Sześć tygodni po tym, jak dołączyłem do zakonu edharskiego, zaciąłem się na problemie podsuniętym mi do rozwiązania przez jednego z pomagierów Orola, który w ten sposób chciał mi dać do zrozumienia, że nie mam pojęcia, co to znaczy, że dwie hiperpowierzchnie są styczne. Poszedłem się przejść. Nie patrząc, gdzie idę, przeszedłem na drugi brzeg zamarzniętej rzeki i znalazłem się w gaju drzew arkuszowych porastających pagórek między Bramą Dekady i Bramą Stulecia.
Mimo najszczerszych wysiłków twórców tych drzew zaledwie co dziesiąty liść stanowił wartościowy materiał i nadawał się do zastosowania w typowej książce formatu quarto. Najczęściej liście okazywały się zbyt małe lub tak nieregularne, że po włożeniu w przycinarkę nijak nie dało się z nich zrobić prostokąta — takie wady dyskwalifikowały około czterech sztuk z dziesięciu (nieco więcej w latach suchych i zimnych, nieco mniej przy sprzyjającej aurze). Dziury wygryzione przez insekty oraz grube żyłki, które utrudniałyby pisanie po spodniej stronie, sprawiały, że liść mógł pójść co najwyżej na kompost; tego rodzaju skazy spotykało się najczęściej u liści rosnących blisko ziemi. Najlepsze plony zbieraliśmy z gałęzi w połowie wysokości korony, niezbyt daleko od pnia. Arbotekci zadbali o to, by w środkowej części drzewa nie brakło grubych konarów, po których młodzież mogła się z łatwością wspinać. Kiedy byłem fidem, co roku jesienią spędzałem chyba z tydzień na gałęziach takich drzew, zrywając najlepsze liście, które szybując, opadały na ziemię, do starszych deklarantów, a ci układali je w koszach. Później przywiązywaliśmy je za ogonki do rozciągniętych między drzewami sznurków, żeby schły w coraz chłodniejszym powietrzu. Po pierwszym zabójczym przymrozku zabieraliśmy je pod dach, układaliśmy w stosy i przygniataliśmy tonami kamieni. Prawidłowe postarzenie arkusza wymaga około stu lat, toteż po przygnieceniu kamieniami bieżących zbiorów odszukiwaliśmy podobne stosy sprzed mniej więcej stulecia i — jeśli wyglądały na gotowe — zdejmowaliśmy z nich ciężary i rozdzielaliśmy arkusze. Najlepsze okazy trafiały do przycinarek, skąd rozsyłaliśmy je po całym koncencie jako surowiec do produkcji ksiąg.
Poza okresem żniw rzadko zapuszczałem się do zagajnika. Teraz spacer przypomniał mi boleśnie, że zbieramy tylko drobną część jego plonów; reszta obsychała, kurczyła się i opadała. Puste stronice czyniły wiele szumu, kiedy brnąłem wśród nich, wypatrując pewnego szczególnie okazałego drzewa, na które zawsze lubiłem się wdrapywać. Kiedy wreszcie je znalazłem, nie oparłem się pokusie i wspiąłem się na dolne gałęzie. Jako chłopiec wyobrażałem sobie w takiej chwili, że znajduję się w sercu rozległej puszczy, co było wizją znacznie bardziej romantyczną od rzeczywistości, na jaką składał się zamknięty za murami matem otoczony kasynami i warsztatami oponiarskimi. Teraz jednak, kiedy drzewa potraciły liście, widziałem doskonale, że znajduję się bardzo blisko wschodniego skraju zagajnika; zarośnięte bluszczem ruiny Fundy Shufa miałem na wyciągnięcie ręki. Poczułem się trochę głupio, kiedy pomyślałem, że Arsibalt mógł mnie zobaczyć przez okno, zszedłem więc na ziemię i ruszyłem w stronę ruin. Arsibalt spędzał tam całe dnie i już od dłuższego czasu dopominał się, żebym go odwiedził, a ja ciągle się migałem. Teraz nie mogłem się wymknąć.
Musiałem pokonać niski żywopłot okalający zagajnik. Rozgarniając poskręcane gałązki, poczułem najpierw dotyk zimnego kamienia, a zaraz potem ból. Nie był to zwykły żywopłot, lecz kamienny murek, który posłużył za treliaż dla pokrywających go pnączy. Przeskoczyłem nad nim i poświęciłem dłuższą chwilę na wyplątanie zawoju i sznura, które pozahaczały o krzewy. Znalazłem się na czyimś kłębie, wysuszonym i zbrązowiałym. Czarna ziemia nosiła ślady rycia w miejscach, skąd niedawno wygrzebano ostatnie w tym roku ziemniaki. Przeprawa przez mur sprawiła, że poczułem się w tym miejscu jak intruz. Domyślałem się, że właśnie wywołanie takiego efektu było zamiarem Dynastii Shufa, kiedy budowali murek, ale przy okazji wyjaśniało także, jak to się stało, że ci, którzy znaleźli się po jego niewłaściwej stronie, znudzili się nim w końcu i dynastia została przerwana. Zburzenie muru wymagałoby zbyt wiele zachodu, toteż zadanie to pozostawiono bluszczowi i mrówkom. Ostatnimi czasy Zreformowani Faanowie Starzy upodobali sobie tę okolicę, a kiedy nikt nie zaprotestował, rozgościli się w fundzie na dobre i zaczęli wygodnie urządzać.