Kelx: (1) Religia sięgająca korzeniami szesnastego lub siedemnastego wieku p.r. Nazwa powstała przez skrócenie orthyjskiego słowa ganakelux, oznaczającego „miejsce trójkątów”. W ikonografii kelksu trójkąt jest niezwykle ważnym symbolem. (2) Arka kelksu.
Kewierny: Wyznawca Kelksu (Trójkąta).
Mniej więcej w połowie czterodniowego rejsu doszedłem do siebie na tyle, żeby wystarczyło mi sił na małą introspekcję. Dużo czasu spędzałem w mesie: siedziałem sztywno i jadłem. Musiałem siedzieć nieruchomo, ponieważ przy upadku uszkodziłem sobie żebra i plecy i odczuwałem ból przy każdym ruchu, a nawet przy oddychaniu. Jedzenie smakowało lepiej niż batoniki energetyczne. Całkiem możliwe, że pochłaniałem je w ogromnych ilościach także po to, żeby podwyższony poziom jestokeju w mojej krwi przegnał wreszcie dręczące mnie czarne myśli.
Fraa Jaad na pewno nie chciał mnie posłać na śmierć. Co wobec tego zadecydowało o niepowodzeniu jego planu? Moje głupie decyzje? Proceder przemytniczy w okolicach podbiegunowych trwał nie od dziś; fraa Jaad musiał o nim słyszeć i zdawać sobie sprawę, że dzikus taki jak Orolo będzie musiał właśnie tamtędy udać się na Ecbę. Była to wiekowa, uświęcona tradycją praktyka — i właśnie dlatego zlekceważyliśmy związane z nią niebezpieczeństwo: zakładaliśmy, że jeżeli coś funkcjonuje od tak dawna, musi funkcjonować bezpiecznie. Że działa tak, jakbyśmy to my, deklaranci, byli odpowiedzialni za szmugiel.
Ale nie byliśmy.
A może wszystko szło gładko i bezpiecznie, dopóki konwój wojskowy nie zakłócił ustalonego ładu? Może najzwyczajniej w świecie mieliśmy pecha?
— Kiepsko wyglądasz. Jakby cię coś nieźle przeorało.
Otrząsnąłem się z zadumy i spojrzałem w kierunku, z którego dobiegał głos. Poruszyłem tylko gałkami oczu, nie głową, bo strasznie mnie strzykało w karku. Przyglądał mi się jakiś człowiek, w trzeciej dekadzie. Zwróciłem na niego uwagę już wcześniej, poprzedniego dnia, kiedy też zerkał w moją stronę. A teraz podszedł do mnie i w taki oto sposób próbował zagaić rozmowę.
Przykro mi to pisać, ale wybuchnąłem śmiechem i długo nie mogłem się opanować.
„Przeorywaniem” zajmowaliśmy się co roku wiosną, na naszych kłębach. Na czworakach przeczesywaliśmy grządki, wypatrując chwastów, wykopując je małymi motykami i odrzucając na stos przeznaczony do spalenia. Zostawialiśmy po sobie gołą ziemię, ręcznie wzruszoną i rozdrobnioną na proch, żeby systemy korzeniowe roślin mogły swobodnie się w niej rozwijać. Kiedy intruz zasugerował, że wyglądam jak przeorany, w pierwszej chwili pomyślałem, że jestem brudny, jakbym czołgał się w kurzu. Rzeczywiście, byłem. Albo że przypominam stertę zwiędłych chwastów. Istotnie, przypominałem. W końcu uświadomiłem sobie, że jestem extramuros, gdzie stare, pierwotne znaczenie „przeorywania” dawno poszło w zapomnienie.
Nie było sensu tłumaczyć tego wszystkiego przypadkowo napotkanemu człowiekowi, dlatego po prostu siedziałem przy stole i chichotałem bezradnie (od czego bolały mnie żebra), prosząc w duchu, żeby nie poczuł się urażony i nie rzucił się na mnie z pięściami. Chyba było mu przykro oglądać obcego człowieka w tak żałosnym stanie — i całe szczęście, bo był dość postawny i mógł mi boleśnie złoić skórę.
Wpadłem na pomysł, który pomógł mi opanować śmiech.
— Posłuchaj… — odezwałem się. — Masz może jakieś zbędne ubranie? Chętnie bym je od ciebie odkupił.
— Faktycznie przydałyby ci się czyste ciuchy — zgodził się.
Znów parsknąłem śmiechem. Od czasu do czasu zalatywał mnie mój własny zapaszek. Nie był miły. Ale przecież nie mogłem tak po prostu ubrać się w zawój.
— Mam więcej ubrań, niż potrzebuję — mówił dalej. — Chętnie się nimi podzielę.
Dziwnie mówił. Półpiśmienni sekularowie kupowali w sklepach gotowe liściki, drukowane na grubym tworzywie i zdobione rysunkami, i wysyłali je sobie nawzajem, aby okazać uczucia. Listy były pisane sztywnym językiem, jakiego nikt na co dzień nie używał — poza tym człowiekiem, który stał przede mną i rzucał takimi słowami jak „przeorany”.
— Nie chcę nic w zamian — dodał. — Mam wszakże nadzieję, że kiedy się przebierzesz, dołączysz do mnie na nabożeństwie.
Więc o to chodziło: chciał mnie nawrócić na swoją religię. Przyciągnąć do swojej arki. Obserwował mnie, żałosnego nieszczęśnika, i rozpoznał we mnie duszę, która rozpaczliwie potrzebuje zbawienia.
Nie miałem nic lepszego do roboty, a było dla mnie oczywiste, że muszę się trochę podszkolić w sprawach sekularnych. Wyrzuciłem więc cuchnące ubranie i kombiwór, wykąpałem się najlepiej jak się dało w umywalce i włożyłem ubranie otrzymane od intruza. Miało dziwny zapach.
Poszedłem do kabiny, w której jego arka odprawiała swoje nabożeństwa. Panował w niej ścisk i upał. Powitało mnie półtora tuzina wiernych i jeden magister — żylasty mężczyzna imieniem Sark, który pół życia spędził na statkach, świadcząc posługę duchową żeglarzom i rybakom.
To był kelx, arka Trójkąta. Wyznawców kelksu nazywano kewiernymi. Kult ten nie miał nic wspólnego z religią Ganeliala Crade’a. Przed mniej więcej dwoma tysiącami lat wymyślił ją jakiś sprytny prorok, najprawdopodobniej niezwykle skromny, ponieważ niewiele o nim wiedziano i nikt go nie czcił. Religia Sarka była spękana i porozgałęziana jak lodowce, po których ostatnio sporo chodziłem, ale wszystkie sekty i schizmatycy zgadzali się co do tego, że istnieje inny świat, większy i lepszy (w znaczeniu: prawdziwszy) od naszego. W owym świecie żył bandyta, który napadł pewną rodzinę: ojca zamordował, matkę zgwałcił i zabił, a córkę uprowadził jako zakładniczkę i niedługo potem udusił, kiedy musiał wymknąć się pogoni. W końcu jednak został schwytany i wtrącony do lochu na bardzo długi czas („na pół żywota”), gdzie czekał na rozpatrzenie swojej sprawy. Kiedy w czasie procesu przyznał się do winy, Sędzia zapytał, czy zna jakiś powód, dla którego nie miałby zostać skazany na śmierć. Potępieniec odparł, że owszem, zna taki powód i że przyszedł mu on do głowy podczas długich lat spędzonych w ciemnicy. Kiedy wspominał swoją ohydną zbrodnię, nie mógł się opędzić od jednej myśli: jego najgorszym czynem było zamordowanie dziewczyny („Bezgrzesznej”, jak ją nazwano), ponieważ, dopóki żyła, skrywała wielki potencjał, mogła zrobić wiele rzeczy, które po jej śmierci na pewno się już nie spełnią. Każda dusza, tłumaczył dalej Potępieniec, potrafi stworzyć cały świat, równie ogromny i zróżnicowany jak ten, w którym żyje Sędzia. Było to prawdą w odniesieniu do Bezgrzesznej, ale było także prawdą w wypadku Potępieńca, i dlatego nie należy go zabijać. Nikogo nie wolno skazywać na śmierć.
Wysłuchawszy jego słów, Sędzia wyraził swoje powątpiewanie odnośnie do zdolności Potępieńca do stworzenia świata. Potępieniec podjął wyzwanie i zaczął opowiadać o swoim wymyślonym świecie, o jego bogach, królach i herosach. Zajęło mu to cały dzień i Sędzia musiał ogłosić przerwę, ostrzegł jednak Potępieńca, że jego los nadal wisi na włosku, ponieważ jego wyimaginowany świat tak samo obfituje w wojny, zbrodnie i okrucieństwa, jak ten, w którym obaj żyją. Wyrok został odroczony, ale jeśli na następnym posiedzeniu sądu problemy w wymyślonym świecie nie zostaną rozstrzygnięte w satysfakcjonujący sposób, o zachodzie słońca Potępieniec zostanie stracony.
Następnego dnia Potępieniec usiłował spełnić oczekiwania Sędziego i nawet poczynił pewien postęp, ale przy tej okazji spowodował nowe tarapaty i wprowadził nowe postaci, równie dwuznaczne moralnie jak pierwotna obsada. Sędzia nie znalazł dostatecznych podstaw do jego egzekucji i przełożył wykonanie wyroku na następny dzień. A potem na następny. I jeszcze raz.
Świat, w którym żyłem ja, Jesry, Lio, Arsibalt, Orolo, Jaad, Ala, Tulia, Cord i wszyscy inni, był tym właśnie światem, który Potępieniec z dnia na dzień wymyśla w sali sądowej. Prędzej czy później Sędzia wyda wyrok: jeżeli nasz świat wyda mu się miejscem przyzwoitym, uwolni Potępieńca i wytwór umysłu więźnia przetrwa; jeśli jednak okaże się, że wyobrażony świat odzwierciedla wyłącznie zepsucie i moralną zgniliznę podsądnego, Wysoki Sąd każe go zabić i nasz świat przestanie istnieć. Mogliśmy ocalić Potępieńca, siebie samych i cały świat, postępując w taki sposób, żeby dzięki naszym staraniom świat stawał się z dnia na dzień coraz lepszy.
I dlatego Alwash, bo tak miał na imię barczysty intruz, podarował mi swoje ubranie. Próbował powstrzymać koniec świata.
Określenie „kelx” było skróconą formą orthyjskiego słowa oznaczającego „miejsce trójkątów”. Trójkąty odgrywały ważną rolę w ikonografii tej religii. W przytoczonej przez mnie opowieści występowały trzy główne postaci: Potępieniec, Sędzia i Bezgrzeszna. Potępieniec reprezentował niedoskonały czynnik sprawczy, Sędzia dobroć i sprawiedliwy osąd, Bezgrzeszna zaś natchnienie mające odkupicielską moc. Każde z nich z osobna byłoby niepełne, ale we troje stworzyli nas i nasz świat. Spory o naturę tej triady były przyczyną setek wojen, ale wszyscy kewierni wierzyli z grubsza w tę samą historię — różnili się tylko jej interpretacją. Kelx stracił ostatnio na znaczeniu i jego głos brzmiał wyjątkowo zgorzkniale i apokaliptycznie. Opierał się na założeniu, że prędzej czy później Sędzia podejmie decyzję, dzięki czemu magistrzy (tak tytułowali się jego kapłani) mogli grać na emocjach trzódki i w razie potrzeby podburzać ją do działania zapewnieniami, że koniec świata jest bliski.
Nabożeństwo, w którym wziąłem udział, miało spełnić taką właśnie rolę. W kelksie ceremonie nie były tak długie i skomplikowane jak u bazyjczyków: ta ograniczyła się do diatryby magistra Sarka, rozmowy z parafianami i drugiej diatryby na zakończenie. Sark chciał się dowiedzieć, co takiego zrobiliśmy w ostatnim czasie, żeby świat był lepszy. Nie byliśmy doskonali (nie mogliśmy być, skoro wymyślił nas gwałciciel i morderca), ale dzięki czystemu natchnieniu, które w chwili śmierci Bezgrzesznej zstąpiło w duszę Potępieńca, zyskaliśmy moc naprawiania świata w sposób zadowalający wszystko widzącego i wszystko wiedzącego Sędziego.
Brzmiało to wszystko niedorzecznie, ale nie umiałem się oprzeć Sarkowi (byłem osłabiony) i postanowiłem na próbę przyłączyć się do zabawy. Takie zachowanie może dziwić u deklaranta, byliśmy jednak przyzwyczajeni do wydumanych hipotez kosmograficznych i w naszej teoryce regularnie przeprowadzaliśmy takie eksperymenty: dla dobra sporu zakładaliśmy, że hipoteza jest słuszna, i patrzyliśmy, dokąd nas to zaprowadzi.
Historię Potępieńca znałem prawie od urodzenia, ale znalazłszy się w kabinie na statku, dowiedziałem się jeszcze dwóch nowych rzeczy o tej religii (a przynajmniej o tym jej odłamie). Po pierwsze, wydarzenia, które w naszym świecie rozgrywały się równolegle (różni ludzie robili różne rzeczy w tym samym czasie), Potępieniec rozdzielał i relacjonował Sędziemu po kolei. Nie mógł opowiadać miliardów historii na raz, rozbijał je więc na mniejsze fragmenty i przytaczał jedną po drugiej. I tak na przykład dzieje mojej podróży przez lodowiec z Brajjem, Lagiem i Dagiem stanowiły jeden taki fragment, po zakończeniu którego Potępieniec cofał się w czasie i relacjonował na przykład dzieje Ali. Jeżeli Ala nie zrobiła akurat wtedy nic szczególnie ciekawego, nie musiała podejmować żadnej ważnej decyzji, Potępieniec mógł ją pominąć i w ten sposób oszczędzić jej zainteresowania ze strony Sędziego. Sędzia z konieczności koncentrował się tylko na jednej takiej opowieści na raz. Kiedy Potępieniec przytaczał czyjąś historię, człowiek ten trafiał w centrum uwagi Sędziego, widzącego wszystkie jego czyny i znającego wszystkie myśli. Wtedy naprawdę należało się starać i dokonywać słusznych wyborów. Każdy, kto dostatecznie często uczęszczał na nabożeństwa kelksu, mógł w końcu wyrobić sobie szósty zmysł, który podpowiadał mu, kiedy Sędzia słucha jego historii: wtedy należało się sprężyć i naprawdę unikać pomyłek.
Po drugie, natchnienie, które w chwili śmierci Bezgrzesznej przepłynęło na Potępieńca, było zaraźliwe. Przeszło na nas wszystkich. Każdy z nas posiadał tę samą moc tworzenia światów. Kewierni wierzyli, że pewnego dnia pojawi się Wybraniec, któremu uda się stworzyć świat doskonały, a wtedy nie tylko on i jego świat, ale także wszystkie inne światy i ich twórcy — włącznie z Potępieńcem — zostaną ocaleni.
Kiedy Sark przeszył mnie wzrokiem i spytał, co zrobiłem, żeby uratować świat, postanowiłem podjąć rękawicę i opowiedzieć skróconą wersję historii o podróży przez lodowiec. Nie wspomniałem o zawoju, sferze i sznurze, zamierzałem także pominąć śmierć Daga (a właściwie porzucenie go przez nas), ale w miarę jak moja opowieść się rozwijała, stwierdziłem, że nie mogę pominąć tej jej części: sama ze mnie wypadła, jak jelito wysuwające się z brzucha ranionego zwierzęcia. Straciłem kontrolę nad swoim opowiadaniem. Zamierzałem dołączyć do nabożeństwa, traktując je jak odmianę gry towarzyskiej, ale emocje wzięły górę i podyktowały mi, co mam mówić. Zdałem sobie sprawę (poniewczasie), że cały ten kelx ma w sobie coś takiego, co ułatwia wyzwalanie emocji. Nie byłem pierwszym obcym, który na takim spotkaniu ze wszystkiego się wygadał. Oni tego właśnie oczekiwali. Liczyli na to. To dlatego kelx przetrwał dwa tysiące lat.
Skończyłem i spojrzałem na Alwasha, spodziewając się zobaczyć triumfalny wyraz twarzy. Pięknie mnie przecież załatwił. Ale nie, wcale tak nie wyglądał: minę miał poważną, nieco zasmuconą, tak jakby już wcześniej wiedział, co się wydarzy. Nie pierwszy raz to robił. Jemu również to zrobiono.
Cisza, jaka zapadła po mojej opowieści, trwała długo, ale wcale nie wydawała się krępująca. W końcu magister Sark poinformował mnie, że nie jest wcale oczywiste, żebym — biorąc pod uwagę okoliczności — zachował się niewłaściwie. Zrozumiałem to w taki sposób, że kiedy Sędzia usłyszał historię Brajja, „Vita”, Lara i Daga, nie dopatrzył się w niej pretekstu do natychmiastowej egzekucji Potępieńca. Moje zeznanie w najgorszym razie zostało uznane za neutralne.
Ogromnie mi ulżyło, a już sekundę później znienawidziłem się w duchu za to, że tak łatwo daję sobą manipulować pierwszemu lepszemu szamanowi.
Sark dodał, że jeżeli mimo wszystko dręczą mnie wyrzuty sumienia, powinienem się bardziej postarać, kiedy następnym razem Potępieniec będzie miał relacjonować moje uczynki w niebiańskim sądzie.
Inni zresztą opowiadali gorsze historie; niektóre wydały mi się wręcz niewiarygodne. Nie ja jeden byłem nowy: po porozumiewawczych uśmieszkach niektórych kewiernych poznawałem, że oni również zostali zmuszeni do przyjścia tutaj. Podejrzewałem, że niektórzy koloryzują, chcąc sprawdzić, czy uda im się przestraszyć magistra.
Wyglądało na to, że kiedy już wszyscy powiedzieli, co mieli do powiedzenia, na zakończenie nabożeństwa magister wygłaszał drugie płomienne przemówienie.
— Od dawna powtarzamy, że dzień ostatecznej decyzji Sędziego nadchodzi i jest bliski. Zawsze nadchodził i zawsze był bliski, ale dziś, powiadam wam, ten dzień już nastał. Znaki i omeny nie pozostawiają cienia wątpliwości! W niebie widziano Sędziego, albo przynajmniej woźnego sądowego. Zwrócił spojrzenie czerwonych oczu na zamkniętych w koncentach deklarantów i wydał na nich wyrok, a teraz zwraca wzrok ku nam. Tak zwany Niebiański Strażnik poszedł go błagać o zmiłowanie, lecz Sędzia przejrzał go na wylot, poznał, kim naprawdę jest, i zagniewany go odepchnął! Co pomyśli o was, zgromadzonych tu, w tej kajucie? O kim z was opowie Potępieniec w swoim ostatnim dniu przed sądem? O tobie, Vicie, i twoich czynach? Czy, chcąc dowieść, że on i całe jego stworzenie zasługują na to, żeby żyć, wspomni o tobie, Traidzie? A może o tobie, Therasie? Everellu, czy twoja historia przeważy szalę?
To było trudne pytanie. Takie miało być i magister Sark nie zamierzał na nie odpowiadać. Spojrzał wiernym głęboko w oczy.
Wszystkim poza mną, bo ja gapiłem się w ścianę i próbowałem zgłębić sens jego słów. Sędziego widziano w niebie? Niebiański Strażnik został odepchnięty? Czy powinienem rozumieć to dosłownie?
Jeżeli coś złego stało się Strażnikowi, co z Jesrym?
Bardzo chciałem się tego dowiedzieć. Nie odważyłem się zapytać.
Nabożeństwo wyssało ze mnie całą energię, nie miałem siły się ruszyć. Kabina pustoszała, a ja siedziałem oklapły, opierając się plecami o metalową ścianę. Wibracja przenosząca się z silników statku ubijała mi mózg na pianę.
Jeden z parafian (jeśli można ich tak nazwać) rozmawiał z Alwashem. Odczekali, aż prawie wszyscy wyjdą, i podeszli do mnie. Wyprostowałem się i zacząłem zbierać siły do odparcia kolejnej religijnej perory.
Nowy miał na imię Malter.
— Tak mi przyszło do głowy… — zaczął. — Jesteś deklarantem?
Nie poruszyłem się, nie odezwałem. Próbowałem sobie przypomnieć, co kelx ma do powiedzenia na nasz temat.
— Pytam, bo w porcie ludzie mówili, że deklarant w przebraniu zszedł niedawno lodowcem z gór — ciągnął Malter. — Po drodze miał takie przygody, jak opowiadałeś.
Byłem wzburzony, ale nie trwało to długo: z łatwością mogłem sobie wyobrazić rozgorączkowanego Lara bełkoczącego o tragicznych i niezwykłych przygodach, w których brał udział deklarant imieniem Vit. Najwidoczniej wzbudziłem czyjeś zainteresowanie.
— Zawsze chciałem poznać deklaranta — dodał Malter. — Czułbym się zaszczycony.
— Cóż… Właśnie poznałeś — odparłem.