Sfenicy: Frakcja teorów popularna w antycznym Ethras, którego zamożni mieszkańcy wynajmowali ich w charakterze guwernerów dla swoich dzieci. W wielu klasycznych dialogach przedstawiani jako oponenci Thelenesa, Protasa i innych przedstawicieli ich szkoły. Ich główny protagonista, Uraloabus, został podczas dialogu tak ostro splantowany przez Thelenesa, że na miejscu popełnił samobójstwo. Sfenicy nie zgadzali się z tezami Protasa i — w pewnym uproszczeniu — twierdzili, że cała teoryka odbywa się w ludzkiej głowie i nie ma żadnego związku z rzeczywistością zewnętrzną, taką jak protyjskie czyste formy. Spadkobiercami sfeników są saunt Proc, proceńczycy i referaty syntaktyczne.

— Słownik, wydanie czwarte, 3000 p.r.


Paphlagon wymiótł talerz do czysta. Lodoghir nawet nie wziął widelca do ręki, ale głód zwyciężył w końcu tam, gdzie nic nie wskórały znaczące chrząknięcia, spojrzenia, poirytowane westchnienia oraz masowy exodus posługaczy: Lodoghir umilkł, sięgnął po szklankę i przepłukał rozpalone struny głosowe.

Paphlagon był dziwnie, wręcz podejrzanie spokojny. Nawet można by rzec, pogodny.

— Gdyby ktoś przejrzał zapis tej rozmowy, znalazłby w niej długi, szczegółowy, wręcz niesamowity katalog wszystkich sztuczek retorycznych z repertuaru sfeników — zauważył. — Usłyszeliśmy odwołania do sposobu myślenia tłumu: „Nikt już nie wierzy w HŚT” i „Wszyscy uważają protyzm za wariactwo”; nie zabrakło powoływania się na autorytety: „W dwudziestym dziewiątym stuleciu rozprawił się z tym sam saunt taki-a-taki”; były próby wygrywania naszych prywatnych wątpliwości: „Jak ktoś przy zdrowych zmysłach może taką koncepcję traktować poważnie?”. Przewinęło się również wiele innych technik, nazwy których zapomniałem, ponieważ od dawna już nie zajmuję się sfeniką. Muszę więc zacząć od wyrażenia podziwu dla retorycznej maestrii mojego przedmówcy, która nam wszystkim pozwoliła rozkoszować się wyśmienitym posiłkiem, a naszym gardłom dała chwilę wytchnienia. Nie mogę jednak nie zauważyć, że fraa Lodoghir nadal nie podał ani jednego argumentu (w pełni zasługującego na takie miano), który zaprzeczałby istnieniu Hylaejskiego Świata Teorycznego, zaludnionego przez byty matematyczne nazywane przez nas cnoönami, z natury nie-przestrzenne i nie-czasowe, oraz w jakiś sposób dostępne dla naszych umysłów.

— Bo to niemożliwe! — wykrzyknął fraa Lodoghir. Jego szczęki poruszały się z niewiarygodną prędkością, przeżuwając kęs jedzenia. — Wy, protyjczycy, niezawodnie usiłujecie kierować każdą dyskusją w taki sposób, aby uodpornić ją na działanie racjonalnych argumentów. Nie mogę udowodnić, że nie macie racji, tak jak nie jestem w stanie udowodnić, że Bóg nie istnieje!

Paphlagon również miał pewne talenty, których z upodobaniem używał w toczonych przez siebie sporach: teraz na przykład puścił słowa Lodoghira mimo uszu.

— Podczas plenum, jakie odbyło się przed dwoma tygodniami, razem z innymi proceńczykami przedstawiłeś pogląd, zgodnie z którym ilustracja Twierdzenia Adrakhonesa na burcie statku Geometrów jest wynikiem fałszerstwa dokonanego na fototypie saunta Orola przez niego samego lub innego deklaranta z Edhara. Czy wycofujesz to oskarżenie?

Obejrzał się przez ramię na zawieszony za jego plecami fototyp wykonany ze zdumiewająco wysoką rozdzielczością, zarejestrowany ubiegłej nocy przez największy teleskop optyczny na Arbre. Przedstawiał dwudziestościan Geometrów. Rysunek był widoczny jak na dłoni. Cały messalan został wytapetowany reprodukcjami takich fototypów. Dalsze ich kopie zaścielały stół.

— Nie ma nic złego w przedstawianiu podczas dyskusji różnych hipotez — bronił się Lodoghir. — Ta akurat okazała się błędna.

— Chyba powiedział: „Tak, wycofuję oskarżenie” — przetłumaczyła w kuchni Tris.

Oficjalnie przyszedłem do kuchni po to, żeby wrócić do swoich obowiązków, ale prawda była taka, że chciałem przekopać się przez jeszcze jedną górę fototypów. Cały konwoks brodził w nich od rana, ale na razie nikt nie miał dość.

— Tak się cieszę, że nasz gambit się powiódł — powiedział Emman, wpatrując się w ziarniste powiększenie amortyzatora statku.

— Że nas nie zesztabowali? — spytał całkiem poważnie Barb.

— Nie, że udało się nam zarejestrować obrazy. I to dzięki temu, że byliśmy sprytni.

— Cieszysz się ze względów… politycznych, tak? — upewniła się Karvall.

— Ależ tak! — wykrzyknął Emman. — Tak! Konwoks sporo kosztuje, więc Najwyżsi są zadowoleni, gdy przynosi jakieś konkretne korzyści.

— Skąd te koszty? — zdziwiła się Tris. — Przecież jemy to, co sami wyhodujemy.

Emman w końcu oderwał wzrok od fototypów. Spojrzał na Tris, jakby się spodziewał, że żartuje. Z głośnika płynął głos Paphlagona:

— Twierdzenie Adrakhonesa obowiązuje tutaj, u nas. Wygląda na to, że podobnie sprawy się mają w czterech kosmosach, z których pochodzą Geometrzy. Czy gdyby ich statek zawitał do jeszcze innego kosmosu, takiego jak nasz, ale pozbawionego istot rozumnych, tam też byłoby prawdziwe?

Lodoghir odparł:

— Nie, dopóki Geometrzy nie przybyliby tam i nie stwierdzili jego prawdziwości.

Zareagowałem, zanim Emman zdążył palnąć coś, za co później musiałby przepraszać:

— Samo śledzenie prac konwoksu przez takich ludzi jak Emman i Ignetha Foral z pewnością nie jest tanie.

— To prawda — przytaknął Emman. — Poza tym konwoks wymaga ogromnych nakładów pracy matemowej: tysiące deklarantów mozolą się dniem i nocą. A sekularowie nie lubią, kiedy czyjś wysiłek się marnuje; zwłaszcza sekularni menadżerowie.

„Menadżerowie” byli słowem fluksyjskim. Kiedy na twarzach w kuchni odmalował się brak zrozumienia, musiałem przetłumaczyć:

— Gryzipiórkom się wydaje, że skoro są w stanie prowadzić stoisko z cheeseburgami, będą też umieli pokierować konwoksem. Tłum ludzi, którzy marnują czas i nie potrafią przedstawić żadnych wyników, budzi ich niepokój.

— Rozumiem… — powiedziała bez przekonania Tris.

— Zabawne! — mruknęła Karvall i wróciła do pracy.

Emman wzniósł oczy ku niebu.

— Przyznaję, że nie jestem teorem — mówiła tymczasem w messalanie Ignetha Foral. — I muszę wam powiedzieć, że im dłużej was słucham, tym mniej rozumiem twoje stanowisko, fraa Lodoghirze. Trzy jest liczbą pierwszą: jest nią dzisiaj, było nią wczoraj, było nią przed miliardem lat, kiedy jeszcze nie istniał mózg, który mógłby o niej pomyśleć, i będzie nią jutro, nawet jeśli wcześniej wszystkie mózgi zostaną unicestwione. „Pierwszość” liczby nie ma nic wspólnego z naszymi umysłami.

— Przeciwnie — upierał się Lodoghir. — To my w naszych umysłach definiujemy liczby pierwsze.

— Każdy teor zajmujący się tymi zagadnieniami prędzej czy później dochodzi do konkluzji, że cnoöny istnieją niezależnie od tego, co akurat dzieje się lub nie dzieje w głowach ludzi — odezwał się Paphlagon. — Wynika to z zastosowania Bezmianu. Jak najprościej wytłumaczyć fakt, że teorowie pracujący niezależnie od siebie w różnych epokach, specjalizujący się w różnych dyscyplinach, pochodzący z różnych kosmosów, raz za razem uzyskują te same wyniki? Wyniki, które nie przeczą sobie nawzajem, mimo że zostały osiągnięte na drodze różnych rozumowań; wyniki, które można częstokroć rozwinąć w teorie doskonale opisujące zachowanie fizycznego wszechświata? Najprostsza odpowiedź brzmi: cnoöny istnieją naprawdę i nie pochodzą z naszej dziedziny przyczynowej.

Arsibalt został wezwany dzwonkiem do messalanu. Postanowiłem pójść za nim. Na początek zdjęliśmy ze ściany za plecami Paphlagona olbrzymi fototyp dwudziestościanu, potem Tris i Karvall pomogły nam ściągnąć okrywający ścianę materiał i odsłonić mur z ciemnoszarego łupku. Pojawił się także kubełek z kredą. Dialog przerodził się w wykład różnic między protyzmem prostym i złożonym, poproszono więc Arsibalta, żeby narysował na łupku takie same diagramy, jakie kilka tygodni wcześniej fraa Criscan szkicował w piasku na drodze na szczyt Kopca Bly’a, tłumacząc to samo zagadnienie mnie i Lio: Pociąg Towarowy, Pluton Egzekucyjny, Knot i tak dalej. Krążyłem między messalanem i kuchnią. Dla Ignethy Foral wyjaśnienia te nie były niczym nowym, ale dla niektórych innych współbiesiadników — jak najbardziej. Zwłaszcza Zh’vaern chętnie zadawał pytania. Pierwszy raz Emman rozumiał mniej niż jego dona, więc w trakcie przygotowania przybrania deseru starałem się go obserwować i podsuwać mu użyteczne tropy, gdy zauważyłem, że gubi się w wywodzie.

Kiedy wróciłem pozbierać talerze, Paphlagon wykładał ideę Knota:

— …uogólniony skierowany graf acykliczny, który nie rozróżnia tak zwanych światów teorycznych od światów zamieszkanych, czyli Arbre, Quatora i całej reszty. Pierwszy raz mamy do czynienia ze strzałkami odchodzącymi od arbryjskiej dziedziny przyczynowej i prowadzącymi do innych zamieszkanych światów.

Lodoghir nie wierzył własnym uszom.

— Sugerujesz, że Arbre może być Hylaejskim Światem Teorycznym dla jakiegoś innego świata, w którym żyją ludzie? — zapytał.

— Dla dowolnej liczby takich światów. Które z kolei same mogą być HŚT dla kolejnych.

— Jak mielibyśmy zweryfikować prawdziwość takiej hipotezy?

— To niemożliwe — odezwał się Jaad, pierwszy raz tego wieczoru. — Dopóki te światy same do nas nie przyjdą.

Lodoghir wybuchnął głośnym, szczerym śmiechem.

— Przyjmij wyrazy uznania, fraa Jaadzie! Jakże mizernie prezentowałby się ten messal bez twoich puent! Nie zgadzam się z ani jednym twoim słowem, ale posiłki w twoim towarzystwie to prawdziwa rozkosz. Są takie nieprzewidywalne!

Pierwszą część jego wypowiedzi usłyszałem osobiście, drugą — przez głośnik w kuchni, pod który pospieszyłem z naręczem talerzy. Emman stał przy blacie, na którym rozłożyliśmy fototypy, i wystukiwał kciukiem coś na klawiaturze piszczka. Na mnie nie zwrócił uwagi, kiedy jednak odezwała się Ignetha Foral, podniósł głowę i zapatrzył się w jakiś nieokreślony punkt w przestrzeni.

— Materiał interesujący, wyjaśnienie rzetelne, ale ja trochę się pogubiłam. Wczoraj usłyszeliśmy jedną wersję historii wielu światów, związaną z przestrzenią Hemna i trajektoriami.

— Którą potem przez cały dzień musiałem tłumaczyć w sali pełnej biurokratów — poskarżył się Emman i demonstracyjnie ziewnął. — A teraz to!

— Dzisiaj zaś przedstawia się nam zupełnie inny wariant, niemający z tym wczorajszym nic wspólnego — ciągnęła Ignetha Foral. — Zastanawiam się, czy jutro i pojutrze czekają nas kolejne mutacje.

Te słowa wywołały niezbyt interesującą wymianę zdań w messalanie. Posługacze doskoczyli i sprzątnęli. Arsibalt przydreptał do kuchni i przyssał się do antałka.

— Muszę się wzmocnić — wyjaśnił, nie zwracając się do nikogo konkretnego. — Do końca messalu jestem skazany na rysowanie baniek.

— Co to są bańki? — zapytał mnie półgłosem Emman.

— Diagram ilustrujący przepływ informacji, czyli przyczyn i skutków, w czasie i przestrzeni.

— W czasie, który nie istnieje? — Stwierdzenie fraa Jaada zdążyło się przerodzić w dyżurny żarcik.

— Tak. Ale to nic nie szkodzi: przestrzeń też nie istnieje — powiedziałem.

Emman spiorunował mnie wzrokiem i doszedł do wniosku, że się z niego nabijam.

— Co słychać u twojego przyjaciela Lio? — zagadnął, nawiązując do poprzedniego wieczoru.

Zwróciłem uwagę, że zapamiętał imię Lio, mimo że nie przedstawiłem ich sobie, a rozmawialiśmy przecież tylko przez chwilę. Na konwoksie okazji do spotkań jednak nie brakowało, możliwe więc, że spotkali się jeszcze w innych okolicznościach. I właściwie nie zaprzątałbym sobie tym głowy, gdyby nie treść mojej rozmowy z Lio. Jeszcze wczoraj czułem się przy Emmanie zupełnie swobodnie; dzisiaj się to zmieniło. Ludzie, którzy byli mi bliscy, angażowali się w ruch wywrotowy (którego Ala była główną animatorką!); Lio również próbował mnie w to wciągnąć, kiedy Emman uparł się, że będzie mi towarzyszył w dyskucie. Czyżby państwo sekularne coś zwietrzyło i posłało go na zwiady, a on postanowił użyć mnie jako wtyczki? Źle się czułem, myśląc o nim w ten sposób, ale nie miałem innego wyjścia.

Miałem za sobą nieprzespaną noc: zmiana strefy czasowej i strach przed Czwartą Łupieżą nie dały mi zasnąć. Dobrze się złożyło, że większość dnia zajęło ogromne plenum poświęcone omówieniu manewru z satelitą oraz prezentacji fototypów i szpilów. W tylnych ławkach nawy unarystów było ciemnawo i wystarczająco przestronnie, żebym — wraz z dziesiątkami zmordowanych nocnymi nasiadówkami deklarantów — mógł się wygodnie wyciągnąć i trochę odespać. Kiedy plenum dobiegło końca, ktoś potrząsnął mnie za ramię i obudził. Wstałem, przetarłem oczy, spojrzałem w głąb nawy — i zobaczyłem Alę, pierwszy raz od czasu, kiedy na swoim voco wyszła przez drzwi w ekranie. Stała sto stóp ode mnie, otoczona wianuszkiem wyższych od niej deklarantów — głównie mężczyzn, starszych niż ona, ale prowadzących z nią jakąś poważną dysputę. Byli wśród nich sekularowie w wojskowych mundurach. Doszedłem do wniosku, że nie jest to najlepszy moment, żeby podbiec do niej i się przywitać.

— Ras? Hej, Ras! — zawołał Emman. — Ile pokazuję palców?

Tris i Karvall uznały jego zachowanie za zabawne.

— Co u Lio? — powtórzył.

— Jest bardzo zajęty. Tak jak my wszyscy. Dużo ćwiczy z Dzwonecznikami.

Emman pokręcił głową.

— Dobrze, że dbają o formę. Ciekaw jestem, które dźwignie i techniki ucisku nerwów są skuteczne przeciwko Wypalaczowi Światów.

Przeniosłem wzrok na stos fototypów. Emman zdjął kilka z wierzchu i wyciągnął zbliżenie kapsuły przyczepionej do jednego z amortyzatorów. Była pękata, jajowata w kształcie, szara, pozbawiona wszelkich oznaczeń i ozdobników i opleciona kratownicą strukturalną, na której zamontowano anteny, silniki i kuliste zbiorniki paliwa. Mogła się chyba odłączyć od statku matki i poruszać o własnych siłach. Do amortyzatora została przymocowana za pomocą szczęk, przechodzących przez kratownicę i obejmujących bezpośrednio samo jajo. Fakt ten nie uszedł uwagi konwoksu. Wykonano stosowne obliczenia, żeby oszacować wielkość szczęk, które okazały się podejrzanie duże: ich rozmiary świadczyły o tym, że jajo, które przytrzymują, jest ciężkie. Bardzo ciężkie. Nie była to zwyczajna hermetyczna kapsuła. Może miała niezwykle grube ściany? Kłopot w tym, że wyliczenia nie miały sensu, dopóki braliśmy pod uwagę tylko zwyczajne metale. Jedyna hipoteza tłumacząca to niecodzienne zagęszczenie protonów i neutronów zakładała, że jajo zostało wykonane z metalu znajdującego się tak daleko w układzie okresowym, że jego jądra — w dowolnym kosmosie — musiały być nietrwałe. Musiały się rozpadać.

Nie był to więc zwyczajny czołg, lecz urządzenie termonuklearne, potężniejsze — o kilka rzędów wielkości! — od wszystkiego, co kiedykolwiek zbudowano na Arbre. Paliwa w zbiornikach wystarczyłoby na umieszczenie pojazdu na orbicie w punkcie dokładnie przeciwległym do zajmowanego przez macierzystą jednostkę. Gdyby został zdetonowany, napromieniowałby Arbre z taką mocą, że spaliłby na popiół tę jej połowę, która byłaby akurat zwrócona w jego stronę.

— Nie spodziewam się, żeby Dzwonecznicy szykowali się do abordażu i pokonania Wypalacza w walce na pięści — odparłem. — Prawdę mówiąc, największe wrażenie robi na mnie ich znajomość taktyki i historii wojskowości.

Emman podniósł ręce w obronnym geście.

— Nie zrozum mnie źle, po prostu chciałbym w razie czego mieć ich po swojej stronie.

Znów zacząłem się dopatrywać w jego słowach ukrytych znaczeń, ale wtedy zadźwięczał dzwonek. Niczym zwierzęta laboratoryjne, nauczyliśmy się już rozróżniać brzmienie dzwonków i nie musieliśmy nawet na nie spoglądać, żeby wiedzieć, kto kogo wzywa. Arsibalt opróżnił dzbanek i wybiegł z kuchni.

Z głośnika popłynął głos Moyry:

— Uthentine i Erasmas byli tysięcznikami, toteż ich traktat został skopiowany i rozpowszechniony w świecie matemowym dopiero po drugim konwoksie milenijnym. — Mówiła o dwójce deklarantów, którzy opracowali założenia protyzmu złożonego. — Ale i wtedy przeszedł bez echa. Sytuacja zmieniła się dopiero w dwudziestym siódmym wieku, kiedy uwagę fraa Clathranda, centenarysty (a pod koniec życia milenarysty) z Saunta Edhara, zwrócił izomorfizm strzałek przyczynowo-skutkowych i przepływu czasu.

— Izomorfizm…? — zapytał Zh’vaern.

— Tożsamość formy — odparł Paphlagon. — Czas płynie w jednym kierunku. Tak nam się przynajmniej wydaje. Wydarzenia z przeszłości powodują wydarzenia w teraźniejszości, ale nie odwrotnie. Czas nigdy nie zawija się w pętlę. Fraa Clathrand zwrócił uwagę na bardzo ciekawy fakt, taki mianowicie, że informacje na temat cnoönów, czyli dane przepływające wzdłuż strzałek, zachowują się w taki sposób, jakby cnoöny znajdowały się w przeszłości.

Emman znów zagapił się w dal, łącząc punkty w głowie.

— Paphlagon też był setnikiem z Edhara, prawda? — zapytał.

— Tak. I właśnie tam zainteresował się tą sprawą. Pewnie natrafił na walające się gdzieś rękopisy Clathranda.

— Dwudziesty siódmy wiek… Czyli prace Clathranda zostały podane do wiadomości świata matemowego w dwa tysiące siedemsetnym roku?

Skinąłem głową.

— Zaledwie osiem dekad przed… — Emman zawiesił głos i zerknął na mnie niepewnie.

— Przed Trzecią Łupieżą.

W messalanie Lodoghir domagał się wyjaśnień i dopiero Moyrze udało się go uspokoić:

— Główne założenie protyzmu jest takie, że cnoöny zmieniają nas, zmieniają w sensie jak najbardziej dosłownym, fizycznym: pod ich wpływem nasza tkanka nerwowa zaczyna inaczej funkcjonować. Jednakże działa to tylko w jedną stronę: żadne procesy zachodzące w naszej tkance nerwowej nie sprawią, że cztery stanie się liczbą pierwszą. Clathrand zmierzał do tego, że nasza przeszłość ma wpływ na teraźniejszość, ale cokolwiek zrobimy dzisiaj, nie zmienimy przeszłości. W ten sposób dochodzimy do całkiem trywialnego wytłumaczenia faktu, który wynika z tych diagramów i na pierwszy rzut oka może się wydawać tajemniczy: czystości i niezmienności cnoönów.

Zgodnie z przewidywaniami Arsibalta rozmowa przerodziła się w wykład o bańkach, które od dawna służyły teorom do ilustrowania przepływu wiedzy i związków przyczynowo-skutkowych.

— No dobrze — powiedział w końcu Zh’vaern. — Zgadzam się z Teorematem Clathranda: wszystkie te SGA: Włóczęga, Knot i tak dalej mogą być izomorficzne z pewnym układem obiektów w czasoprzestrzeni, które oddziałują na siebie nawzajem za pośrednictwem informacji rozchodzącej się z prędkością światła. Ale co w praktyce wynika z Teorematu? Czy on naprawdę twierdzi, że miejsce cnoönów jest w przeszłości, a my tylko o nich pamiętamy i możemy je sobie jakoś przypominać?

Możemy je postrzegać, nie przypominać sobie — poprawił go Paphlagon. — Kosmograf, który widzi eksplozję gwiazdy, obserwuje ją dzisiaj, chociaż wie, że w rzeczywistości nastąpiła tysiące lat wcześniej, a dane po prostu dopiero teraz dotarły do obiektywu jego teleskopu.

— W porządku. Ale to nie jest odpowiedź na moje pytanie.

Zaangażowanie Zh’vaerna w dialog było czymś niezwykłym. Spojrzeliśmy z Emmanem po sobie: czyżby matarrhita szykował się do powiedzenia czegoś konkretnego?

— Po apercie w dwa tysiące siedemsetnym teorowie próbowali robić różne z Teorematem Clathranda — podjęła Moyra. — Stosowali rozmaite podejścia, uzależnione od preferowanej koncepcji czasu i stosunku do metateoryki. Na przykład…

— Późno już — przerwała jej Ignetha Foral. — Nie pora na wyliczanie przykładów.

Zmroziła w ten sposób cały messalan, ale kiedy wydawało się już, że wieczorna dyskusja dobiegła końca, Zh’vaern wypalił:

— Czy to ma coś wspólnego z Trzecią Łupieżą?

Cisza, jaka tym razem zapadła, trwała o wiele dłużej. Co innego, kiedy my z Emmanem szeptaliśmy o tym w kuchni, chociaż nawet wtedy czułem się z tym bardzo niezręcznie. Ale poruszając ten temat na messalu(!) z udziałem (i pod obserwacją) sekularów, Zh’vaern dalece przekroczył granice katastrofalnej bezczelności. Sugestia, że deklaranci byli w jakikolwiek sposób odpowiedzialni za Trzecią Łupież — to była zwyczajna nieuprzejmość, w sam raz, żeby zepsuć kolację. Ale podsuwanie takich pomysłów wysoko postawionym sekularom było lekkomyślnością graniczącą ze zdradą.

Głęboki śmiech fraa Jaada, który wreszcie zmącił ciszę, zabrzmiał tak basowo, że głośnik ledwie był go w stanie przenieść.

— Zh’vaern naruszył tabu! — zauważył Jaad.

— Nie rozumiem, dlaczego ten temat miałby być zakazany — odparł bez odrobiny zakłopotania Zh’vaern.

— Jak się powodziło matarrhitom podczas Trzeciej Łupieży? — zagadnął Jaad.

— Zgodnie z ówczesną ikonografią jako deolatrzy nie mieliśmy nic wspólnego z inkanterami i retorami i zostaliśmy…

— Oczyszczeni z zarzutów, które wam postawiono? — Suur Asquin w tym właśnie momencie postanowiła zarzucić uprzejmość.

— Ewakuowaliśmy się na wyspę na dalekim południu, nieopodal bieguna — ciągnął Zh’vaern. — Żywiliśmy się roślinami i owadami, polowaliśmy na ptaki… Tam narodziła się nasza kuchnia, która wielu z was wydaje się obrzydliwa. Kiedy jemy, każdy kęs przypomina nam o Trzeciej Łupieży.

Z głośnika dobiegło szuranie, pokasływanie i szczęk sztućców — pierwszy raz od czasu, gdy matarrhita wyturlał na stół tę wielką cuchnącą bombę. I natychmiast wszystko popsuł, odbijając Jaadowi piłeczkę:

— A wam jak poszło? Edhar był jednym z Nieskalanych, prawda?

Znowu wszyscy się spięli. Clathrand pochodził z Edhara, a Zh’vaern, który teoretyzował, że swoją pracą przysłużył się inkanterom, nagle zwracał uwagę na fakt, że matem Jaada w tajemniczy sposób opierał się Łupieży przez całe siedem dekad.

— Coś fantastycznego! — wykrzyknął Emman. — Może być jeszcze gorzej?

— Cieszę się, że mnie tam nie ma — przyznała Tris.

— Arsibalt pewnie właśnie umiera — dodałem.

Naszą uwagę zwróciło jakieś szuranie w głębi kuchni: Orhan, posługacz Zh’vaerna, stał tam przez cały czas, nie odzywając się ani słowem. Łatwo było o nim zapomnieć, kiedy nie widzieliśmy jego twarzy.

— Dopiero niedawno przybyłeś na konwoks, fraa Zh’vaernie — powiedziała suur Asquin. — Dlatego wybaczamy ci, że nie wiedziałeś o tym, co w ostatnich tygodniach stało się powszechnie znanym faktem: w Trzech Nieskalanych znajdują się składowiska odpadów radioaktywnych. Najprawdopodobniej zapewniło im to ochronę ze strony państwa sekularnego.

Jeżeli była to dla Zh’vaerna nowina, to chyba nie uznał jej za szczególnie ważną.

— W ten sposób nigdzie nie dojdziemy — wtrąciła Ignetha Foral. — Drepczemy w miejscu. Celem konwoksu, a więc także i tego messalu, jest praca; nie chodzi o to, żeby się zaprzyjaźniać czy prowadzić uprzejme pogawędki. Polityka państwa sekularnego, jak je nazywacie, wobec świata matemowego jest ustalona i nie zmieni się na skutek czyjegoś faux pas przy deserze. Nie wiem, czy wiecie, ale w tej chwili powszechną uwagę przykuwa Wypalacz Światów, przynajmniej tam, gdzie ja pracuję.

— O czym chciałaby pani jutro porozmawiać, pani sekretarz? — zapytała suur Asquin. Nie musiałem widzieć jej twarzy, żeby wiedzieć, jak bardzo ubodła ją ta riposta.

— Chcę się dowiedzieć, kim lub czym są Geometrzy. Skąd pochodzą. Jak się tu dostali. Jeżeli dążąc do odpowiedzi na te pytania, będziemy musieli pół nocy dyskutować o metateoryce polikosmicznej, proszę bardzo. Skupmy się jednak na sprawach najistotniejszych.

Загрузка...