. Prawdziwych adamapów nie robi się od trzech tysięcy sześciuset lat; my robimy coś, co spełnia podobną funkcję, tylko używamy starej nazwy. Zwykle czeka się kilka dni na jednokierunkowe przejście fazowe w rezonatorze rewerencyjnym… Mniejsza z tym. Potem jeszcze dzień, żeby się upewnić, że nie jest to incydentalna nukleacja stochastyczna… No, a wszystko sprowadza się do tego, że dopiero niedawno odblokowali mi dostęp. — Sammann uśmiechnął się i kawałek lodu spadł mu z wąsów na piszczek. — Chciałem powiedzieć „dopiero dzisiaj”, ale tutaj dzień nie ma końca.

— W porządku. Nie zrozumiałem ani słowa z tego, co powiedziałeś, ale to chyba może poczekać.

— Tak by było najlepiej. Próbowałem dowiedzieć się czegoś o tej rakiecie, której start widziałeś na szpilu.

— Aha. I co, udało ci się?

— Ja bym powiedział, że tak. Ty mógłbyś się ze mną nie zgodzić, bo wy, deklaranci, lubicie informacje schludnie podane w książkach i sprawdzone przez innych deklarantów. Informacje, z którymi itowie mają do czynienia, bywają mętne, zaszumione, nieobiektywne. Często zamiast słów opieramy się na obrazach i śladach akustycznych.

— Przyjmuję twoją krytykę do wiadomości. Co masz?

— W rakiecie było osiem osób.

— Czyli zgodnie z naszym przypuszczeniem oficjalne oświadczenie było kłamstwem.

— Zgadza się.

— Co to za ludzie?

— Nie wiem. W tym właśnie miejscu informacje stają się mętne i zaszumione. Cała sprawa w ogóle jest mocno szemrana: wojsko, ściśle tajne i tak dalej. Nie znalazłem oficjalnej listy pasażerów, którą mógłbym ci odczytać; nie mam teczek z ich danymi. Mam tylko dziesięć sekund bardzo kiepskiego nagrania ze szpilołapu wbudowanego w czujnik parkowania pojazdu, którego kierowca próbował wjechać między dwie inne maszyny, ćwierć mili od miejsca wydarzeń. Poprawiłem obraz i usunąłem artefakty, na ile się dało.

Sammann uruchomił na piszczku odtwarzanie króciutkiego fragmentu naprawdę fatalnego nagrania. Przedstawiało autokar na wojskowych numerach zaparkowany obok jakiejś ogromnej budowli. W ścianie budynku otworzyły się drzwi. Wyszło przez nie ośmioro ludzi w białych kombinezonach. Wsiedli do autokaru. Za nimi wsiadło jeszcze kilku, którzy wyglądali na lekarzy i techników. Autokar stał jakieś dwadzieścia stóp od budynku, widzieliśmy więc, jak pokonują tę odległość. Sammann zapętlił nagranie. Najpierw — przez kilkanaście kolejnych pętli — koncentrowaliśmy się na pierwszej czwórce w białych strojach. Nie dało się rozpoznać twarzy, ale byłem zdumiony, że tak dużo można wyczytać z ruchów człowieka. Trzech ludzi w bieli poruszało się po obwodzie stale zmieniającego się trójkąta, dookoła czwartego, który był z nich wszystkich najwyższy i miał imponującą, obfitą fryzurę. Chodził wyprostowany, pewny swego, po prostej; trzej pozostali przemykali i kluczyli. Jego kombinezon trochę się wyróżniał: pokrywał go wzór z przecinających się prążków, tak jakby był owinięty kilkoma jardami…

— Powróz — powiedziałem na głos. Zrobiłem stop-klatkę i pokazałem, co mam na myśli. — Widziałem już coś takiego, podczas apertu. Jeden ze statystów przyszedł do nas tak ubrany. Był kapłanem Niebiańskiego Strażnika. Tak wyglądają ich szaty rytualne.

Tymczasem dołączyła do nas Cord: stanęła za krzesłem Sammanna i zerkała mu przez ramię.

— Ci czterej z tyłu… — odezwała się teraz. — To deklaranci.

Do tej pory patrzyliśmy tylko na kapłana i jego trzech akolitów, tym bardziej że druga czwórka niewiele robiła: po prostu wyszli gęsiego z budynku i wsiedli do autokaru.

— Dlaczego tak sądzisz? — spytałem. — Nic ich nie wyróżnia jako deklarantów. Może poza tym, że kompletnie nie interesuje ich ten gość z powrozem.

— Właśnie, że wyróżnia — odparła. — Zobaczcie, jak chodzą.

— O co ci chodzi? Wszyscy mamy po dwie nogi i chodzimy tak samo! — zaprotestowałem.

Sammann okręcił się na krześle, uśmiechnął do niej szeroko i z zapałem pokiwał głową.

— Oboje jesteście szurnięci — stwierdziłem.

— Cord ma rację — powiedział Sammann.

— Podczas apertu było to doskonale widać — wyjaśniła Cord. — Statyści przechadzają się leniwie, trochę niezgrabnie, ale zarazem w taki sposób, jakby byli panami świata. — Przeszła przez pokój rozkołysanym, swobodnym krokiem. — A deklaranci… Itowie zresztą też, są tacy… sztywniejsi.

Wyprostowała się i podeszła do nas — szybko, zdecydowanie, nie wywołując żadnego ruchu powietrza.

Brzmiało to niedorzecznie, ale musiałem jej przyznać rację: podczas apertu sam potrafiłem na odległość odróżnić fraa i suur od statystów — między innymi dlatego, że inaczej się poruszali. Przeniosłem wzrok na ekran.

— Masz rację — przyznałem. — Im dłużej się im przyglądam, tym bardziej znajomi mi się wydają. Zwłaszcza ten wysoki, na samym końcu. Do złudzenia przypomina mi…

Zamurowało mnie. Sammann i Cord spojrzeli na mnie podejrzliwie, zaniepokojeni, że coś mi się stało. Nie mogłem oderwać oczu od szpilu. Przeleciał jeszcze cztery razy, a ja za każdym razem coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że mam rację.

— To Jesry — wykrztusiłem.

— O mój Boże! — wykrzyknęła Cord.

— Niech nas błogosławi i zmiłuje się nad nami — zasyczał Ganelial Crade, jak zwykle, kiedy ktoś przy nim wzywał imię boże.

— Rzeczywiście, to twój przyjaciel — dodała Cord.

— Fraa Jesry poleciał w kosmos z Niebiańskim Strażnikiem — powiedziałem, chcąc usłyszeć brzmienie tych słów.

— I teraz z pewnością toczą tam fascynujące dyskusje — mruknął Sammann.


* * *

Dwie godziny później, kiedy, zasłoniwszy okna, próbowaliśmy zasnąć, cały moduł mieszkalny zaczął buczeć i dudnić, a potem szarpnęło nim z taką siłą, że połowa rzeczy pospadała na podłogę. Gnel i ja rozpięliśmy od dołu kombiwory i wybiegliśmy na pomost, żeby zobaczyć, jak lodowa skorupa rozbryzguje się miriadami skrzących się odłamków, miażdżona niezauważalnymi na razie poruszeniami gąsienic. Schody na końcu pomostu prowadziły w dół, prawie na poziom gruntu. Zbiegliśmy po nich, zeskoczyliśmy na lód, uruchomiliśmy trójkołowiec i pospiesznie ruszyliśmy w stronę platformy. Donośny łoskot poniósł się wzdłuż pociągu: lokomotywa szarpnęła w przód, wybierając luz na złączach między saniami. Dwie pochylnie ładunkowe wlokły się za platformą po lodzie: załadunek trwał do ostatniej chwili, a pociąg miał na dobre ruszyć dopiero za jakieś pół godziny. Wjechaliśmy po jednej z nich na górę, objechaliśmy drumon, który tyłem wciskał się w wąską lukę między dwoma innymi, i odszukaliśmy aport Gnela. Po deskach wprowadziliśmy go na skrzynię ładunkową i schowaliśmy deski pod wozem. Trochę czasu zajęło nam jeszcze ściągnięcie płynów chłodzących ze wszystkich trzech naszych maszyn i przelanie ich do poliplastowych naczyń. Zanim skończyliśmy, pociąg poruszał się już szybciej niż piechur w rakietach śnieżnych, zamiast więc gonić lokomotywę po śniegu, wróciliśmy do modułu mieszkalnego po chodnikach i pomostach umocowanych na zewnętrznych obrzeżach sań. Cord i Yul odsłonili okna i szykowali wielkie, uroczyste śniadanie. Cieszyłem się, że ruszyliśmy w drogę na biegun północny, ale kiedy przypomniałem sobie fraa Jesry’ego na orbicie, czułem boleśnie, że znalazłem się w niewłaściwym miejscu.


* * *

— A to drań! — powiedziałem. — A to łotr!

Wszyscy na mnie spojrzeli. Właśnie skończyliśmy śniadanie, całkiem obfite i sycące jak na te warunki. Yulassetar posłał Cord takie spojrzenie, jakby chciał powiedzieć: „Twój koligat… twój problem”.

— Kto? — spytała Cord. — O kim mówisz?

— O Jesrym!

— Niedawno chciałeś go opłakiwać, a teraz ubliżasz mu od łotrów?

— To dla niego typowe.

— To znaczy? — zainteresował się Sammann. — Często lata w kosmos?

— Nie. Trudno to wyjaśnić, ale… z nas wszystkich właśnie jego musieli wybrać.

— Ale kto? — dopytywała się Cord. — To nie ma nic wspólnego z konwoksem.

— Nie ma, to prawda. Podejrzewam, że państwo sekularne zwróciło się do hierarchów w Tredegarhu i zażyczyło sobie „Dajcie nam czterech najlepszych od was”. I tak to się skończyło. — Pokręciłem głową.

— Musisz chyba być dumny, co? Chociaż odrobinę?

Ukryłem twarz w dłoniach. Westchnąłem.

— Jesry leci na spotkanie obcych, a ja jadę złomiarskim pociągiem. — Podniosłem głowę i spojrzałem na Gnela. — Co wiesz o ludziach Niebiańskiego Strażnika?

Zamrugał i znieruchomiał. Tyle czasu unikałem rozmów o religii — a teraz zastrzeliłem go takim pytaniem, prosto z mostu! Jego kuzyn stęknął głośno i odwrócił wzrok, tak jakby się spodziewał, że za chwilę zobaczy wypadek na drodze.

— To heretycy — odparł ostrożnie.

— Dla was prawie wszyscy są heretykami, prawda? Mógłbyś powiedzieć o nich coś więcej?

— Nie rozumiesz. To nie są pierwsi lepsi heretycy, tylko odłam mojej religii. — Gnel spojrzał na Yula. — Naszej religii.

Cord szturchnęła Yula pod żebro, żeby na pewno nie przegapił słów kuzyna.

— Serio? — spytałem. — Niebiańska Straż jest odłamem samblitów?

To była dla nas wszystkich nowina.

— Założycielem naszej religii był saunt Bly — powiedział Gnel.

— Przed czy po tym, jak zjedliście jego…

— To stare kłamstwo, wymyślone tylko po to, żeby zrobić z nas dzikusów!

— Przyrządzenie ludzkiej wątroby jest bardzo trudne — wtrącił Yul. — Zawsze robią się krwiaki.

— Chcesz powiedzieć, że saunt Bly stał się deolatrą? Jak Estemard?

Gnel pokręcił głową.

— Szkoda, że nie mogłem dłużej porozmawiać z Estemardem. On wcale nie jest deolatrą w twoim rozumieniu tego słowa. Ani w moim. Saunt Bly też nim nie był. Tym właśnie się różnimy od Niebiańskiej Straży.

— Bo oni uważają, że był?

— Tak. Dla nich jest kimś w rodzaju proroka, który znalazł dowód na istnienie Boga, i dlatego został odrzucony.

— Zabawne. Gdyby naprawdę znalazł taki dowód, powiedzielibyśmy „Świetna robota, fraa Bly” i zaczęlibyśmy wierzyć w Boga.

Gnel spiorunował mnie wzrokiem, dając mi do zrozumienia, że nie wierzy w ani jedno moje słowo.

— W każdym razie Niebiański Strażnik nie uznaje tej wersji — powiedział.

Cofnąłem się pamięcią do dnia poprzedzającego apert i zainicjowanej przez suur Tamurę dyskusji o ikonografiach.

— To przykład ikonografii brumazyjskiej — oświadczyłem.

— Co takiego?

— Niebiański Strażnik rozpowszechnia twierdzenie, jakoby w świecie matemowym istniał potajemny spisek.

— Zgadza się — przytaknął Gnel.

— Odkryto fakt o wielkim znaczeniu, w tym wypadku istnienie Boga. Większość deklarantów ma uczciwe zamiary i chciałaby tę nowinę ponieść w świat, ale spiskowcy w okrutny sposób tłumią ich zapędy i nie chcą dopuścić do ujawnienia tajemnicy. Nic ich nie powstrzyma.

Gnel szykował się do jakiejś wyważonej odpowiedzi, ale Yul go uprzedził:

— Trafiłeś w dziesiątkę.

— To zniechęcające — przyznałem. — Ze wszystkich ikonografii najtrudniej jest wykorzenić te oparte na teoriach spiskowych.

— Co ty nie powiesz… — mruknął Sammann, patrząc mi w oczy.

Zawstydziłem się i zaniemówiłem.

— Istnienie statku Kuzynów nadal jest utrzymywane w tajemnicy — przypomniała Cord, próbując przełamać lody. — Właściwie nie wiadomo, co Niebiański Strażnik sądzi na jego temat. Chociaż możemy się domyślać: widzi w nim…

— Cud — wtrącił Yul.

— Gości z innego świata — zaryzykowałem. — Lepszego, doskonalszego niż nasz.

— W którym nie ma miejsca na złowieszcze spiski — dodała Cord, — Kuzyni przybyli nam objawić prawdę.

— A co z laserami, którymi oświetlili Nieskalane? — spytał Sammann. — Jak Strażnik się na nie zapatruje?

— To zależy od tego, czy wie, że w Nieskalanych są składowiska odpadów radioaktywnych — zauważyłem.

— Co takiego?! — wrzasnęli Crade’owie.

— Nawet jeśli wie, to na pewno preferuje jakąś bardziej uduchowioną interpretację — powiedziała Cord.

— Dla Niebiańskiego Strażnika tysięcznicy to porządni ludzie — wtrącił Gnel, nadal wstrząśnięty tym, co usłyszał.

— To oczywiste — zgodziłem się. — Dobrzy milenaryści znają prawdę, ale nie mogą jej nikomu objawić, bo więżą ich podstępni dziesiętnicy i setnicy. Mam rację?

— Owszem. Dlatego Niebiański Strażnik uważa promienie lasera za…

— Błogosławieństwo — powiedziała Cord.

— Pomyślny znak — powiedziałem.

— Zaproszenie — powiedział Yul.

— Rety, ależ się zdziwi! — Sammann był zachwycony.

— Prawdopodobnie. Być może. Tego nie wiemy. Oby tylko Jesry’ego nie spotkała jakaś przykra niespodzianka.

— Łotra Jesry’ego? — spytała Cord.

— Tak. — Parsknąłem śmiechem. — Łotra Jesry’ego.

Miałem dobry humor: wszystko wskazywało na to, że udało nam się zakończyć dyskusję i uniknąć kazania Ganeliala Crade’a. I świat wyglądał pięknie, dopóki Cord się nie odezwała:

— Gnel, kiedy wasze drogi się rozeszły? I czym właściwie różnicie się od Niebiańskiej Straży?

Końcówka tego pytania zabrzmiała trochę niewyraźnie, bo Yul wyciągnął rękę i żartobliwym gestem próbował zatkać Cord usta, przez co musiała jednocześnie mówić i odpychać jego palce.

— Czytamy święte pismo sami, po bazyjsku — zaczął Gnel. — Ludzie często biorą nas przez to za prymitywnych fundamentalistów. Może jest w tym odrobina racji, ale to nie znaczy, że jesteśmy ślepi na zmiany, jakie zaszły w świecie matemowym, starym i nowym, przez ostatnie pięćdziesiąt stuleci. Słowo Boże jest zawsze takie samo, Księga nie podlega redakcjom ani przekładom, za to świat, widziany przez ludzi poza Księgą, zmienia się nieustannie. Wy, deklaranci, próbujecie zrozumieć Dzieło Boże bez odwoływania się do słów, które Bóg sam nam objawił sześć tysięcy lat temu. Z naszego punktu widzenia zachowujecie się jak ludzie, którzy wyłupili sobie oczy i ciężko okaleczeni poszli badać nowy, nieznany ląd. Mamy jednak świadomość, że wskutek swojego kalectwa mogliście wykształcić jakieś nowe, nieznane nam zmysły i talenty.

— Powstrzymam się i nie będę nawet próbował prostować wszystkich przekłamań w twoich słowach — powiedziałem po długiej chwili milczenia. — Gdybym jednak miał je streścić, powiedziałbym, że waszym zdaniem nie jesteśmy z gruntu źli i prędzej czy później przyznamy rację wam i Księdze.

— Naturalnie. Nie ma innej możliwości. Uważamy, że w świecie matemowym nie istnieje żaden spisek mający na celu ukrywanie prawdy.

— Czyli ich zdaniem jesteście naprawdę zagubieni! — przetłumaczył jego słowa Yul.

Gnel skinął głową.

— Bardzo to z waszej strony uprzejme — mruknąłem.

— Zachowały się notatki saunta Bly’a — powiedział Gnel. — Czytałem je i jestem pewien, że nie był deolatrą.

— Wybacz, że się wtrącę… — odezwał się Sammann. Zawsze tak mówił, kiedy zamierzał kogoś obrazić. — Nie uważasz, że to chore, że banda deolatrów tworzy religię w oparciu o pisma człowieka, o którym wiedzą, że był ateistą?

— Identyfikujemy się z jego walką — odparł nieporuszony Gnel. — Z jego dążeniem do prawdy.

— Myślałem, że wy już znacie prawdę?

— Znamy prawdy zawarte w Księdze. Słuszność innych prawd wyczuwamy, ale ich nie znamy.

— To mi przypomina… — zacząłem, ale ugryzłem się w język.

— Słowa jakiegoś deklaranta? Estemarda? A może Orola?

— Proszę, nie mieszajmy go do tego.

— Jak chcesz. — Gnel wzruszył ramionami. — Orolo był odludkiem. Starał się przestrzegać Dyscypliny. Nigdy z nim nie rozmawiałem.

W tym momencie musiałem się wycofać. Policzyć do dziesięciu. Wyjąć Grabie. Ci ludzie interesowali się wiecznymi prawdami. Wierzyli, że niektóre z nich — nie wszystkie — są zapisane w książce. Że ich książka ma rację, a inne się mylą. To łączyło ich z większością rodzaju ludzkiego — i ja nie miałem nic przeciwko temu, dopóki się mnie nie czepiali. Tyle że tych cechowała jeszcze ciekawostka: natchnieniem był dla nich pewien deklarancki saunt. Nie musiałem tego na razie rozumieć.

— Wyczuwacie prawdę, ale jej nieznacie… — powtórzyła Cord. — W Sambie słyszeliśmy wasze nabożeństwo. Śpiewaliście. To było wzruszające.

Gnel pokiwał głową.

— To dlatego Estemard przychodzi do arki. Mimo że nie wierzy.

— Wasze argumenty nie przekonują go na płaszczyźnie intelektualnej — przełożyła Cord. — Ale podziela część waszych uczuć.

— Otóż to! — Ganelial Crade był wniebowzięty. Dziwnie mi o tym pisać, ale to prawda: nie posiadał się z radości, jakby właśnie udało mu się kogoś nawrócić.

— Chyba rozumiem, co jest w tym atrakcyjnego — przyznała Cord. — Nawet dla niewierzących.

Spojrzałem na nią z ukosa. Yul zakrył twarz dłońmi, a Cord zaczęła się bronić:

— Nie zamierzam przystępować do ich arki. Chciałam tylko powiedzieć, że to było niesamowite wrażenie: po tylu godzinach jazdy przez pustkowie trafić do miejsca, w którym zebrali się ludzie, i poczuć łączącą ich więź emocjonalną. I mieć świadomość, że to trwa od wieków.

— Nasza arka umiera — powiedział Gnel. — Nasze miasteczka, takie jak Sambie, również. To przez to nasze nabożeństwa są takie poruszające.

Były to jego pierwsze słowa, które nie ociekały natrętną pewnością siebie. Nic więc dziwnego, że kompletnie nas zaskoczyły. Yul odjął ręce od twarzy i rozdziawił usta.

— Umierają z winy Niebiańskiego Strażnika? — domyślił się Sammann.

— Jego credo jest proste. Pozbawione niuansów. Rozprzestrzenia się jak choroba. Ci, którzy je przyjmą, odwracają się od nas i zaczynają traktować jak heretyków. To nas wykańcza — wyjaśnił Gnel, posyłając Yulowi niezbyt przyjazne spojrzenie.

Bardzo to było wszystko ciekawe, ale ja miałem inne sprawy do przemyślenia.

Estemard postradał zmysły. A Orolo?

Przypomniałem sobie rozmowę, którą odbyłem z nim na krótko przed zamknięciem gwiezdnego kręgu. Tę o pięknie. Tę, która ocaliła mi życie. Z perspektywy czasu mogłem się w niej dopatrzyć pierwszych oznak obłędu Orola: tak jakby on zwariował, a ja oprzytomniał w tym samym momencie.

Otrząsnąłem się z tych myśli. Orolo został odrzucony i mógł szukać schronienia tylko w jednym miejscu: na Kopcu Bly’a. Dotarłszy tam, przestrzegał Dyscypliny. Nie śpiewał w arce, a przy pierwszej nadarzającej się okazji wyjechał.

To znaczy…

Nie, to nie tak. Wcale nie przy pierwszej. Wyruszył na północ zaledwie dwa dni przed nami: po tej nocy, gdy lasery oświetliły Nieskalane Materny. Dlaczego to wydarzenie kazało mu spakować zawój, sferę i sznur i pospieszyć akurat na Ecbę?

Może za parę dni będę go mógł o to zapytać.

Загрузка...